Jerzy Plebanek opowiada
Przyjechaliśmy do Międzyrzecza z Ciechocinka koło
Torunia. Po wyzwoleniu ojciec zgłosił się, jako pionier zachodu, do Poznania,
do dyrekcji PKP i został skierowany do pracy na ziemie zachodnie. Z zawodu był
ślusarzem mechanikiem, dostał zadanie naprawienia zerwanych torów na kierunku
Skwierzyny, remontował parowozy i wagony. Dwa przęsła toru w kierunku
Międzyrzecza leżały zerwane w Obrze, wbijali w dno pale i windami wyciągali je
do góry. Ojciec ściągnął nas do siebie, jak się na miejscu zagospodarował.
Międzyrzecz się jeszcze palił na głównej ulicy od
krzyżówki. Ruscy żołnierze podpalali budynki, żeby im było jasno. Straż Ochrony
Kolei miała potyczki z Rosjanami. Rosjanie, jak popili, strzelali do sokistów,
szukali zaczepek z Polakami, wieczorami słychać było kanonady. Nasi się nie
dawali. Poza tym w mieście nie było regularnych walk, bombardowań, jedna bomba
spadła na budynek Poczty. Zniszczenia wynikły z wandalizmu Rosjan. Widziałem,
jak pędzili przez krzyżówkę bydło, 200 czy 300 krów, całe stada. Kompania
wartownicza parowozowni przy moście nad Obrą pilnowała, żeby nie zrywano torów.
W lasach ukrywały się niemieckie bojówki. Do 1947 r. siedzieli w bunkrach, z
długimi brodami wychodzili z nich, po dwóch, trzech latach.
Zacząłem chodzić do 3. klasy od 1 września 1946 r.
Mieszkałem ma ul. Kilińskiego z ojcem, matką, bratem. Domy przy ulicy nie były
zrujnowane. Na dzisiejszej ul. Świerczewskiego, na przeciw dzisiejszej poczty,
było niemieckie gimnazjum i liceum.
Już w Ciechocinku byłem harcerzem. Jako harcerze w
Międzyrzeczu odgruzowywaliśmy miasto, cegły ładowaliśmy na rolki i sypaliśmy z
nich wały przeciwpowodziowe nad Obrą. Trwało to kilka lat. W szkole podstawowej
nr 1, była tam, gdzie teraz Liceum Ogólnokształcące, zawiązaliśmy drużynę
harcerską im. Bolesława Chrobrego, druga drużyna, im. Zawiszy Czarnego, była w
gimnazjum. Drużynowymi byli Chojecki i Sławiński. Byłem uczniem pani
Garniewiczowej. Związaliśmy się z polityką. Stare harcerstwo zaczęli
rozwiązywać i zakładać czerwone
harcerstwo. Zawiązaliśmy konspirację. Działałem w AK jeszcze w czasie okupacji.
Miałem wtedy 14 lat, przenosiłem przez Wisłę - zaszyte w rybach, które
kupowaliśmy od rybaków, meldunki do Borów Tucholskich.
Wiedziałem
o werbunku członków do organizacji podziemnych, uczestniczyłem w tym. W lasach
i w bunkrach było dużo broni i amunicji, można było uzbroić armię. Wysyłaliśmy
do Londynu meldunki o ruchach wojsk radzieckich. Za działalność w opozycji
dostałem w 1989 r. Order Pro Memoria, Krzyż Więźnia Politycznego, Honorowy
Stopień Oficerski - porucznik Polskich Sił Zbrojnych. Pamiętam, że na szkolenia
uciekałem z domu przez okno. Od naszych dowódców (kpt. Brzoza - dowódca Sił
Zbrojnych na Polesie) dowiadywaliśmy się, co robili Rosjanie. Miałem 18 lat,
moi koledzy po 15 i 16, jak nas zamknęli. Myślę, że miało to związek z
procesami gen. Kirschmajera i Mosora, potem Żymierskiego, Spychalskiego. Naszego
szefa złapali na lotnisku, miał przy sobie dekonspirujące nas dokumenty. Byłem
wtedy w szkole w Zielonej Górze. Tam, na ul. Ułańskiej, był nasz sztab (jest
tablica pamiątkowa). Grupa miała pseudonim „Lwie gniazdo”.
Przed aresztowaniem uciekliśmy we dwóch z telegrafistą. Ukrywaliśmy się
trzy noce u pani Garniewiczowej. Ona pochodzi z Wilna, była harcerką. Spaliśmy
u niej, bo nie chcieliśmy nikogo z bliskich, dla ich bezpieczeństwa,
wtajemniczać w naszą działalność.
