piątek, 2 czerwca 2017

Jerzy Plebanek opowiada

            Przyjechaliśmy do Międzyrzecza z Ciechocinka koło Torunia. Po wyzwoleniu ojciec zgłosił się, jako pionier zachodu, do Poznania, do dyrekcji PKP i został skierowany do pracy na ziemie zachodnie. Z zawodu był ślusarzem mechanikiem, dostał zadanie naprawienia zerwanych torów na kierunku Skwierzyny, remontował parowozy i wagony. Dwa przęsła toru w kierunku Międzyrzecza leżały zerwane w Obrze, wbijali w dno pale i windami wyciągali je do góry. Ojciec ściągnął nas do siebie, jak się na miejscu zagospodarował.
            Międzyrzecz się jeszcze palił na głównej ulicy od krzyżówki. Ruscy żołnierze podpalali budynki, żeby im było jasno. Straż Ochrony Kolei miała potyczki z Rosjanami. Rosjanie, jak popili, strzelali do sokistów, szukali zaczepek z Polakami, wieczorami słychać było kanonady. Nasi się nie dawali. Poza tym w mieście nie było regularnych walk, bombardowań, jedna bomba spadła na budynek Poczty. Zniszczenia wynikły z wandalizmu Rosjan. Widziałem, jak pędzili przez krzyżówkę bydło, 200 czy 300 krów, całe stada. Kompania wartownicza parowozowni przy moście nad Obrą pilnowała, żeby nie zrywano torów. W lasach ukrywały się niemieckie bojówki. Do 1947 r. siedzieli w bunkrach, z długimi brodami wychodzili z nich, po dwóch, trzech latach.
            Zacząłem chodzić do 3. klasy od 1 września 1946 r. Mieszkałem ma ul. Kilińskiego z ojcem, matką, bratem. Domy przy ulicy nie były zrujnowane. Na dzisiejszej ul. Świerczewskiego, na przeciw dzisiejszej poczty, było niemieckie gimnazjum i liceum.
            Już w Ciechocinku byłem harcerzem. Jako harcerze w Międzyrzeczu odgruzowywaliśmy miasto, cegły ładowaliśmy na rolki i sypaliśmy z nich wały przeciwpowodziowe nad Obrą. Trwało to kilka lat. W szkole podstawowej nr 1, była tam, gdzie teraz Liceum Ogólnokształcące, zawiązaliśmy drużynę harcerską im. Bolesława Chrobrego, druga drużyna, im. Zawiszy Czarnego, była w gimnazjum. Drużynowymi byli Chojecki i Sławiński. Byłem uczniem pani Garniewiczowej. Związaliśmy się z polityką. Stare harcerstwo zaczęli rozwiązywać i zakładać czerwone harcerstwo. Zawiązaliśmy konspirację. Działałem w AK jeszcze w czasie okupacji. Miałem wtedy 14 lat, przenosiłem przez Wisłę - zaszyte w rybach, które kupowaliśmy od rybaków, meldunki do Borów Tucholskich.
            Wiedziałem o werbunku członków do organizacji podziemnych, uczestniczyłem w tym. W lasach i w bunkrach było dużo broni i amunicji, można było uzbroić armię. Wysyłaliśmy do Londynu meldunki o ruchach wojsk radzieckich. Za działalność w opozycji dostałem w 1989 r. Order Pro Memoria, Krzyż Więźnia Politycznego, Honorowy Stopień Oficerski - porucznik Polskich Sił Zbrojnych. Pamiętam, że na szkolenia uciekałem z domu przez okno. Od naszych dowódców (kpt. Brzoza - dowódca Sił Zbrojnych na Polesie) dowiadywaliśmy się, co robili Rosjanie. Miałem 18 lat, moi koledzy po 15 i 16, jak nas zamknęli. Myślę, że miało to związek z procesami gen. Kirschmajera i Mosora, potem Żymierskiego, Spychalskiego. Naszego szefa złapali na lotnisku, miał przy sobie dekonspirujące nas dokumenty. Byłem wtedy w szkole w Zielonej Górze. Tam, na ul. Ułańskiej, był nasz sztab (jest tablica pamiątkowa). Grupa miała pseudonim „Lwie gniazdo”.
Przed aresztowaniem uciekliśmy we dwóch z telegrafistą. Ukrywaliśmy się trzy noce u pani Garniewiczowej. Ona pochodzi z Wilna, była harcerką. Spaliśmy u niej, bo nie chcieliśmy nikogo z bliskich, dla ich bezpieczeństwa, wtajemniczać w naszą działalność.
            Dowodziłem kompanią ok. 100 osób, niektóre nazwiska: Adam Walaszek, Mościcki, Andrzej Antkowiak, Leon Walak (żyje), Zieliński, Jurek Giełda. We dwóch mieszkaliśmy na stancji u pani Przybył, tam był sztab organizacyjny AK. Organizacja działała na terenie całego województwa gorzowskiego. Znałem się tylko z dowódcami tzw. „piątek”. Aresztowania ubeckie zatrzymały się na tych, co byli silni w tyłku. Ubowcy nieustannie nas śledzili. Mieliśmy broń. Ukrywaliśmy się w bunkrach, do których wejścia zaminowaliśmy. Nie prowadziliśmy akcji przeciwko wojsku, wojsko się w to nie angażowało, tylko Milicja i UB. Bali się wejść do lasu, porozstawialiśmy chorągiewki z trupią czaszką. Przez miesiąc się ukrywaliśmy. Nie zabijaliśmy nikogo, prowadziliśmy działania polityczne. Dostałem 10 lat. Siedziałem w Strzelcach Opolskich. Byłem młody, zahartowany duchem. Tam też tworzyło się podziemie polityczne, mieliśmy pieczęć z orłem, wychodziły gazetki. Osobiście odebrałem przysięgę od 26. więźniów. Siedziałem z dowódcami podziemia, oni nas dokształcali. Bardzo dużo skorzystałem. Na początku byli tam tylko więźniowie polityczni, później zaczęli napływać kryminaliści. Cele były popryskane krwią, dla nas, młodych, to straszny widok. Siedzieli ze mną z więźniowie z Mietkowa, z Zielonej Góry, z Wolsztyna, ze Strzelec Krajeńskich, z Międzyrzecza.
Po wyjściu nie mogłem nigdzie znaleźć pracy - byłem polityczny. Musiałem się co tydzień meldować na UB, robić sprawozdanie z każdej przeżytej godziny. Wkurzało mnie to. Myślałem wtedy, że pójdę w las i nie będzie litości dla tych z PZPR. Do pracy przyjął mnie Sobczak. Zawiązaliśmy kółko artystyczne, zespół muzyczny.
            Myślałem o sobie wtedy, że jestem jednym z tych straceńców, którzy mają zginąć wcześniej czy później. Że innej drogi nie ma, trzeba iść naprzód i walczyć. Żymierski miał zrobić przewrót w 1949 r. i my młodzi będziemy mu potrzebni - tak mówili dowódcy. W bunkrach wszyscy przysięgli na wierność Sprawie. Jedni walczyli dla orderów, inni by dostać się żłobu, ja walczyłem, by Polska była Polską. Większość była taka. Za picie alkoholu czy rozbój był sąd. Brakowało jedzenia, zakładaliśmy wnyki na zające. Nie wolno było strzelać do zajęcy, broń mieliśmy po to, żeby czekać i chwycić za nią i razem z wojskiem polskim walczyć przeciw Ruskim.
            Dużo oficerów z AK dostawało kary śmierci. Były masowe aresztowania. O organizacji "Maria" jedni mówią, że to była banda rabunkowa, inni że pozostałość po AK. Dokładnie sprawy nie znam. Były też porachunki osobiste, o których mówili, że mają podłoże polityczne na tle rabunkowym. Nie było spokojnie. Jeden za drugim chodził, nie wiedzieli, kto jest kim. U Garniewiczowej w klasie było nas trzech. Każdy miał broń przy sobie, bał się ją zostawiać w domu, nosił w teczce razem z książkami, by w razie czegoś się bronić. ORMOwcy nie wierzyli, że takie małe dziecko chodzi z bronią. Byliśmy gotowi na śmierć. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego. Była dyscyplina, nikt bez potrzeby broni nie używał. Czasy były ciężkie, ale było wesoło, człowiek nie narzekał, chociaż wiedział, że dziś czy jutro może zginie. Może przez swoją śmierć da wolność naszej Polsce.
            Jak nas wieźli do Strzelec, powiedziałem do kolegów – bądźcie tylko Polakami, wyście przysięgali. Myśleliśmy, że wiozą nas na rozwałkę albo na wschód. Jeden z drugim się żegnał. W więzieniu pracowaliśmy w fabryce obuwia. 1500 więźniów robiło 200 par obuwia dziennie, dla wojska i ludności cywilnej.
            Ludzie ze wschodu są twardzi, cechuje ich głęboki patriotyzm. Wierzyli w to, że wolność przyjdzie, że wrócą do siebie. Do końca życia wierzyli.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz