środa, 7 czerwca 2017

Pan O. opowiada

            Urodziłem się w Międzyrzeczu w 1929 r.  Mój ojciec przyjechał tu po I. wojnie światowej. Miałem status reichsdeutscha. Mieszkałem i pracowałem w majątku Dziembowskiego w Bobowicku koło. Na drodze do Trzciela, na przeciw szkoły, stoi jeszcze niezniszczony budynek, w którym się urodziłem. Na dole mieszkała matka, ojciec, pięcioro nas, dzieci, na górze - babcia. Trzymaliśmy krowę, świnie, kury, gęsi, kaczki, mieliśmy ogród.
             Za Niemca majątek von Dziembowski był duży. Starszy z synów Dziembowskiego, Gerard, to był taki panek, ale Krystian był równym chłopakem, on był w porządku. Chodziliśmy razem do szkoły w Bobowicku. Szkoła była na przeciw domu, gdzie mieszkałem. Przeważnie chodzili tam ewangelicy, katolików było mało. Katolicki nauczyciel był w Międzyrzeczu i w Obrzycach. Do szkoły chodziliśmy rano i po południu, w jednym pomieszczeniu mieściły się wszystkie klasy, od jeden do siedem.  Ojciec pracował przy koniach, wtedy używano koni do wszystkiego, w gospodarstwie był tylko jeden traktor, do orki. Końmi w majątku zajmował się kucier, jeździł bryczką z rządcą.
            Jak przyjechaliśmy po wojnie do Bukowca, były tam z UNRRy, ciężkie konie, miały wielkie kopyta. Dzikie, do niektórych nie szło dostąpić, stawały dęba. Myślę, że nigdy dotąd nie pracowały, biegały wolno gdzieś na stepach. Wiązali je powrozami, jak je przewrócili i założyli szelki, dopiero dały się zaprząc.
            Przed wojną z Międzyrzecza niewiele pamiętam, tylko czasami chodziłem tam pieszo, czy jeździłem na rowerze. Wszystkie sklepy były żydowskie. Pamiętam, byłem chłopcem, przyjechaliśmy z ojcem końmi do Międzyrzecza. Widziałem porozbijane sklepy, słyszałem od innych, że wypędzają Żydów. Osobiście nie bardzo się tym interesowałem, siedziało się na wsi.
Prowadzili ich na stację, do Zbąszynka, do Polski. Jak wypędzili Żydów, zamknęli w 1939 r. synagogę. W czasie wojny nie wpuszczali tam nikogo, ale wiem, że we wnętrzu były malowidła na ścianach i na suficie. Po wojnie zrobili tam magazyny. Nie miałem żadnej styczności z Żydami, poza tymi handlującymi na wsiach. Jeździli po wioskach, handlowali szmatami, skórkami króliczymi i owczymi. Słyszałem, że kilku Żydów utopiło w Bobowicku.
            Była taka polityka, tak gadała władza niemiecka - że za dwa tygodnie wrócimy do domu. Świnię mieliśmy zabitą, 200 kg, uwędzona wisiała na strychu. Firany wisiały w oknach, pościele były w szafach. Mienie, które pozostawiliśmy, zabrali Polacy, którzy pracowali w majątku. Na szaber ludzie przyjeżdżali z daleka, wywozili i sprzedawali mienie poniemieckie.
            Jak Ruscy mieli wkroczyć do Trzciela, zawieziono nas końmi na stację. Ostatnim pociągiem wyjechaliśmy przez Gorzów do Niemiec. Kto ile mógł unieść, tyle zabrał. Wsiedliśmy do pociągu, czego nie mogliśmy zabrać, zaprzęgi, konie, zostawiliśmy na stacji. Ci z gospodarzy, którzy uciekali z Piesek do Berlina końmi, zostali osaczeni  przez Ruskich. Potrzaskali im te wozy. Ruskich baliśmy się, taka była propaganda. My jeszcze ostatnim pociągiem mogliśmy wyjechać. Ciotka z Chociszewa szła do Berlina dwa tygodnie, z pięciorgiem dzieci, z wózkiem ręcznym. Znali język polski, mogli zostać, ale nie chcieli. Szli bokami, szosą nie wolno było jechać, bo Ruskie jechali całymi kolumnami.
            Wysiedliśmy z pociągu w Fredersdorf 20 km koło Berlina. Mieszkaliśmy u brata. Był  akurat na wojnie, matka zmarła, cały dom był pusty. Ruscy przyszli, rozbili sklepy. Nie było co jeść, jedliśmy pokrzywy. Dopiero potem na czarnym rynku na Alexanderplatz można było  kupić coś do jedzenia. Pracowaliśmy za jedzenie u bambra koło Magdeburga. Byliśmy Niemcami, ale traktowali nas jak niewolników. I my, i oni - byliśmy Niemcami, gospodarzyliśmy, ale robiliśmy u tamtych jako parobki. Po prostu potrzebowali robotników, przedtem mieli niewolników - Polaków, którzy przymusowo u nich pracowali. My byliśmy ochotnikami, a traktowali nas jak uciekinierów. U jednego bambra pracowałem pół roku, uciekłem stamtąd.
            Panią Dziembowską zawiózł podwodem na stację Kaczmarek. Jej synowie byli na wojnie, męża Dziembowskiej zabrali Ruscy i ślad po nim zaginął. Młodszy syn Krystian był w Niemczech w niewoli. Po wojnie przyjechał i chciał przejąć majątek, miał papiery, w Ratuszu chcieli sprzedać. Warunkiem było zatrudnienie 15 ludzi, o wiele więcej, niż potrzebował, i ileś milionów złotych własnego wkładu. Powiedziałem mu, co o tym myślę - Krystian, ty masz w Niemczech swoje, po co ci to? A jak nie weźmiesz tych ludzi, to spalą ci budę i koniec. Potem mu syn nagle umarł na raka i się chłop załamał. Jego syn miał firmy bankowe w całej Europie.
            Dziembowscy mieli swój cmentarz. Był połączony z cmentarzem ewangelickim. Dziedzic też był ewangelikiem. Pomnik Dziembowskiego postawili koło pałacu, ale on sam, Dziembowski, leży gdzie indziej.  Dziembowska wyjechała pod francuską granicę, później umarła. Chłopaki były w wojsku, jeden z nich miał rękę odstrzeloną. Nie lubili się za bardzo.
Jak się wojna skończyła, z majątku Dziembowscy uciekli jak wszyscy inni właściciele. Pałac Dziembowskich został spalony i po wojnie odbudowany, była tam szkoła i bursa dla dzieci.
            Siostra wyszła za mąż w Niemczech i została u męża. Mówili tam nam, że jeśli ktoś jest pochodzenia niemieckiego, to niech wraca do domu. Zachęcali nas, by wracać, jak ktoś jest stąd. Było to głupie.
            Do Bukowca wróciliśmy w 1947 r. w końcu marca, od kwietnia zaczęliśmy pracować w majątku. Mieliśmy co jeść, były kartofle, mąka, organizowali tam gospodarstwo. Przez osiem lat chodziłem do Bobowicka do szkoły. Po zajęciach uczyłem się zawodu w stolarni na Chłodnej. Jak przyszli Ruscy zakład zlikwidowali. Przed wojną, miałem wtedy 10 lat, w majątku jeździłem na traktorze. Miał 5 koni mechanicznych, to był kawał grzmota.     
            Pałac w Bukowcu był w gruzach. Z żoną mieszkaliśmy w mieszkaniu należącym do Dziembowskiego. Pałac Dziembowskich spalili i po wojnie odbudowali, była tam szkoła i bursa dla dzieci.      
            Jeśli chodzi o stosunek do mnie, o mnie mówili (Polacy) w sposób zdecydowanie odróżniający mnie od innych - do Niemca idziesz. Obywatelstwo niemieckie miałem w 1952 r. Polskie obywatelstwo dostałem później.
Pracowałem z różnymi ludźmi. W 1947 r. przywieźli pociągiem na stację do Lutola transport Łemków. Zawieźli wszystkich do majątku PGR w Panowicach. Same kobiety, dziady i kaleki, nie było wśród nich młodszych chłopów. Wielu z nich wyjechało do Ameryki, trochę zginęło w Bieszczadach, bardzo niewielu wróciło. Porozrzucali ich po majątkach, zajęli wolne domy w Sierczynku. Nie mówili wiele o sobie, o tym, że tam Polaków mordowali. Kilku z nich wróciło w Bieszczady.  Rozdzielali ich, żeby banda nie była razem.  Zależało to też od potrzeb, ilu było trzeba w gospodarstwach do pracy. Oni się do dzisiaj spotykają. 
            Ja osobiście nic specjalnie o nich nie myślałem, ze mną żyli dobrze, woziłem ich. Jeździłem traktorem na naftę, nikt mnie z nafty nie rozliczał, sprzedawałam im, bo nie było prądu. Pamiętam, akurat wiozłem ich do Bukowca, jak na przyczepie zaczęli się bić nożami. Stanąłem koło rowu i wołam do nich, niech się uspokoją, bo zaraz wszystkich wysypię z przyczepy! Potem oni pobrali sobie gospodarki. Między mną a nimi wszystko było w porządku, myślę, że z innymi było różnie, jak się kto z kim zapoznał.  Na początku przyjechały same kobiety, chłopcy i starzy mężczyźni. Kiedy pytałem kobiet, gdzie są ich chłopy, nie chciały mówić. Byli może w partyzantce, pieron wie, gdzie byli... Każda z kobiet miała wielki nóż ze sobą. - Na co wam te noże? - pytałem.
Do Międzyrzecza przyjechali ludzie ze wszystkich stron. Też stamtąd, gdzie nie było gospodarki, tylko chadziajstwo, gdzie jak ktoś miał parę groszy, to się ich kurczowo trzymał, żeby mu nie zabrali. Ciemnota była, bieda była.
Różnice między ludźmi z różnych stron były widoczne. Mówili na siebie - ty zabugolu, ty Ukraińcu, ty Niemcu. Nieraz się tak wyzywali. Teraz nie ma takiej różnicy, długo to trwało, zanim wszystko się ułożyło.        
            Nie miałem zatargów z Polakami. Ruskich nie spotykałem, im nie wolno było wychodzić poza jednostkę, miałem z nimi kontakty wiele lat później, jak prowadziłem naukę jazdy w LOKu.
            W budynku przed Zamkiem w 1948 r. było wielkie kino. Koło Ratusza, tam gdzie jest Urząd Skarbowy, był dom partyjny, tam jest teraz Restauracja Piastowska. Za Niemca było kino koło apteki na Rynku, tam gdzie jest siedziba Związku Emerytów i Rencistów (Waszkiewicza) była knajpa. W tym czasie w Międzyrzeczu było dużo knajp. Tam, gdzie jest meblowy, jak się idzie na dworzec, na Poznańskiej po prawej stronie, za Niemca był freimaurer, sekta, wolnomularze. Taki na czarno wymalowany budynek. Wiele się nie gadało na ten temat, każdy patrzył za pracą, żeby zarobić, ale mówili, że ludzie nie umierali tam normalnie. Na tych, którzy tam się zbierali, ojciec mówił "czarni". Do środka do budynku nie wpuszczali obcych.      
            W 1945 r. grasowała dość duża banda w Lutolu. Rabowali, zabijali. Zlikwidowała ją Milicja. Pewnego razu, pracowałem wtedy w PGRze, jechałem do Międzyrzecza i ktoś ostrzelał mnie za Skokami. Którejś nocy szedłem pieszo do domu do Bukowca. Wiadomo było, że przy drodze w rowie są przysypane ziemią szczątki koni i ludzi. Pewnie zabili ich Ruscy. Nagle słyszę na asfalcie, na zakręcie, gdzie leżały zakopane trupy, tupot końskich kopyt, myślę - blisko coś za mną jedzie, jakby gokart, będzie okazja się zabrać.  Ale nic mnie nie dogania. Włosy mi dęba stanęły. Szybko ruszyłem do domu, nie czułem nawet, że w bucie wyszedł mi gwóźdź, bólu nie czułem, dopiero w domu zobaczyłem krew na stopie. Nazajutrz pojechałem bryczką na to miejsce z bratem, który był kucierem, leżało tam na szosie końskie kopyto.

opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2017


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz