środa, 31 maja 2017

Aleksy Bujalski opowiada


             Zostałem zmobilizowany w Łukowie w 1944 r.  Do Międzyrzecza przyjechałem w październiku 1945 r. w stopniu kaprala. Zajęliśmy po Ruskich koszary. Budynek koszar, brama główna, całe drugie piętro, był spalony, reszta była w porządku. Międzyrzecz nie był zbombardowany, spalone było tylko centrum.
W czasie wojny służyłem w zwiadzie konnym, woziłem meldunki. Po wojnie w kompanii gospodarczej też miałem do czynienia z końmi. Tabor był konny, mieliśmy tylko kilka samochodów. Cekaemy,  moździerze, woziliśmy na furmankach, resztę broni żołnierze musieli nieść na plecach. Mieliśmy 120 koni. Po mieście też jeździłem konno, objeżdżałem wierzchowe konie, było ich 12, to były konie ze wsi pobrane w ramach mobilizacji. Od strony ul. Świerczewskiego były dwie stajnie. Jedna poniemiecka, prawdziwa, druga w miejscu, gdzie jest teraz na terenie jednostki hala sportowa.
Po powrocie z frontu nasz oddział - zwiad konny i oddział fizylierów, 12 żołnierzy, pracował na poniemieckich polach przy żniwach i wykopkach.
W maju 1946 r. poznałem żonę i w grudniu się pobraliśmy. Żona i jej siostra przyjechały z rodziną zza Buga, wcześniej całą ich rodzinę wywieźli na Syberię. Na przepustce szliśmy we trzech z koszar a one jechały rowerami. Podobały mi się. Mówię do kolegów: - patrz, jakie dwie czarnule. Kolega mówi, że mieszkają na Wita Stwosza. One podlewały właśnie ogród. Poszliśmy do posesji i czekamy przed ogrodzeniem. Byliśmy w mundurach, niechętnie do nas podeszły. Żona po wojnie pracowała w WCH, potem była bufetową w Kasynie.
            Po wojnie w  międzyrzeckim 17. pułku służyły dwie dziewczyny w łączności; Czesia Nikolin i Jadzia Warmużyńska. Po kilku miesiącach zostały zwolnione do cywila. Pochodziły z Ukrainy.
            Na ul. Międzychodzkiej mieszkali oszuści, którzy chodzili po domach i zbierali „za czynsz”. Ludzie, którzy tu przyjechali i zajęli puste mieszkania, dawali się nabierać. Z gruzu wywiezionego ze spalonego centrum miasta budowane były wały na Obrze. Obra wylewała od strony, gdzie jest kościół św. Wojciecha, zalewała ogrody.
            Na ulicy Chopina mieszkała samotna kobieta z córką, nie mieli opału, rąbali poniemieckie meble. Przy każdym domu każdy miał kury, świnie, krowę, za minimalną opłatą ludzie je paśli na terenie poligonu. Jedni mleko sprzedawali, inni zużywali na własne potrzeby. W okresie powojennym w lasach bardzo dużo było grzybów, ludzie je zbierali i sprzedawali. Z tego żyli. Żyli jeszcze z pracy w koszarach, szczególnie ci, co mieszkali na ulicach przylegających do koszar. Pracowali tam jako palacze, sprzątacze, szklarze. Na całej ulicy Mickiewicza były kwatery wojskowe, w domu, gdzie teraz jesteśmy, była wojskowa kwatera dwurodzinna. Dopiero w 1977 r. wojsko przekazało domy cywilnej administracji. Ja pracowałem w kwatermistrzostwie. Wcześniej mieszkałem na Wita Stwosza, u żony.
Naród był biedny wtedy. Jak zlikwidowaliśmy konie, zaczęliśmy w wojsku hodować świnie, robiliśmy własny ubój, dzięki temu w wojsku było lepsze wyżywienie. W Międzyrzeczu wtedy były osiedla: Zamkowe, Reymonta, Zachodnie. W miejscu, gdzie jest teraz osiedle Kasztelańskie, było od 1945 r., na terenie dawnych poniemieckich gospodarstw, pegeerowskie pole, wojsko zbierało z niego ziemniaki i buraki.
            Dużo mieszkało w mieście ludzi z poznańskiego. Zabuganie nazywali ich "pyry poznańskie". W Międzyrzeczu ludzie żyli tymczasowo, nikt nie remontował mieszkań, nie uważali je za swoje. Za dzisiejszym kościołem Pięciu Braci Męczenników miałem od 1949 r. działkę, korzystałem z pracy Łemków, wynajmowali się i mieli konie. Nie mieliśmy do nich uprzedzeń. Oni byli wysiedleni ze swoich stron, bo ukrywali partyzantów. Tam zginęło bardzo dużo zginęło naszych żołnierzy. Łemkowie mieszkali za cmentarzem, mieli tam gospodarstwa. Kiedyś we dwóch objeżdżaliśmy w tej okolicy konie. Dwóch łemkowskich chłopców siedziało na płocie z żerdzi, płakali, byli głodni. Wróciłem, wziąłem ileś bochenków chleba i zawiozłem im. Niemców było mało, pamiętam jednego, pracował przy zamiataniu ulic.
            Jeden z moich kolegów z wojska zastrzelił się. Abramowicz Żydek, był u finansowego płatnikiem. Dowódca pułku ostrzegł żołnierzy, że jeśli któryś będzie miał skierowanie od lekarza do szpitala do Poznania, żeby się u niego meldował. Abramowicz poszedł się zameldować. Dowódca zabronił mu jechać na badania i ten się zastrzelił.

opracowała Iwona Wróblak

kwiecień 2010

wtorek, 30 maja 2017

Scena Młodzieżowa PRO ARTE – najlepsze spektakle…

            Finał wojewódzki. PRO ARTE Sceny Młodzieżowej, organizowane przez Regionalne Centrum Animacji Kultury w Zielonej Górze – w sali kinowej Międzyrzeckiego Ośrodka Kultury, współorganizatora. Wybrane najlepsze spektakle… uczta dla teatromanów…
Prezentacje 7 przedstawień poprzedził krótki pokaz multumedialny działalności zielonogórskiego RCAK. Od wielu lat realizowany jest Program promocji twórczości dzieci i młodzieży, obejmujący wiele dziedzin artystycznych.
            Tematem prezentowanych przedstawień jest młodzież – problemy dorastania, wchodzenia w życie młodych ludzi, pomnożone przez współczesne wyzwania czasu i środowiska, w którym żyją. Bardzo różne są te spektakle…
            Pierwszy spektakl: Zespół Teatralny „GALIMATIAS” z Zespołu Szkół Katolickich w Nowej Soli. Przedstawienie pt. „Psychiatryk”. Reżyseria: Tomasz Przywarty, scenariusz: Grzegorz Śmiałek.
Co jest normalne, czy mieści się w tzw. normie zachowania spolecznego, a co już - nie mieści się? Wkraczamy w logikę myślenia pensjonariuszek zakładu psychiatrycznego. Zachowania dziewczyn (na pozór) są podobne do tych, które widzimy na zewnątrz szpitala o tym kierunku leczenia… Gdzie jesteśmy, informują nas – zielone fartuchu pielęgniarzy i personelu, ubiory ludzi, którzy stosują, by opanować zachowanie pensjonariuszy, iście wojskowy dryl… Na sali szpitalnej (pozornie) normalne rozmowy o (uporczywych nieco) upodobaniach kulinarnych, rozmowcy wymieniają się wspaniałymi przepisami na zupę. Garnek to ulubiony przedmiot jednej z nich - ukrywa się w nim, znajdzie się on (zasłaniając świat) na jej głowie, narcyzm innej pacjentki polega na tym, że uważa się za królową, z jej (niezdrową, jak twierdzi lekarz psychiatra) teatralnością (?)… Parafraza. Może Tu po prostu wszystko wolno (inaczej niż na tzw. wolności), totalitarność jest usprawiedliwiana miejscem (psychiatrykiem), jest przyzwolenie na ekspresję twórczą (inaczej niż w tzw. zdrowym społeczeństwie?)
            Garnek – przez toporną nieco kucharkę – zostaje dziwczynie zabrany. Zaordynowane są ćwiczenia fizyczne, bardziej jako rytuał niż leczenie, mają wypełnić czas… Jest w porzo… jak mówią młodzi, ale – nie można wyjść… Bo to psychiatryk. Ten stan rzeczy jest oczywisty dla wszystkich, więc niby świadomi są swej choroby – ale to ich nie przybliża do wyzdrowienia… Meduza mówi, że nie są wariatkami. Są, być może, tylko przystosowane…
Szeroka analogia możliwych sytuacji społeczno – politycznych, temat bardzo wdzięczny. Linia oddzielająca psychiatryk od zewnętrza jest tylko przyklejona (do podłogi), nie jest ścianą nieprzekraczalną. Można ją, tę taśmę na podłodze, odkleić od Sceny. I to się robi. Kiedy spektakl się kończy.

             Zespół Teatralny „PATWORK SCHOOL THEATER” z Gimnazjum przy Zespole Szkół w Grabiku. Spektakl pt. „Statek szaleńców”. Reżyseria: Mariusz Pękala, scenariusz: grupa.
            Oszczędne dekoracje. Kilka surowych skrzynek z desek, maszt i sznurki, na których przypinać się będzie żagle-chustki-pranie. Główna postać:opowiadacz Arkady – przysypia na skrzynce. Marzy, wspomina, śni. Postanowił SPISAĆ, ale nie pamięta wiele. To On wiesza to pranie (na sznurku) – pierze rodzinne brudy…
            Bo to migawki. Wspomnienia, jakich doświadczamy. On w odsłonach swojego życia. Od maleńkości. Najpierw mu kazano…(zakazywano). Nikt się z nim nie chciał bawić… Wiwisekcja totalitaryzmu, od maleńkości, i dlaczego temu ulegamy…
            Dzieci to – sieroty (nawet mające rodziców). Zamiast NICH (rodziców, którzy nauczą świata) znajdzie się ktoś, kto ma (bardzo mądrą) Księgę Gdzie pisze Wszystko, mając to za tytuł swojego nam przewodzenia – wyprowadzi nas z Domu niewoli (ileż to razy ludzkosć przechodziła?) A wszystko dzieje się niczym na maleńkim statku wśród (wrogiego) oceanu i tylko Wódz nas przezeń poprowadzi… Gdzie ta kaja i koja – parafrazując śpiewają żeglarze szanty, gdzie to jest ten Dom?... Szeroki jest przestwór mórz (świata rzeczywistego, z jego skomplikowaniem), i nie jest w interesie wodza, żebyśmy w końcu dopłynęli do naszego lądu. Płyną z busolą, rozglądają się, bardziej uradowani swoją bytnością razem, grupą, wspólnotą jako obroną przez samotnością, niż dążeniem do celu. Ameryki nie ma być, Indianie Kolumba to pomyłka, a nie należy gloryfikować pomyłkowości, jak powie im belfer od pijaru. Księga mówi, że nie ma nic w niej (odkrywczego), za to można dać w łeb księgą, i się to czyni, do tego celu jest książka ciężka jak cegła. Przemoc Księgi (sztywnych spisanych zakazów i nakazów). Religia plemienna, narodowa, oparta na Księdze i Księgarzu. Tworzy się dystans między tym, Który Na Skrzynce (aktualnie siedzi) z księgą – a słuchającymi księgarza. A jest ten wolumin, jeśli się don zajrzy, pusty (treść jest W Nas). Jest ona dla Dzieciaków (z którymi się nikt nie bawił w ich dzieciństwie). Każda książka jest do zapisania – przez nas. Po to, żebyśmy znali nie tylko tą jedną dziecięcą śpiewankę – stary niedźwiedż mocno śpi itd…
Arkady się budzi, spektakl się kończy z jego obudzeniem – tematy są postawione na ostrzu… Widz wychodzi ze spektaklu, czas na refleksje…
Bardzo dobry spektakl.

             Zespół Teatralny „MAŁE CONIECO” z Gimnazjum w Czarnowicach. Spektakl pt. „Wyjście”. Reżyseria: Danuta Irisik i Krzysztof Irisik, scenariusz: Danuta Irisik.
Jest parawan i jest Scena przed nim, ze stolikami, gdzie dzieją się następujące po sobie odsłony sztuki. Za parawanem są Aktorzy. Przed nim – parawanem - Dziewczyna. Za drzwi parawanu co chwilę wyskakują w dużej ilości – (krzyczące na córkę) matki i (czytający gazetę obojętni na rodzine sprawy) ojcowie. Defiladują jak madonny, z dziennikami, nauczycielki. Koleżanki ze szkoły to śmiejące się złośliwie istoty. W rezultacie – Dziewczyna… chce ulecieć (z tego świata, uciec), chce odlecieć, nacisk osób i zdarzeń jest zbyt wielki. Jej chłopak – też NIE MA CZASU (dla niej). Ma za to czas na milczenie (na jej temat). Z milczenia bohaterka wychodzi w świat dorosły, z czasem nabiera oddechu, ogarnia go (jak pracująca na swoim koleżanka). Luz życiowy to podstawa. Nie przejmować się… Tymczasem w środku tego zluzowanego świat(k)a buzują na Scenie demony, i emocje dziewcząt, czasem tylko jakiś kwiatek, dostaje go od życia, jakby mimochodem, nie wiadomo za co… I tym należy się cieszyć… 

            Zespół Teatralny „ LUZIK” z Zespołu Szkół nr 1, Publiczne Gimnazjum w Żaganiu. Spektakl pt. „Żeby było jak było”. Reżyseria: Wioletta Stachura,  scenariusz: Wioletta Stachura (na podstawie fragmentu „Ferdydurke” W. Gombrowicza).
Słynna kultowa lekcja języka polskiego z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza – w klasie, tutaj z etniczną muzyką celtycką w tle. Profesor Pimko, Pylaszczkiewicz, Gałkiewicz, którego „nie zachwyca” (Słowacki). Ble ble naszej narodowej scholastyki szkolnej, i nie tylko szkolnej… Ciała profesorskie, których szkolenie – tak jak w czasach Gombrowicza – pozostaje wiele do życzenia. A nauczanie których – wpływa (niestety) na ducha… Dodajmy dla jasności – bardzo źle wpływa… Zniechęca do uczenia się, do rozwoju osobistego. Niemiły pedagog umie wszczepić nieśmiałość i wtrącić w zdziecinnienie świat… Świat, który dzięki temu – nikogo nie przewierca, nikogo nie zachwyca, wszystkich nudzi – diagnoza jak bardzo współczesna, XXI wieczna…
Tytułowy Józio (trzydziestoletni facet)– upupiony, siedzi z boku w szkolnej ławce – nie potrafił się przeciwstawić rodzinno-ojczyźnianej przemocy, mieć swojej synczyzny… Pylaszczkiewicz, (milczący tutaj) recytator Słowackiego, nie wyznaje (co umie, jak wydać lekcję, dla potrzeb wizytatora), nie idzie na kompromis. Wielkim Poetą Był, Wieszczem Był i Wieszczył, Piękno-które zachwyt-wzbudza – frazy, które już przeszły do historii literatury.
PUPA ma się bardzo dobrze. Nakręca się sama, bez uczniów (uczniaków) nie ma szkoły. U Gombrowiczan Pupa świeci jak wieczorny Księżyc – dosłownie… 

            Piąty spektakl. Już widzieliśmy w MOK jego premierę. Dla mnie – nowe wrażenia z oglądania go… Zespół Teatralny „OCZY-WIŚCIE” z Międzyrzeckiego Ośrodka Kultury. Spektakl pt. „Eko serial show”. Reżyseria i scenariusz: Izabela Spławska, grupa (inspiracja sztuką Maliny Prześlugi „A morze nie”).
Jest realizowany w studio „Eko Serial Show”, popularny program, gdzie lansowani są idole TV. Może zostać nim każdy, trzeba się tylko przypodobać pobliczności… Trwa rywalizacja na najbardziej debilną osobę, z bezwstydem prezentujacą swoją głupotę, obnażyć się z najgorszej strony – to jest,  w tym programie, cool… I rozpychanie się w świecie, samo- lans… Jest to przedstawione jako boksowanie, kopanie, kto ma najsilniejsze łokcie czy pięści, ten wygrywa (jak w życiu…), życiowy program… Niska samoocena, masochizm, paradoksalnie, może być atutem, bo – wszyscy (?) tak mamy…
Marchewka i Bałwan. Takie dostają pseudnimy. Oni wygrywają ten turniej. Marchewka je marchewki, pożera je. Bałwan(ica) nie jest mądra. I roztapia się.., ale to efekt uboczny. Pasują do siebie – tak twierdzą realizatorzy programu TV, może mają rację…
            Spotykają się w barze sałatkowym, niby przypadkiem. Kelnerka za to jest tam celowo, ona pracuje. Bałwan(ica) pyta o pracę, jak to jest pracować w barze, i czy Ją przyjmą? Pytana odpowiada - nie sądzi, żeby tak było… Gołąb spada do baru, nazywa się Laura. Jak to jest latać? Chociaż różne bałwany i baławanice nie mają, pozornie, skrzydeł, latać potrafi każdy, trzeba je tylko, skrzydła, rozwinąć. Stwórzmy dziewczynom marzenia, żeby miały do czego dążyć.
            Nie jest to Sylwester, zabawa sylwestrowa, kiedy każdy chce być wesołym na siłę, wyłuskać z tego dnia zakończenia roku maksimum radości (której nie bardzo doświadcza w normalnym dniu). Co czeka roztopliwego Bałwana-bałwanicę? Różne światy – w Nowym Roku. Racja barmanki. Albo doskonała iluzja, jaką proponuje kolejny odcinek Eko Serial Show, jego nowo wykreowani idole być może. Rytm rzeczywistego spektaklu zwalnia – może po to, by mu się dokładniej przyjrzeć?
I – nic nie jest takie jak się wydaje.              

            Zespół Teatralny „EWENEMENT” z Gminnego  Centrum Kultury i Sportu w Iłowej. Spektakl pt. „Pięć minut”. Reżyseria: Katarzyna Kozera, scenariusz: na podstawie tekstu Liliany Bardijewskiej.
DOM. Pozornie. Okna, stół z serwetkami, poduszki. Synek – Izydorek (świetna kreacja) i córeczka – pozornie skromna, taki wyalienowany typ z przedstawień dziecięco-młodzieżowych. MAMA – pozornie tradycyjna, domowa (taki ma ubiór), poświęcająca się dzieciom. A jednak – dzięki swemu zamknięciu w domu, nie dająca dzieciom przestrzeni do ich rozwoju, myślę. Wpatrzona w TV (między ścieraniem kurzu z szafki a tegoż – kurzu, z telewizora. I w telewizyjną wersję dobrego domu. Jej hipokryzja jest widoczna w monologu Izydorka (może imię mu dała czytawszy w młodości Witkacego?) Jest tam kompletny chaos, pomieszanie pojęć uchodzących za mądre i na czasie – ekologia i Hari Kriszna, medytacja i zdrowe żywienie, czyli pora gryzienia która cieszy i rajcuje. W taki sposób MAMA układa dom. Przestawa meble w feng shui – nieustannie. Towarzyszy temu papka reklamowa sącząca się z włączonym przez przerwy TV.
            Izydorek jest przebojowy. Ma mieć swój dzień w jednym z takich programów. 5 minut dla Izydorka. Tylko tyle, bo w domu nie ma dla niego ani minuty, chociaż (niepracująca) mama ma czas…
Jego siostra trzyma kurczliwie na piersi pudełko. Nie dowiemy się, co w nim jest – bo to nikogo nie interesuje. W telewizji, dokąd uda się zamiast Izydorka (który zabłądził w korytarzach), też pudełko nie wzbudzi zainteresowania.
Iwona „się ładuje” energetycznie. Charakteryzatorzy robią jej pudering – i następuje show. Wszystko jest - rewelacja, każde słówko, jakie duka Iwonka, bo – to wiele kosztuje: obsługa, kamery, uposażenia, realizacja. Wszystko można przekuć na sukces… Myszowata i skromniasta Iwona, która nienawidzi nienawidzieć i kocha swoją tajemnicę, cokolwiek to znaczy…
Czyli NIC nie znaczy. Realizatorzy programu: 5 minut dla ciebie dzwonią tym razem do innego Leonardka, będzie nowy show
Tak naprawdę to Zyzio i mama mieszkają w studio, Iwona jest „normalna”, tak jak tysiące innych stażystów w tego typu programach. Zunifikowana i nieciekawa – taka jak wszyscy…

            Zespół Teatralny „CZYLI CHILLI” z Zielonogórskiego Ośrodka Kultury. Spektakl pt. „Musisz?...” Reżyseria: Anna Olechnowicz, scenariusz: Beata Kieras.
Główna dokoracja to Łóżko. Na nim, pod nim, obok – dzieje się akcja. Dzieje się raczej Wewnątrz – Dziewczyny na łóżku. Nastolatki. Ona rozmyśla. O tym, że jest przerażająco normalna – ma komputer, komórkę, i nie tak wiele problemów. Tylko inni dziwnie na nią patrzą.
Te INNI to Ręce pojawiające się nagle pod Łóżkiem, i za nią. Diabły – reklamy, kosmetyki, pokusy, dotyczące tego, że musi być tam i tam – powinna być taka i taka… Musi się koniecznie – dobrze bawić – to jakiś algorytm! Blade trupie diabły ubierają ją w kolorowe spódniczki i opaski. Czynią z niej Lalę, jak bóstwo śmierci (wspaniała gra diabłów, elementy pantomimy). Jest zbyt słaba, by Im nie ulec. Starty w dorosłe życie są niesatysfakcjonujące. Inicjacja seksualna – taka sobie, chłopak – czy kocha? – odpowiedzią jest śmiech diabłów (odpowiednie makijaże). Warunkiem istnienia jako takiego jest – uwierzyć, że jest się najlepszym. To taki marketing, spłycony, stosowany w technikach sprzedaży, w życiu nieco chyba zbyt jednostronny…
            Pijar – dziecinko – mówią (dobrze ucharakteryzowane diabły). Konformizm i sukces – czyli autoprezentacja… Tresura. Tłamsząca właściwe „ja”. Kontrolować (siebie i …innych), szkoła jest produktem, Ona sama, Dziewczyna – jest produktem… Produkcjonizm, jedna z bolączek współczesnego zachodniego świata.
Dostrzec ten świat. Wyjść poza młodzieńczość i dziecięctwo, wstać z nastoletniego łóżka (do którego jeszcze można się schronić, będąc dzieckiem). Łóżko jednak nie znika ze Sceny. Jest postawione pionowo przez diabłów, większe i jeszcze bardziej centralne. Jeden z diabłów szykuje pętlę, sznur. Za siatką Łóżka – Dziewczyna. Zapalone przez diabłów lampki dla umarłych (samobójców). Pętla jest powieszona.

Jury w składzie: Joanna Koc, Alicja Stasiewicz i Ida Ochocka przyznało I, II i III miejsce zespołom: Zespół Teatralny „PATWORK SCHOOL THEATER” z Gimnazjum przy Zespole Szkół w Grabiku,
Zespół Teatralny „MAŁE CONIECO” z Gimnazjum w Czarnowicach.
Wyróżnienia: Zespół Teatralny „CZYLI CHILLI” z Zielonogórskiego Ośrodka Kultury,
Zespół Teatralny „ LUZIK” z Zespołu Szkół nr 1, Publiczne Gimnazjum w Żaganiu,
Zespół Teatralny „OCZY-WIŚCIE” z Międzyrzeckiego Ośrodka Kultury.



Iwona Wróblak
maj 2017







poniedziałek, 29 maja 2017

Stefan Mazurek opowiada


Do Międzyrzecza przyjechałem jako poborowy do wojska, z powiatu trzebnickiego, z okolic Wrocławia. Pochodzę z Kalisza, sto km od Poznania, mieliśmy gospodarstwo poniemieckie. Nie miałem rodziny, wszyscy bliscy - dwóch braci i siostra, umarli czasie wojny. Przywieźli nas transportem cywilnym, 300 osób. W niedzielę 22. siepnia 1945 r. o godz. 12.00 przekraczaliśmy bramę koszar z tamtej strony, od ul. Świerczewskiego, bo budynek sztabu od ul. Wojska Polskiego był zniszczony, nie miał dachu. Poborowi byli z różnych stron, ale jako koledzy w wojsku dogadywaliśmy się. Pobór w moich stronach trwał dwa tygodnie. Wyglądało to tak - przyjeżdżało wojsko i pod przymusem zbierali ludzi. Ci często nie chcieli iść do wojska, ukrywali się po lasach, mówili, że chcą odzyskać, wyzwolić Polskę. Mówili, że nie jest to wojsko polskie, tylko ruskie i że będą nas mordować. Wielu tak mówiło. Ja myślałem tak, razem z trzema kolegami: zobaczymy, gdzie nas zawiozą – na wojnę nie, bo wojna się skończyła.
Wysiedliśmy na stacji w Międzyrzeczu. Pierwsze wrażenie – dużo gruzów. Międzyrzecz bardzo był zniszczony, a najbardziej koło Ratusza po prawej stronie.
Trochę nas przeszkolili i zajęliśmy się odgruzowywaniem miasta, w czynie społecznym. Do 1947 r. odgruzowaliśmy miasto. Pracowaliśmy razem z cywilami, rozmawialiśmy z nimi, pytaliśmy, skąd pochodzą. Cegły oczyszczaliśmy, ładowaliśmy na wozy, szły na wagony i na stację, do Warszawy, na odbudowę stolicy. Wszystkie cegły tam brali. Chodziliśmy też na patrole. W Bukowcu w okolicznych lasach walczyliśmy z bandami. To byli cywile, Polacy, okradali podróżnych. Poza miastem było niespokojnie, w mieście porządek zrobili zaraz na początku, bo ludzie okradali i niszczyli domy. Też wojsko radzieckie paliło domy, byłem tego świadkiem.
I moi koledzy, i ludzie w mieście mówili, że tu długo nie pobędziemy, że wrócą Niemcy. Jak się tu czułem jak u siebie, myślałem sobie, czego się będę bał. Ja chciałem służyć w wojsku, mundur mi się podobał. Po przyjeździe mieszkałem w koszarach w jednostce. Przedtem stacjonowało w nich wojsko radzieckie. Budynki były poniszczone. Łóżka szykowaliśmy sobie sami, dostałem dwa koce i prześcieradło, siennik wypchałem słomą. Dali mi buty, jeden wielki, drugi mniejszy, spodnie sięgające mi do pach. 2 lata byłem tu w wojsku. W 1947 roku, jak Świerczewski zginął, zawieźli nas w okolice Jasła, szliśmy oczyszczać te tereny. Jechaliśmy przez miasta, dali nam ostrą amunicję i granaty. Tam były ciężkie walki. Przez Przemyśl szliśmy w nocy pieszo. Spaliśmy w marszu.
W 1946 r. z Niemcami, jak przyjechałem, kontaktu nie miałem. Oni, jak widzieli wojsko, to się chowali. Przed nami było tu ruskie wojsko. Nasze polskie mundury Niemców nie przekonywały, uciekali, tylko przez okna patrzyli. Jeszcze trochę ich było, nie w centrum, ale na obrzeżach. Kiedy stąd wyjeżdżali, to zawsze wcześnie rano, nie wiem dlaczego. Sami uciekali. Łemkowie do nas żołnierzy mieli stosunek dobry. Mieszkali w Wojciechówku, wybierali sobie gospodarstwa i domy w mieście. Przeważnie siedzieliśmy w koszarach, pamiętam ze cztery akcje przeciw grupom cywilów w lasach, jechaliśmy, jak wezwała nas milicja.
Na przepustki chodziliśmy do miasta, do kawiarni. Pamiętam, jak w Kaławie albo w Bukowcu, kiedy chcieliśmy na zabawie tańczyć z tamtejszymi dziewczynami, wybiegali do nas z siekierami, piłami, rodzice tych dziewczyn, starsi ludzie!. Była nieraz wojna. Nie wiem, dlaczego. Nienawidzili polskiego wojska, bo kiedy byliśmy w mundurach, wtedy nas atakowali, po cywilnemu nie. Bez munduru, ani oficerowi ani żołnierzowi, nie wolno było chodzić. W Bukowcu, jak się skręca do Zbąszyna, jest taki biały dom, tam te zabawy się odbywały. W kinie, jak chodziłem na filmy, więcej na widowni było żołnierzy niż cywilów. Do Kasyna nie chodziliśmy, to wolno było tylko zawodowym. Gdzie teraz jest dom towarowy (ul. Świerczewskiego), była wtedy knajpa, prowadziła ją pani Szymańska. Inna knajpa -„Pod Józiem” była na ul. Konstytucji 3. Maja. 14 knajp było zaraz po wojnie, wszystkie prywatne. Chodziliśmy na zabawy, dziewczyn było dużo, było w czym wybierać, przeważnie pochodziły ze wschodu, bardzo patrzyły za wojskowymi. Ja jako podoficer zarabiałem w 1949 r. ponad 12 milionów, dużo to było, 6 milionów płaciłem za całodzienne wyżywienie w Kasynie. Oficerowie mieli jeszcze więcej.
 Ludzie mieli pieniądze, ale samochodu nie wolno było kupić, bo zaraz pytania, skąd ma się pieniądze. Własne mieszkanie miałem dopiero w 1950 roku, jak się ożeniłem. Przy drodze do Sulęcina po lewej stronie były ładne gospodarstwa poniemieckie, w 1948 r. ktoś je podpalił, 12 stodół. Byliśmy wtedy na poligonie, zobaczyliśmy dym i przyjechaliśmy gasić pożar. Nigdy nie odkryli, kto to zrobił. Ja myślę, że Niemcy. Budynek więzienia długo nie był używany, poczta też. Budynek poczty był bardzo zniszczony. Przed Kasynem (ul. Świerczewskiego), jak się idzie do miasta, był bank, w środku wielkie masywne sejfy. Dzisiaj nie ma po nim śladu. Na ul. Konstytucji 3. Maja była duża szkoła, tylko trochę zniszczona. Nie została odbudowana, Sowieci ją rozebrali i budulec zabrali do Kęszycy. W 1950 r. Sowieci robili, co chcieli, my nic nie mieliśmy do gadania. Mówili, że to oni wyzwolili Międzyrzecz, nie my, Polacy.

opracowała Iwona Wóblak

czerwiec 2010

niedziela, 28 maja 2017

Biesiadować szkolnie – to znaczy – rodzinnie…

            Zaroiło się na boisku przy Szkole Podstawowej nr 2. , tak licznie odwiedzonego festynu chyba nie było dotąd w tym roku. Biasiada Rodzinna, coroczna, piąta z kolei. Impreza świetnie zorganizowana, przy czynnym współudziale rodziców uczniów tej Szkoły.
            Przygotowano bogaty program artystyczny. Przydzielono zadania. W s z y s t k i e  klasy wzięły w nich udział. Każda grupa wystąpiła, zaprezentowała się w krótkiej piosence z podkładem muzycznym – z własną aranżacją i choreografią… Specjalnie przygotowano stroje – kolorowe, bardzo pomysłowe, dano upust wyobraźni i inwencji, rodziców i uczniów. Hitem wieczoru był pewnie wjazd – razem z jedną z czwartych klas – panów na szykownych harleyach, z dźwiękiem przebojów zespołu AC/CD płynącym z głośników. Całość była – rzecz jasna – uwieczniana szkolną kamerą (dobry zwyczaj), by kronika społeczności była uzupełniona o to ważne, dla uczniów i rodziców, wydarzenie. Szkolne gwiazdki (gwiazdy) jaśniały, równie mocno jak te z gustownej dekoracji, mieniąc w upalnym słońcu się krążkami płytek CD. Widowisko było ciekawe, dzieci sporo umieją, niektóre to prawie akrobaci, uczestniczą w zajęciach naszych zespołów tanecznych, co było widać.
            Inwencja i zaanagżowanie rodziców było ogromne. Na pierwszy rzut oka (prawie) nie uświadczysz nauczycielki – na stoiskach, gdzie po symbolicznej kwocie sprzedawane były domowe ciasta, tradycyjnie festynowy krojony z dużych bochnów chlebuś ze smakowitym smalcem i ogóreczkiem (dobre na plener), kiełbaski z grilla (żeby nie wracać się do domu na obiad). Walczono o podpisy pod niecodzienną kolekcją kocich bud – czy domeczków, z otworami wejściowymi w kształcie kociej mordki, ze schodkami i drapakami, wyściełane w środku tygrysopodobnym kocykiem… Rodzice osobiście partycypowali w ich produkcji, każda klasa zrobiła co najmniej jeden. Wszystkie budki będą ofiarowane schronisku dla bezdomnych zwierząt w Międzyrzeczu.
            Panie nauczycielki (razem z panią dyrektor Katarzyną Dymel) dyskretnie organizacyjnie czuwały – jak mówiła mi pani Dyrektor, role zostały starannie podzielone, wszyscy solidarnie (pani Dyrektor też, która – jak mówi o sobie – nie jest, nie chce być, dyrektorem siedzącym przy biurku) wzięli udział w noszeniu i rozstawianiu ław, namiotów itd. Hanna Barczewska i Maria Sobczak Siuta zadbały o konferansjerkę, a mając w tym dużą wprawę walnie przyczyniły się, myślę, do wielkiej frekwencji – i zadziałała sprawdzona formuła biesiady - jak tu nie zobaczyć (i sfotografować) swojego dziecka, występującego przed szkolnym forum??.  Gęsty tłum przed sceną ani na chwilę nie rzedniał.
             Czyli nikt ani przez sekundę nie miał prawa się tu nudzić… Szkolni wuefiści zaopiekowali się sportowo dziećmi, nie ma jak to pożyteczny ruch na świeżym powietrzu i ćwiczenia – już nie na ocenę, jak na lekcjach. Zorganizowali na obszernym szkolnym podwórcu kąt ze stanowiskami; z konkurencjami skoku w dal, odbijaniem piłeczek pingpongowych, i siatkowych itd…
            Wiedza geograficzna i inna o Europie, o Unii Europejskiej, wiadomości były umiejętnie sączone również przy tej okazji – Biesiady Rodzinnej. Unia jako orędownik swoich wartości – otwartości, wolności, tolerancji i solidarności, z przestrzeganiem praw podstawowych, którego podstawą jest wzajemne zaufanie. W jednym z pomieszczeń szkolnych zorganizowany był turniej szachowy o szkolny Puchar, zwycięzcy dostali cenne nagrody, wręczone przez Panią Dyrektor i przedstawiciela Rady Rodziców, ufunowane przez Radę. Strażacy udzielali uczniom lekcji pierwszej pomocy przedmedycznej.
            Dochód ze sprzedaży ciastek i innych rzeczy będzie, jak co roku, przeznaczony na bieżące potrzeby Szkoły. Społeczność szkolna walczy też o wpisanie na listę inwestycji realizowanych z Budżetu Obywatelskiego na 2018 rok – zamierzenia wykonania podbudowy z masy bitumicznej pod boisko ze sztucznej trawy przy SP nr 2., można było postawić swój znak aprobaty przy tym punkcie.
            Impreza miejska zakończona sukcesem, którym była wielka frekwencja. Miała, oprócz zadania integracyjnego, cele – jak zwykle – dydaktyczne. W zabawowej konwencji rozwijać kreatywność, zręczność, spostrzegawczość, propagować wiedzę… wiedzę poza szkołą, nie tylko tę na lekcji, z urzędu… We współpracy z rodzicami – to ważne – bo, jak wiemy, najważniejsze rzeczy dziecko wynosi z domu, szkoła tylko pomaga w kształtowaniu młodego człowieka. W tym, co dla niego najważniejsze.


Iwona Wróblak
maj 2017















sobota, 27 maja 2017

Mirosława Toczyńska opowiada



              W rzeszowskim była bieda. Ja byłam głodna, płakałam, mama poszła Ukrainki, prosiła o trochę jedzenia dla mnie. Ukrainka dała mi podsmażone ziemniaki, najadłam się i poszliśmy do domu, 7 km.
W rzeszowskim byli Kozacy, Ukraińcy, nie chodziliśmy spać, nasłuchiwaliśmy, czy nie idą. Na to, gdzie jechaliśmy, nie mieliśmy wpływu. Czekaliśmy na swoją kolej wyjazdu. 1943 r. na wiosnę wyjechaliśmy z Kamionki we wsi Różanka koło Lwowa w Tarnopolskim. Jeszcze wtedy z mamą sadziliśmy ziemniaki, żegnaliśmy nasz dom. Jechaliśmy odkrytym wagonem, jakim się przewozi krowy. Nie miał dachu. Ciotka urodziła dziecko w wagonie, dach, żeby nie padało jej na głowę, zrobiliśmy ze szmat. Krowa razem z nami jechała. Była najważniejsza, mleka się człowiek napił. Jak transport stawał, braliśmy płachtę i rwaliśmy trawę na karmę. Mówili nam, pojedziecie do Rzeszowa i wrócicie, ale nigdy nie wróciliśmy.
Przez ponad rok byliśmy na poniewierce. Ja jeszcze byłam malutka, ale już byłam na służbie. Brata też zostawiliśmy na służbie, mieszkał 100 km od nas. Brata coś w środku bolało i był cały w brodawkach. Przywieźliśmy go za rok zawiniętego w prześcieradło, bo miał strup na strupie, w strupach wszy. Tata robił z masła maść i smarowaliśmy nią brata. On na tej służbie był przez cały rok. Spał razem ze starszym człowiekiem, w jego rodzinie pokłócili się o miedzę i odcięto mu przyrodzenie. Do lekarza go nie zawieźli, rana źle się zrosła i chodził na czworakach. Mój brat razem z tym kaleką spali w żłobie.
W Legnicy nie było dla nas rolników miejsca, pojechaliśmy dalej do Międzychodu, potem 22. lipca 1945 r do Skwierzyny i furmankami do Stryszek. Schtrych Hauland - to były napisy, niemieckie tablice w naszej miejscowości. Zobaczyliśmy budynek (Dom Celny Zöllamt), który wyglądał jak koszary. Granica niemiecko - polska, z kolczastymi kopcami, drutami. Wszędzie były tabliczki Achtung!Achtung!, a myśmy sobie żartowali "Achtung banditen". Trzy rodziny osiedliły się w Stryszkach. Rolnicze tereny, dawali przeważnie 12 ha do każdej posesji, z reszty zrobili PGRy. Tato dostał pracę jako księgowy w Spółdzielni Produkcyjnej. Został wybrany sołtysem, był nim trzy kadencje.
Jak przyjechaliśmy do naszego nowego domu, w pokoju stała jeszcze choinka. Nie było drzwi, wyrwali je Ruscy. Ruscy mieszkali niedaleko nas, dwa domy dalej. Tata dawał im wódkę. W zamian za to mieliśmy cukier, dla nas dzieci czasami cukierki. Jak znaleźli w jakimś domu coś ładnego, to nam przynosili. Dali nam rower. To byli szeregowi żołnierze, ze dwudziestu ich tam było, pilnowali granicy. Do Bożego Narodzenia mieszkaliśmy obok nich.
            7 lat chodziłam do szkoły w Krobielewie. 3 km szliśmy piechotą do szkoły, w zimie i w lecie. Mieliśmy nauczyciela Szawłowskiego, jak spóźniliśmy się do szkoły, bił nas, mnie samej z nosa krew ciekła. Jak się przychodziło ze szkoły, trzeba było krowy paść. Jak tata zaczynał orkę, ja wiedziałam, że trzeba iść za koniem. Na zimę grabiłam całe połaty siana, mając osiem lat swetry robiłam, chociaż nie umiałam drutów unieść. Tata mi opowiadał historie z książek.
            W naszym nowym domu w szafach były śliczne ręczniki, jeszcze nie wyszabrowane. To był duży dom, siedem pokoi, dwie kuchnie, dwa korytarze. Inne domy były jeszcze lepsze, takie dworki z ogrodami. W pobliżu była górka, na której kogoś Niemcy pochowali. Na niemieckim cmentarzu zbieraliśmy trzęsiawkę, takie drobne kwiatki. Między grobami były najlepsze grzyby.
            Po 1945 r. nie było mydła ani proszku. Mieliśmy wszy duże jak broszki. Tata sam robił mydło z ługu i tłuszczu. Z fasoli zdejmowało się łupinki, gotowało, dodawało trochę drożdży i pół wsi miało drożdże. Wszystkie 15 domów w Krobielewie było zasiedlone. W pobliżu domów i na miedzach wykopywaliśmy dużo zagotowanego w słoikach mięsa i fasoli szparagowych, Niemcy je zakopali, myśleli, że wrócą. Potem po dwudziestu latach przyjechali, żeby wykopać w pobliżu psiej budy złoto. W pierwszych latach tata jadł mięso ze słoików, ale nam nie dawał, bo mogło być zepsute. Ruskie nas nauczyli, jak szukać tych słoików. Ziemię wokół domu kłuli szpilami. Dwa czy trzy lata wykopywaliśmy te słoiki. W szopie, gdzie była wozownia, znaleźliśmy wiele rzeczy, widelce, noże, talerze, też były tam słoiki, trochę kaszy, w bańce po mleku niemieckie papiery, pewnie nieważne. Tata trzy lata je trzymał i spalił. W domu wisiały portrety, jeden od komunii i jeszcze jeden, na którym był jakiś pan. Kiedyś, miałam 7 lat, śniło mi się, że ci z tych portretów przyszli do mnie, krzyczałam w nocy ze strachu.
            Dostawaliśmy paczki z UNRRy dosyć często. Nawet konia mieliśmy z UNRRy, pięknego siwka. W paczkach było mleko w proszku, puszki, suchary, szyte z różnych kawałków materiału kapy. Jak przyjechaliśmy, na polu rosło żyto, tylko je kosić. Sierpem kosiliśmy. Wujek dostał konia z UNRRy, sprzęgliśmy go z naszym i do zimy je zwoziliśmy, było tego 2 ha. Czynny młyn był w Muchocinku. Ludzie wymieniali się, jak ktoś miał pszenicę, to się zamieniał na żyto.
            W domu była elektryczność. Polacy, którzy tu byli wcześniej, maszyny rolnicze wyrabowali. Powyciągali z domów, co najlepsze.
            Nasza rodzina usadowiła się w trójkącie Stryszki - Strychno i Stryszewo (Stryhyheiland). Przyjechało tam dużo ludzi z Lublina, z Krakowa. Mieliśmy sąsiadów Rejnichów, przyjaźniliśmy się, razem piekliśmy chleb, robiliśmy masło. Rejnichowa miała 5 synów i córkę. Pamiętam Kuliszy, oni pochodzili z Rosji. Zęby im się wszystkie ruszały, dwa lata żyli w ziemlankach. Jedli kłosy, korzenie drzew, kory, patrzyli, żeby coś upolować, coś zjeść. Ukrywali się przed Ukraińcami, tak jaki mój mąż.
            W Krobielewie tata był sołtysem, organizował dożynki. Jak byłyśmy starsze, chodziłyśmy na zabawy do Goraja. Przez pierwszych pięć lat każdy siedział w domu i myślał, jak przeżyć. Tata zaraz po przyjeździe chciał zdobyć żarna, to było najważniejsze po wojnie. Cepy tata sam robił, potem miał kierat. W 1948 r. były już maszyny. Miał je Pospiech, oni przyjechali tu wcześniej, miał wszystkie maszyny, pożyczał je ludziom.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

piątek, 26 maja 2017

 Maria Kaczmarek opowiada 

Urodziłam się w Równem na Wołyniu w rodzinie mieszanej. Równe to duże piękne miasteczko powiatowe. Przed wojną ojciec był piekarzem, mama nie pracowała. W 1939 r., jak wybuchła wojna, ojca zmobilizowano.
 Mama jest Czeszką. Czesi przyjechali na Wołyń jako koloniści w 1863 r. Mieszkali zwartymi grupami w 15. wioskach. Żenili się z Żydówkami, z Polkami. Mieszkało też dużo Niemców. Jedna z czeskich wiosek nazywała się Kwasiłów. Czesi bardzo dobrze żyli i z Polakami i z Żydami, nie było między nami żadnych różnic. Na Wołyniu bandy ukraińskie po wioskach strasznie mordowały, w miastach mniej. Czechów Ukraińcy też mordowali. Ukraińcy jako narodowość chcieli być sami na Ukrainie, chcieli mieć Ją „samostainą”. Mieli różne, zdobyczne po zabitych przez nich żołnierzach, mundury. Mówili po czesku, po polsku, po niemiecku, jak pukali do domów, nikt nie wiedział, kto przychodzi. Mordowali całą rodzinę, potem palili wioski. 16 osób z mamy rodziny zostało zamordowanych przez nich. Nas los miałby być podobny tylko dlatego, że mama była Czeszką i wyszła za mąż za Polaka. U Ukraińców jest wiele nienawiści do innych. Ta nienawiść narastała do 1943 r.
W Równem Sowieci po wkroczeniu założyli polską szkołę. Wszyscy się cieszyli, że będziemy się uczyli języka polskiego. To był z ich strony taki gest, chcieli pokazać, że nie są okupantami. Uważali, że będziemy ich republiką. Ale Polacy wyjechali, nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia, bo wiedzieli, co są warci.
W domu było nas troje. Siostra zmarła, mama z czteroletnim synkiem i ze mną, 9. letnią, zapisała się na listę chętnych na wyjazd do Polski. Ogromnym, drugim czy trzecim, transportem z całym dobytkiem wyjechało ponad 30 rodzin, z miasta i okolic. Wozili nas jak małpy, w odkrytych wagonach węglarkach. W Białymstoku nas nie przyjęli, we Wrocławiu, w Strzelcach Opolskich też nie. Wysadzili nas tam na rampę, bo natychmiast były potrzebne wagony dla wojska, staliśmy przez tydzień, z krowami, świniami. Donosili nam zupy. Potem przyjechał amerykański Czerwony Krzyż, zrobił zdjęcia, że mamy wszy. Nie było się gdzie wykąpać. Kazali nam dać wagony osobowe i przywieźli do Skwierzyny.
W Międzyrzeczu niektóre domy były już zajęte. Było dużo kolejowej policji, pomagali milicjantom. W naszym nowym domu ściany były brudne, okna powybijane, tapety pozrywane, drzwi się nie zamykały, po ścianach chodziły czarne robale. W walających się słoikach było nasrane. Spaliśmy w jednym pokoju.
             Skończyłam 9 lat. Umiałam czytać i pisać, dali mnie do 2. klasy. Moją pierwszą wychowawczynią była Ania Pietrasz. Tam, gdzie jest teraz ogólniak, u góry, była 11.letnia szkoła stopnia podstawowego. Po ukończeniu szkoły dostałam nakaz pracy do Sulęcina.
            Jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, tu na ulicy Sienkiewicza nie było z tym żadnego problemu, ludzie się znali. Spotykaliśmy się z sąsiadami. Żeby wykarmić świnię i kozę, które mama kupiła od sąsiadek, szliśmy na pola kraść nać. Uprawialiśmy ogród. Ojciec na kolei niewiele zarabiał, ale głodu po wojnie u nas nie było, nie wiem, jak w innych rodzinach. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Kiedy miałam 10 lat, od jednej pani z Pniew nauczyłam się robić na drutach. Nie było nigdzie wełny, wieczorami i nocami prułyśmy poniemieckie worki, wyciągałyśmy bawełniane nitki. Zrobiłam sobie sweter, gryzł jak jasna cholera, co chwilę się drapałam. Działki na ul. Sienkiewicza były w tym miejscu, co teraz. Należały do właścicieli budynków. Ojciec dostał dom jako osadnik wojskowy, płacił ileś tam procent jego wartości przez kilka lat. Można było, oprócz ogrodu przy domu, dzierżawić jeszcze działkę. Sadziliśmy tam kartofle, sialiśmy zboże.
            Jak przyjechaliśmy, w okolicy nie było zboża poniemieckiego, tylko trawa i syf, domy strasznie poniszczone. Rozmawiałam z Niemką, mówiła, że jak oni stąd odchodzili, budynki były w porządnym stanie. W czasie wojny tylko jeden dom był zburzony. Nie chcieliśmy tu być, bo to ziemia poniemiecka i Niemcy, jak uważaliśmy, mogą tu wrócić, granica była blisko. Myśleliśmy, że lada dzień nas zapakują do wagonów i zawiozą z powrotem.. Jak mój ojciec podpisywał umowę w Poznaniu na wykup naszego domu, sąsiadki śmiały się z niego, że zwariował - po co mu ta chata, i tak Niemcy wrócą, tak uważały.
            Było dużo poznaniaków. Chodzili ze mną do szkoły. Nie było miłości ani sympatii między nami, nie lubili nas. Oni zawsze uważali się za lepszych. Mówili - jesteście zabugole, ciemni analfabeci. Myśleli o sobie, że są kulturalni i to się nie zmieniło. Moja mama zawsze uważała, że oni zrobili te dwa kroki z Międzychodu czy z Pniew, przyjechali tu, żeby szabrować
Była masa ludzi niewykształconych. Ojciec miał osiem lat, jak stracił dwóch braci i rodziców. Sierota, włóczył się po sąsiadach, po znajomych, pasł krowy, uczył się gdzieś w kącie. On miał faktycznie trzy klasy podstawówki. Resztę sobie dorobił kursami. Ale to był dobry człowiek. Proszę sobie wyobrazić kobietę po wojnie, dwoje małych dzieci w pustej chacie. Nie ma czym palić, co ugotować dzieciom. Co taka kobieta miała zrobić? Mama mówiła - ja pójdę do tych pustych domów, a oni powiedzą, że nakradłam, na cholerę mi to.         
Rodzice mamy w 1947 r. wyjechali do Czechosłowacji. Oni nie chcieli jechać do nowej Polski. Na Wołyniu przed wojną byli Czechami, żyli w swoich wioskach, rozmawiali po czesku, mieli czeskich nauczycieli. Kiedy okupacja niemiecka na Wołyniu się skończyła, Ukraińcy powiedzieli, że to ich ziemie, że tu już nigdy Polski nie będzie. Czechom postawili warunek: przyjmiecie wiarę prawosławną i obywatelstwo ukraińskie, u nas nie ma Czechów, są Ukraińcy. Ci się zbuntowali i zaczęli uciekać do Czechosłowacji.
            Łemkowie są zupełnie inni niż Ukraińcy. Ukraińcy to mieszany naród, Kozacy i Tatarzy. Łemkowie po wojnie kryli się z tym, kim są, pewnie dlatego że mylili ich z Ukraińcami. Być może u Łemków była pewna nienawiść do nas. Jak na rynek chodzili sprzedawać jabłka, rozmawiali tylko po swojemu, nie umieli dobrze po polsku. To kupę lat się ciągnęło.
Jest hańbą, że nam, zabugolom, jak przyjechaliśmy do Międzyrzecza, w dowodach osobistych zapisali ZSRR jako miejsce urodzenia. To było polecenie Sowietów. Ja się urodziłam w Polsce. Byliśmy pod całkowitą okupacją 50 lat. Jacy my Ukraińcy, jacy my Sowieci?
Poznaniacy tak bez przerwy nas wyzywali, bo urodziliśmy się na Ukrainie. Oni nas nienawidzili, a my ich, to było wzajemne.
            W mieście po wojnie czułam się bezpieczna. Dojeżdżałam do pracy do Sulęcina. Nie słyszałam o żadnych bandach. Nie brałam też udziału w działaniach opozycji po wojnie. W drugiej, trzeciej klasie w szkolnej gazetce "Błyskawica" ktoś narysował trzy szubieniczki i napisał: "Stalin, Bierut i Kostusia (Konstanty Rokossowski) tańczą polkę rusia husia". Rokossowski, śmiali się, to jedyny sowiecki Polak, który zdobył dwa złote medale: pierwszy - za skok z Moskwy do Warszawy, drugi z Warszawy do Moskwy. Inny dowcip: Co Polaków trzyma przy życiu? Bóg i pochodzenie: żeby nie Bóg (Bug), to byśmy mieli granicę na Wiśle (chodzi o Boga na niebie i o Bug rzekę), a pochodzenie, żeby byle gówno załatwić, to trzeba dużo pochodzić. Następny dowcip: Dlaczego Stalin umarł 5. marca 1953 r. a nie 5. kwietnia 1953 r? Bo w tym roku 5. kwietnia była Wielkanoc i cała Polska by śpiewała: wesoły dziś dzień nam nastał.
            Ja jestem osobą dosyć ciepłą, takie mają zdanie o mnie znajomi, kontaktową, i z nikim się tutaj nie pokłóciłam, nikogo nie wyzwałam. To zależy od charakteru, myślę, integracja. Ludzi traktuję, jak to mówię, bardzo po bożemu. Jeden ma taki charakter, drugi inny.
            W szkole nie byłam prymusem. Pamiętam pana Cyraniaka, Popowa, panią Popow, Makarewiczową, Wirgiliusz Szubę, który był moim wychowawcą i szefem harcerstwa w szkole. Był wspaniałym człowiekiem. Cholernie wymagający, dokładny. W tych czasach, kiedy mnie uczył, nigdy nie wracał do przedwojennych harcerskich czasów, pod tym względem była konspiracja. Wtedy harcerstwo było czerwone, zabrali krzyże, zostały czuwajki. W podstawówce naszymi drużynowymi były panie Garniewiczowa i Srokowa, w komitecie rodzicielskim był pan Józef Borkowski. W każdą niedzielę była zbiórka przy szkole, w mundurkach, z proporczykami, wszyscy szliśmy czwórkami na harcerską mszę św. do garnizonowego kościoła p.w. św. Wojciecha. Śpiewaliśmy pieśni kościelne i harcerskie, i inne. Przed lekcjami w szkole była modlitwa, po zakończeniu lekcji także. Przed Wielkanocą harcerze i żołnierze czuwali przez noc przy Grobie Chrystusa. Potem zabronili nam chodzić na msze, zaczęli oddzielać państwo od kościoła. W szkole był zwyczaj mówienia do nauczyciela: panie profesorze. W podstawówce naszymi drużynowymi były Władka Paluszkiewicz, Dzitka Pochalska, ja byłam drużynową w szkole średniej w Sulęcinie.
            Pamiętam takie zdarzenie: Do domku na końcu ulicy Sienkiewicza, którego nikt jeszcze nie zajął, poszliśmy kiedyś gromadą jako dzieci, szukać zabawek. Drzwi były otwarte. Idziemy po schodach na górę, raptem słyszymy: ktoś gwiżdże. Uciekliśmy. Opowiedzieliśmy o tym rodzicom. Tam w piwnicy byli Niemcy. Nie wiedzieli, że się wojna skończyła. Milicja ich wyprowadziła. Mieli co żreć, po nocy sobie chodzili po osiedlu, w mundurach.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

czwartek, 25 maja 2017

Trans tańczy dla międzyrzeczan

            Po licznych wojażach, po kraju i zagranicą, występach na antenie TV, zebrawszy pokaźny, wprost imponujący zestaw nagród i wyróżnień - wśród nich tytuł Mistrza Świata (2015 i 2016 r.), Zespół Taneczny „Trans” znowu – w sali kinowej Międzyrzeckiego Ośrodka Kultury - występuje dla międzyrzeczan. Cieszymy się bardzo! Swoją liczną obecnością na widowni sekundujemy Zespołowi, jego ogromnej pracowitości, i przede wszystkim – niezaprzeczalnemu talentowi założycielki, choreograf Annie Bubnowskiej, teraz także kilkuosobowemu zastępowi młodych instruktorów, którzy jej pomagają. Ale jednak – oglądając układy „Transu” - daje się zauważyć jednolity rys, styl tego zespołu, Bubnowski styl…. Osiągnięcia artystyczne młodych tancerzy bardzo wysoko oceniają znawcy sztuki tańca na całym świecie.
            Jeszcze nie skonsumowaliśmy do końca wrażeń z oglądania znanych nam już układów, wiele z nich jest najprawdziwszym teatrem tańca, a już instruktorzy przygotowali nam nowe etiudy, równie ciekawe, i doskonałe, jak wcześniejsze. Żródła dla inspiracji i pomysłów zdają się być dla twórców niewyczerpane. I utrzymują nadal wysoki – światowy – poziom… A wszystko powstało u nas, w naszym małym Międzyrzeczu – i okolicznych miejscach: Skwierzynie, Bledzewie, Lipkach Wielkich, Sulęcinie… Młodzież i dzieci, z  rodzicami i opiekunami, chętnie biorą udział w stricte artystycznej przygodzie ze sztuką ruchu. Zapytała nas retorycznie prezenterka koncertu „Transu” – co jest ważniejsze, talent czy pracowitość, co decyduje o sukcesie?? Myślę, że to są równoważne rzeczy.
            Co oglądaliśmy tym razem?
„Terapia tańcem”. Symptomatyczna jest nazwa układu… Terapia na niepokoje współczesne, na skomplikowanie czasu, jego problemy, bardzo trudne. Na natłok informacji, szumu informacyjnego, docierających zewsząd bodźców, które – trzeba uporządkować, a przede wszystkim – oswoić… Najlepiej nadać tym wyzwaniom, naszemu dyskursowi z nimi, formę artystyczną… Używając – w tańcu artystycznym – swojego ciała. Opowiadając w ten sposób. Tworząc teatr (tańca), teatr ruchu. Bawiąc się tańcem, bawiąc się ruchem. Ćwiczeniami fizycznymi, które, zważywszy na wysoki stopień ich opanowania przez dzieci i młodzież, udało się instruktorom wszczepić jako interesującą dla nich formę rozwoju fizycznego… i artystycznego. Przy dzisiejszych nawykach siedzącego sposobu spędzania czasu przy ekranach to bardzo ważne.
            Asynchronizm figur tanecznych. Subtelny. One są jak skomplikowane wariacje w muzyce. Mieszczą się rzecz jasna w Formie tańca i układu tanecznego, ale jest to swoiste, Bubnowskie…  Zawiera się w sposobie obrazowania w postaci kilku zdecydowanych ruchów, przyspieszonych, bardzo oszczędnie dawkowanych – przychodzi mi na myśl konstrukcja przestrzeni obrazu na płótnie, która musi zawierać najlepiej jak najmniej obiektów – ku ich większej czytelności, idei klarownego przekazu… Tak tutaj ruchy, figury taneczne – rozpychają przestrzeń choreograficzną układu (obrazu), modelują ją, nadają symbolistykę…
            Osobnym tematem są kostiumy - nigdy w „Transie” przesadnie nie rozbudowane, ukolorowione – zawsze przyporządkowane tematowi układu… Szczególnie piękne są prosto szyte długie suknie w układach wykonywanych przez najstarszą grupę. Elegancja i szyk – można to osiągnąć właśnie w ten sposób, klasycznym pięknem nieprzeładowania, i starannie spięte w koki włosy – czysta idea Tańca klasycyzujacego… Towarzyszą im iście baletowe mistrzowskie umiejętności tancerek, które doskonale wykorzystują dane im przez choreografa tworzywo w postaci scenariusza układu.
            „Trans” pani Bubnowskiej umiejętnie korzysta z naturalnej aktywności młodych ludzi, ich ruchowej witalności, wsłuchuje się w ich gusta, w to, co najchętniej chcieliby tańczyć, nadaje tym ich oczekiwaniom formę artystyczną – i pozwala się wyżywać w ruchu... Widać, że układy Im się podobają. Opowiadająca ich formuła, one mają akcję, jak małe formy komiksowe, wprost wzięte z dziecięcych współczesnych bajek.
            „Imprezka w akwarium”. Sytuacja baśniowa, dziecięca wyobraźnia w opowiastkach, bazująca na obrazach, o krótkiej treści – dla dzieci zabawa, którą tu – zamiast słowami – opowiada się widzom za pomocą ruchu… Pomysłowe kostiumy, przebieranki w delfiny i nimfy wodne czy jeziorne, możliwości taneczne i wymagania dostosowane są do umiejętności zwiazanych z wiekiem.
            Bardzo lubię poetyckie wcielenia „Transu”, niemal wierszem pisane (ruszane) układy, etiudy pełne głębszych treści, niedopowiedziane do końca, skłaniające do przemyśleń. Tematy muśnięte zaledwie – a już czytelne dla widza, półruchem, obrotem wokół osi – czy nagłym przyśpieszeniem, kilkusekundowym, tak charakterystycznym dla stylu pani Anny Bubnowskiej, jakby – między baletem a pantomimą, z epicką poezją w środku… „Ukryte tożsamości” – znowu charakterystyczne piękne suknie, w energetycznej pełnej dramatyzmu ściszonej czerwieni, jak rozlanej w krwi limfie, światło jeszcze potęguje efekt… Twarze tancerek owinięte na wpół przeźroczystą tkaniną, jak nieme mumie, które mają tylko – do kontaktu, informowania o swym stanie psychicznym – szelest swych sukni układajacych się w ruchu niczym - anielskie skrzydła. Przychodzi mi też na myśl dramaturgia stylu flamenco i habanery, namiętność i emocje targajace stylem muzyki. Tanga A. Piazzoli i innych klasykow tego gatunku.
            Jest czarność smutku i rozpaczy (długie czarne wycięte na plecach suknie), „Tęskniące w samotności”, śliczny układ przywodzący na myśl stany bólu psychiki, którym często podlegamy. Tutaj zobrazowane znów w pozornie niewielkiej ilości wymownych gestów i ruchów.
            Taki jest też układ „Dlaczego mnie wołasz?” Nastrojowo refleksyjny (piękna muzyka) teatr ruchu, zanurzony w poświacie mgły zapatrzenia się w siebie, opowiadający o uczuciach, które zazwyczaj są głęboko ukryte, chyba że napisze się o nich wiersz – tutaj można też go zatańczyć, będzie równie wyrazisty.
            Absolutnie baletowe, śnieżnobiałe są powiewne sukienki młodszej grupy ze Skwierzymy. Dziewczynki też czują się w nich piękne – to widać. Są „Perełkami”, naszymi cennymi kosztownościami, rozsypującymi się i zbierajacymui w tańcu jak cenna kolia, klejnotami - jako dzieci, jako mali artyści – tancerze. Gwiazdami Sceny – traktuję to symbolicznie, jako scenę ich aktywności dziecięcej, i „Transowej”. Dosłownie – na naszej scenie MOK w tym układzie spotykamy najprawdziwszych idolów muzycznych – Elvisa Presleya, Boba Marlowa i innych… Mali aktorzy świetnie się wcielają w role (może kiedyś, już za kilka lat, będą gwiazdami scen o międzyrzeckim rodowodzie…). Układ „Mały książę” – piękna mądra baśń, samo serce naszej dzieciecej wrażliwości. Piękno psychiki dziecka. Układ „Tęcza”. Kolorowy świat wyobraźni dziecka, jego świeżość, i radość, jaką przynoszą dorosłym.
            Instruktorzy „Transu” lubią drążyć światy tanecznie niezupełnie ludzkie. To fascynujace, jak myśli, odczuwa na przykład - owad… Jak się wykluwa z jaj… Pamiętam jaszczurczy piękny układ, byliśmy pod wrażeniem wężowej niesamowitej giętkości tancerek… Teraz też bulgotanie energii przyrody udało się uchwycić za pomocą strojów, muzyki i choreografii. Zielona intensywna energia, dziwność świata odległego od analitycznego (pozornie) ludzkiego mózgu… Taki jest styl „Transu” – nie ma dla Zespołu tematu, którego choreograficznie nie można ugryźć…        
            Mars. Czerwona planeta. Falujaca nowa dla Człowieka ziemia, co się kryje pod jej powierzchnią? Jakie stwory? Ich życie, czy jakkolwiek nazwiemy tę emanację… Nad wszystkim świeci czerwone słońce, inne niż nasze ziemskie, bo to inny świat.
            Wielkie Koty, królowie kotów. Układ „Tańczący z lwami”. Siła i (lwia) kociość. Kotowatość. Jak to zatańczyć? Umieją… Na przeciw nim – gromada łowców z dzidami. Rytuały łowieckie, obrzędy gromady łowców.
Taniec współczesny. Grupa z Bledzewa. Czyli – ruszajmy się twórczo...
            Śmiać się często, mocno kochać i nie oczekiwać ani przez chwilę zapłaty – kilka kanonów, które są mottem działalności Zespołu, wygłoszonych przed wielkim finałem, w którym zaprezentowali nam się wszyscy – bardzo liczna, kilkuset członków licząca grupa tancerzy Zespołu Tanecznego „Trans”. Koncert dedykowany był Mamom, z okazji zbliżajacego się ich święta. Dodam, że jest to celebracja, w wykonaniu tych artystów, święta Dziecka(dzieci) i ich matek – mówię o (matczynym) szacunku dla młodego człowieka, jaki jest widoczny w realizowanej filozofii twórców układów choreograficznych. Od 2013 roku Zespół cyklicznie daje koncerty charytatywne, z których dochód przeznaczony jest na pomoc chorym dzieciom.
Organizatorzy dziękują licznym sponsorom i osobom pomagającym, m.in. burmistrzowi Międzyrzecza Remigiuszowi Lorenzowi, który także objął koncert patronatem, BGŻ, państwu E. i R. Strzelczykom, Justynie Adamirowicz, Sylwii Witwickiej i innym osobom, oraz rodzicom.


Iwona Wróblak
maj 2017

















środa, 24 maja 2017

Pani Joanna opowiada

            Długo namawiałam panią Joannę na te wspomnienia. Mówiła – minęło ponad 50 lat, to bolesne dzieje. Pokazała mi zrobione niedawno zdjęcie. W miejscu, gdzie stały kiedyś domy i cerkiew jest dzisiaj zarośnięty ugór z zatkniętym w miejscu, na pamiątkę, krzyżem grekokatolickim. Mówię, pani Joanno, jest pani winna ludziom wiedzę o tamtych czasach, tamtych zdarzeniach, wiedzę o historii najnowszej ich ojczystego kraju. Ludzie powinni znać życiorysy swoich sąsiadów, żeby rozumieć - więcej, szczególnie ci młodzi.
Pani Joanna opowiada:
            Urodziłam się w 1929 r. w niewielkiej malowniczo położonej wiosce w powiecie gorlickim w Beskidzie Niskim. Dane mi było tam spędzić 18 lat, najpiękniejszych, mego życia. Tyle czasu minęło, a ja wciąż to widzę, obrazy, miejsca, ludzi, których dawno już nie ma. Życie w mojej wiosce wyznaczała praca na roli i w lesie, wśród ukochanych gór. Żyliśmy spokojnie i bardzo zgodnie, pomagaliśmy sobie wzajemnie. Mieliśmy swoją szkołę i cerkiew, a także ukochaną kapliczkę przy wejściu do wsi. W tej kapliczce, wracając z lasu z kosze pełnym grzybów czy malin, zawsze się modliłam. Żyliśmy skromnie, ale byliśmy u siebie. To był luksus, teraz o tym wiem...
            Okres okupacji przeżyliśmy tracąc swoich bliskich, zabierano ich na przymusowe roboty do Rzeszy. Musieliśmy też odstawiać obowiązkowe kontyngenty. Ledwie ucichły głosy armat i wróciła do domów część naszych chłopców, siłą wcielonych do Armii Czerwonej, nastał straszny rok 1947. Pamiętam, coś ciężkiego wisiało wtedy w powietrzu, ptaki już nie śpiewały tak pięknie, a nocami wyły psy. Starzy ludzie przepowiadali nową wojnę. Ktoś przyniósł wiadomość, że gdzieś na wschodzie wysiedlają ludzi. Nikt nie przypuszczał, że nas również to spotka. Dochodziły wieści, że wysiedlają Łemkowszczyznę. Nie wierzyliśmy, do dnia 9. czerwca 1947 r.
            Byliśmy spokojnymi ludźmi, nie mieszaliśmy się do polityki. Mieliśmy już zasadzone ziemniaki, obsialiśmy pola i czekały nas sianokosy. Tego dnia nie wymażę nigdy z pamięci. Tknięta jakimś przeczuciem, pobiegłam do cerkwi i płacząc, na kolanach modliłam się gorąco do Matki Boskiej, aby pomogła nam szczęśliwie przeżyć to, co nas czeka.
            W pogodny czerwcowy wieczór wkroczyło do wsi polskie wojsko. Usłyszeliśmy rozkaz: Macie pół godziny na spakowanie się. Nigdy nie zapomnę płaczu dzieci i starców, szczekania psów i ryku bydła, tego wstrząsu, szoku – nie znajduję słów, żeby to opisać. Jechaliśmy w nieznane, nie wiedzieliśmy, DLACZEGO, na jak długo – bo przecież nikomu nie przyszłoby do głowy, że to już na zawsze. Zostawialiśmy dorobek życia naszego i naszych ojców i dziadów. Bo cóż można spakować na jeden wóz w ciągu pół godziny – mając karabiny za plecami. Zabraliśmy więc ze sobą to, co było pod ręką: kilka domowych sprzętów, trochę jedzenia, krowy. Pod eskortą wojska ruszyliśmy do następnej wsi, w której spędziliśmy pod gołym niebem noc. Następnego dnia szliśmy do Gorlic, 40 km, spotykaliśmy po drodze grupy ludzi wysiedlonych z innych wsi. Wszyscy szli przygnębieni, wystraszeni i pytali: dokąd idziemy? Nie wiedział tego nikt. Na stacji w Gorlicach koczowaliśmy kilka dni pod gołym niebem, wśród tłumu ludzi, czekając na swoją kolej, by zapisać się do transportu i otrzymać swoją kartę przesiedleńczą. 12. czerwca wsiedliśmy do towarowych wagonów, wiedzieliśmy tylko, że jedziemy gdzieś na zachód. Pod eskortą wojska...
            Nie mogę sobie przypomnieć, co jedliśmy w tym czasie... Pamiętam, że kilka razy zatrzymywaliśmy się. Jeśli po drodze żołnierze zauważyli kopy siana, karmiliśmy nim bydło. Mięliśmy szczęście, w naszym transporcie żołnierze opiekowali się nami, traktowali nas jak ludzi. To nie było normą. Myślę, że zależało to od dowódcy transportu. Pamiętam, że na stacji w Oświęcimiu były masowe aresztowania i też z naszego transportu zabrano kilku mężczyzn na przesłuchania. I wtedy wstawił się za nimi dowódca naszej eskorty, powiedział, że tym transportem jadą spokojni, zwyczajni ludzie. Wiem, że w ten sposób uratował niewinnych ludzi przed obozem w Jaworznie. Niestety, inni z naszej wsi, którzy jechali innymi transportami, nie mieli tyle szczęścia. Moi przyjaciele i sąsiedzi spędzili po kilka miesięcy bez wyroku i sądu w tym obozie dlatego, że byli narodowości ukraińskiej. Ci, którzy przeżyli obóz, musieli podpisać oświadczenie, że to, co działo się w obozie, nigdy nie zostanie przez nich ujawnione. Wiem, że na każdym z nich pobyt w obozie odcisnął piętno na całe życie. To już nigdy nie będą ci sami ludzie. Niektórzy musieli w określonych terminach meldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa i donosić na swoich. Jeśli nie mieli do przekazania informacji, z których UB byłby zadowolony, byli maltretowani psychicznie.
            Z Oświęcimia ruszyliśmy dalej. W nocy, budząc się w pociągu, bywałam przerażona. Stukot kół po szynach jeszcze dziś kojarzy mi się z naszą drogą w nieznane. Dotarliśmy w końcu do Poznania. Pamiętam, że dostaliśmy gorącą zupę, potem już żadna nie smakowała mi tak, jak tamta wtedy. Na stacji w Poznaniu na naszych wagonach umieszczono napis „Międzyrzecz”. Czytaliśmy go z zaciekawieniem, cóż za miejscowość, która ma zastąpić nam naszą ukochaną łemkowszczyznę? Międzyrzecz okazał się całkiem gościnnym miastem. Na dworcu czekali na nas urzędnicy. Do Wojciechówka (nazywał się wtedy Długi Folwark) zakwaterowano nas, około 20 rodzin, do trzech domów bez okien i drzwi. Pierwszy posiłek przygotowaliśmy rozpalając ognisko na podwórku. Ubecka propaganda zrobiła swoje: ludzie, którzy przed nami osiedlili się w Międzyrzeczu (bo przecież każdy tu skądś przyjechał), przygotowani na przyjazd banderowców, jak nam później opowiadali, w dniach po naszym przyjeździe nie kładli się spać „bez czegoś ciężkiego pod ręką”. Czuliśmy się jak ludzie gorszej kategorii, traktowano nas z pogardą, poniżano. W pobliskim lesie stacjonowała Milicja, obserwowała nas i to, co się u nas dzieje. Dopiero po jakimś czasie, gdy lasek opustoszał, a psy przestały ujadać, chyba doszli do wniosku, że jesteśmy zwykłymi, zastraszonymi ludźmi.
            Wszyscy szukaliśmy jakiegoś zajęcia, pracy, żeby zarobić na jedzenie. Większość z nas pracowała dorywczo u gospodarzy i w PGR. Z czasem dostaliśmy zapomogi z PUR w postaci żywności i drobnych sum pieniędzy. Żyliśmy z dnia na dzień z nadzieją, że przecież niedługo wrócimy do siebie na ukochaną ojcowiznę. Ta nadzieja pozwoliła nam przetrwać.
            Ale nikomu z nas nie udało się wrócić. Dopiero w 1957 r. pozwolono w kościele św. Wojciecha odprawić pierwszą mszę św. w rodzinnym obrządku. Pamiętam, że przyjechało na mszę mnóstwo ludzi, naszych ziomków, z różnych stron. Skądś się o tym dowiedzieli. Spotkanie z nimi było dla mnie ogromnym przeżyciem.
Lata mijały. Dzisiaj ludzie traktują mnie już normalnie, przez tyle lat zdążyliśmy się dobrze poznać i zaakceptować wzajemnie.
            Nigdy nie wstydziłam się swojego pochodzenia i wyznania, ale poczucie niższej wartości, z tamtych czasów, zostało mi wpojone na całe życie. Jako młoda dziewczyna pisałam pamiętnik z naszej podróży i początków życia w Międzyrzeczu. Pisałam go przez kilka lat, chowałam w sianie ze strachu przed odkryciem. No i tam... dopadły go myszy...(czego moja córka nie może mi wybaczyć do dnia dzisiejszego…).

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010