Dowodziłem kompanią ok. 100 osób, niektóre nazwiska: Adam
Walaszek, Mościcki, Andrzej Antkowiak, Leon Walak (żyje), Zieliński, Jurek
Giełda. We dwóch mieszkaliśmy na stancji u pani Przybył, tam był sztab
organizacyjny AK. Organizacja działała na terenie całego województwa
gorzowskiego. Znałem się tylko z dowódcami tzw. „piątek”. Aresztowania
ubeckie zatrzymały się na tych, co byli silni w tyłku. Ubowcy nieustannie nas
śledzili. Mieliśmy broń. Ukrywaliśmy się w bunkrach, do których wejścia
zaminowaliśmy. Nie prowadziliśmy akcji przeciwko wojsku, wojsko się w to nie
angażowało, tylko Milicja i UB. Bali się wejść do lasu, porozstawialiśmy
chorągiewki z trupią czaszką. Przez miesiąc się ukrywaliśmy. Nie zabijaliśmy
nikogo, prowadziliśmy działania polityczne. Dostałem 10 lat. Siedziałem w
Strzelcach Opolskich. Byłem młody, zahartowany duchem. Tam też tworzyło się
podziemie polityczne, mieliśmy pieczęć z orłem, wychodziły gazetki. Osobiście
odebrałem przysięgę od 26. więźniów. Siedziałem z dowódcami podziemia, oni nas dokształcali.
Bardzo dużo skorzystałem. Na początku byli tam tylko więźniowie polityczni,
później zaczęli napływać kryminaliści. Cele były popryskane krwią, dla nas,
młodych, to straszny widok. Siedzieli ze mną z więźniowie z Mietkowa, z
Zielonej Góry, z Wolsztyna, ze Strzelec Krajeńskich, z Międzyrzecza.
Po wyjściu nie mogłem nigdzie znaleźć pracy - byłem polityczny. Musiałem się co tydzień meldować na UB, robić
sprawozdanie z każdej przeżytej godziny. Wkurzało mnie to. Myślałem wtedy, że
pójdę w las i nie będzie litości dla tych z PZPR. Do pracy przyjął mnie
Sobczak. Zawiązaliśmy kółko artystyczne, zespół muzyczny.
Myślałem o sobie wtedy, że jestem jednym z tych
straceńców, którzy mają zginąć wcześniej czy później. Że innej drogi nie ma,
trzeba iść naprzód i walczyć. Żymierski miał zrobić przewrót w 1949 r. i my
młodzi będziemy mu potrzebni - tak mówili dowódcy. W bunkrach wszyscy
przysięgli na wierność Sprawie. Jedni walczyli dla orderów, inni by dostać się
żłobu, ja walczyłem, by Polska była Polską. Większość była taka. Za picie
alkoholu czy rozbój był sąd. Brakowało jedzenia, zakładaliśmy wnyki na zające.
Nie wolno było strzelać do zajęcy, broń mieliśmy po to, żeby czekać i chwycić
za nią i razem z wojskiem polskim walczyć przeciw Ruskim.
Dużo oficerów z AK dostawało kary śmierci. Były masowe
aresztowania. O organizacji "Maria" jedni mówią, że to była banda
rabunkowa, inni że pozostałość po AK. Dokładnie sprawy nie znam. Były też
porachunki osobiste, o których mówili, że mają podłoże polityczne na tle rabunkowym.
Nie było spokojnie. Jeden za drugim chodził, nie wiedzieli, kto jest kim. U
Garniewiczowej w klasie było nas trzech. Każdy miał broń przy sobie, bał się ją
zostawiać w domu, nosił w teczce razem z książkami, by w razie czegoś się
bronić. ORMOwcy nie wierzyli, że takie małe dziecko chodzi z bronią. Byliśmy
gotowi na śmierć. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego. Była dyscyplina, nikt
bez potrzeby broni nie używał. Czasy były ciężkie, ale było wesoło, człowiek
nie narzekał, chociaż wiedział, że dziś czy jutro może zginie. Może przez swoją
śmierć da wolność naszej Polsce.
Jak nas wieźli do Strzelec, powiedziałem do kolegów – bądźcie
tylko Polakami, wyście przysięgali. Myśleliśmy, że wiozą nas na rozwałkę
albo na wschód. Jeden z drugim się żegnał. W więzieniu pracowaliśmy w fabryce
obuwia. 1500 więźniów robiło 200 par obuwia dziennie, dla wojska i ludności
cywilnej.
Ludzie ze wschodu są twardzi, cechuje ich głęboki
patriotyzm. Wierzyli w to, że wolność przyjdzie, że wrócą do siebie. Do końca
życia wierzyli.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz