Leon Szymański opowiada
Miałem16 i
pół roku. Bolszewicy, jak przyszli, starszych pozabierali do wojska a nas, do
18. roku życia, szkolili w stworzonej w tym celu organizacji. W soboty i w
niedziele byliśmy skoszarowani, uczyli nas musztry i przysposobienia
wojskowego. Któregoś majowego dnia załadowali nas do pociągu i wywieźli na
wschód do Świedłowska na Uralu, teraz nazywa się Jekaterynburg. Po drodze we
trzech uciekliśmy. Organizowała się czwarta dywizja im. Kilińskiego. Cały front
przeszedłem i osiedliłem się w Międzyrzeczu.
Przyjechałem,
a właściwie przyszedłem piechotą do Międzyrzecza w sierpniu 1945 r. Pociągi ze
Skwierzyny w kierunku Zbąszynia ani do Pszczewa nie kursowały, bo były
pozrywane mosty. Popołudniowy pociąg do Międzyrzecza chodził tylko dwa razy na
dobę. Pomyślałem sobie wówczas, te 18 km do Międzyrzecza, cały front
przeszedłem, tyleset km, idę na
piechotę. Byłem na górce za Skwierzyną, na furmance z konikiem jadą jacyś ruscy
żołnierze. Pytam, czy mogliby mnie
zabrać. - No sadzis'. odpowiedzieli. I tak przyjechałem do Międzyrzecza.
Z drogi szczególne wrażenie na mnie zrobiło jezioro Głębokie, i piękne
krajobrazy. Pierwsze, co zobaczyłem na rogatkach miasta, to blok mieszkalny po
prawej stronie zaraz za torami, duży, kilkupiętrowy. Myślę, to jakieś musi być
spore miasto, ale w miarę zbliżania się do centrum narastało rozczarowanie. Tym
bardziej, że samo centrum było okropnie zniszczone, planty, wszystko leżało w
gruzach.
Moi
znajomi, Piątkowscy, ich syn i moja siostra, byli narzeczeństwem, mieszkali na
Wojska Polskiego, wówczas ulica nazywała się Wilhelmstrasse. Do nich właśnie
jechałem. Budynek, który zajęli, był w bardzo ładnym stanie, byłem u nich trzy
dni. Moi bliscy byli w Dęblinie, tam siedzieli kątem u rodziny. Zamieszkaliśmy
tam razem na początku września na ulicy Międzychodzkiej, obecnie Mickiewicza.
Ojciec jeszcze był w wojsku, w październiku dołączył do nas.
Przyjechałem
do Międzyrzecza, żeby się osiedlić. Było tutaj kilka rodzin od nas z Wołynia.
Na Wołyniu przeżyłem trzy okupacje i rzeź w 1943 r. Ojciec pochodził z Dęblina,
brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 r. Po wojnie polsko - rosyjskiej
służył na kolei, zasiedlali wschodnie tereny i trafił do Dołgunowa.
Zegarmistrzostwo
po wojnie było zawodem bardzo poszukiwanym i przydatnym, jeszcze na Wołyniu się
tego uczyłem. Pierwszy zegarmistrzowski zakład miał Jan Kijowski na ulicy
Spółdzielczej. I tam się do niego zgłosiłem. On potrzebował pomocnika.
Pracowałem u niego półtora roku. Był jeszcze jeden zegarmistrz ze wschodu z
Kaługi i z nim założyliśmy zakład na ul.30.Stycznia. Wyrzucili nas stamtąd
potem, on wyjechał, a ja zorganizowałem sobie warsztat, prowadziłem go od 1950
r. do emerytury, w kamienicy z jeszcze pruskiego muru. Teraz jest tam wolna
przestrzeń między Restauracją Piastowską a Urzędem Skarbowym.
Okres od
1945 – 50 r... Początki były bardzo trudne. Nadchodziła jesień, potem zima.
Ciężki okres, nie było prądu. Jedynie w Suszarni była maszyna prądnicza.
Stopniowo naprawiali przewody ale przeważnie się przy lampie siedziało. Trwało
to dwa lata. Dopiero w 1947 r. Międzyrzecz został przyłączony do sieci
ogólnopolskiej energetycznej.
Byli tu
ludzie z poznańskiego, ci byli tu najpierwsi, dużo było z Wileńszczyzny.
Ziemiec z Kaługi, z którym pracowałem, też uczył się zawodu w okolicach Wilna,
a w czasie wojny był w partyzantce AK. Sowieci wywieźli ich do Kaługi w rejonie
Moskwy.
Zegarki
ludzie mieli przeważnie kieszonkowe, były ścienne, ręcznych raczej było mało,
chociaż też się zdarzały. Były przestarzałej konstrukcji, pracy było sporo,
części do nich dorabiało się ręcznie, miałem maleńką tokarenkę
zegarmistrzowską. Teraz zegarek to jest taka rzecz, z którą zegarmistrz nie ma
co robić, wówczas ludzie mieli dużo zegarków, były i tak zwane trofiejne,
gdzieś tam zdobyte czy znalezione. Rosjan było więcej wiosną, jesienią już nie
przynosili zegarków, przechodziła kompania, oddział, zatrzymywali się na dwa, trzy
dni i szli dalej. Skoszarowali się w Kęszycy na wiosnę 1950 r.
Nasz 17.
Pułk piechoty zakoszarował się w listopadzie 1945 r., nawet byłem na tej
uroczystości. Obecnych było sporo przedstawicieli instytucji. Już gimnazjum
było, pierwszy dyrektor nazywał się Rosolak, na terenie szkoły był uniwersytet
ludowy. Założył go dosyć wykształcony człowiek, radiotechnik, prowadził zakład
naprawy aparatów radiowych, dobrze się z nim znaliśmy. Chodzili tam ci, którzy
nie mieli możliwości zdobyć wcześniej wykształcenia, wykładała przez dwa lata
m.in., pani Zatrybówna, matka pani Stopyry.
Cudów się
nie zarabiało, było na życie. Pierwszy materiał na garnitur kupiłem sobie w
sklepie na rogu ulicy 30.stycznia. Do tej pory jest ten sklep, to był jeden z
pierwszych sklepów zaopatrujących ludność w różne towary przemysłowe. Było dużo
piekarni, około10, jedno i dwuosobowych rodzinnych zakładów, piekarnia Skrzek,
Drożyny. Bardzo smaczny chleb piekli. W początkowym okresie chleb był na
kartki.. Pierwsza wymiana pieniędzy była w 1950 r. jesienią, jedną złotówkę za
sto, do pewnego limitu, jak ktoś miał więcej pieniędzy to stracił.
Zegarmistrz
jeszcze wtedy kamienie wyciągał z zegarka. Lepszy zegarek ma łożyska nie np. z
mosiądzu, lecz z twardych kamieni półszlachetnych czy nawet szlachetnych, w
którym pracują tryby i zamocowane są osie. W maleńkim krążku z otworkiem
wewnątrz chodziła oś główna. Kamienie to były przeważnie rubiny. Potem w miarę
rozwijania się przemysłu zegarmistrzowskiego od 1950 r. używano kamieni
syntetycznych.
Naprawdę
dobry szwajcarski zegarek zdarzał się jak rodzynek w cieście. Były zegarki tak
zwane cylindryczne, nawet nakręcane na kluczyk, były i złote koperty. W tym
czasie kolekcjonerzy się obłowili, szczególnie po wsiach. Zegary były
francuskiej produkcji, ale angielskie i niemieckie przeważały. Niektóre były
piękne, stojące, też takie naprawiałem. One są długowieczne, ale w końcu też
się zużywały. Za nie brałem większą opłatę, bo naprawa była skomplikowana i
czasochłonna. W latach 50. była moda przerabiania kieszonkowych zegarków na
ręczne, w Poznaniu zakłady wytwarzały koperty na ręczne zegarki i mechanizmy z
kieszonkowych tam się przekładało, była to taka potężna cebula. Dorabiali
koperty, tarcze, wskazówki do zegarków, nazywał się taki zegarek pasówką. Z tym
było sporo roboty, dzięki temu praca była ciągła.
Społeczeństwo
w tym czasie było poróżnione, byli ludzie z Wileńszczyzny, z Wołynia, z Podola.
Naprawiałem zegary też w Muzeum. Początkowo Muzeum, zanim zostało przeniesione
tam, gdzie jest obecnie, było w budynku Kasyna. Kustoszem był Alf Kowalski.
Działalność
gospodarczą zakładało się w starostwie (potem w prezydiach) w wydziale
przemysłu i handlu. Były z tym problemy, bo początkowo nie miałem uprawnień. Potrzebne
było przynajmniej świadectwo czeladnicze, trzyletniego terminowania. Po wojnie
przymykano na to oko, do egzaminu zostałem dopuszczony w 1947 r., w Poznaniu.
Przewodniczący komisji nazywał się Herschke. Po zdaniu egzaminu otworzyłem
zakład na rynku. Po 1950 r. zdałem egzamin mistrzowski.
Pierwsze
wrażenia po przyjeździe do Międzyrzecza było optymistyczne. W miarę upływu
czasu zauważałem, że to nieduże miasto, w miejscu, gdzie jest osiedle
"Centrum" stały nędzne parterowe chałupki. Przy końcu ul. Lipowej był
długi budyneczek, poniemiecki. Moi koledzy, jeden z nich przyjechał w 1948 r.
mieli tam zakład ślusarski, naprawiali wszystko, maszyny do szycia, rowery.
Bywałem tam częstym gościem. Jeden się nazywał Węgrzyniak, drugi Retman, służył
w 17. Pułku, był kierowcą. Już w 1945 r. jesienią, albo na początku 1946 r.
założony został klub sportowy, w którym grał między innymi Stupiński, taki
dosyć znany zawodnik piłkarski. Ja nie byłym czynnym sportowcem, ale miałem
dużo kolegów, którzy grali.
W 1950 r. zdobyłem motocykl, tak zwany Sahara,
wojskowy pojazd, który Niemcy używali na Saharze w Afryce w czasie wojny.
Wyremontowałem go, części do niego woziłem
z Poznania. Było bardzo mało motorów. Samochód miał właściciel
restauracji, dzisiaj jest tam Dom Handlowy. Miał samochód jeszcze Chytry, który
przyjechał z Międzychodu i przejął zakład ślusarski po Kominowskim. Potem
Kominowskiemu zwrócili ten zakład.
Starostwo
miało pierwszy samochód, starosta nim
jeździł jako jedyny w Międzyrzeczu. Potem samochód, firmy DKW (tzw.
dekawka, nasi przezywali go dykta-klej-woda), miał pan Jaworczykowski, i
elegancki motocykl tej samej firmy. Samochód też miał Kufel, jeździliśmy nim z
naszą drużyną na mecze. Tam, gdzie jest księgarnia "Bestseller" była,
wtedy ulica się nazywała 22. Lipca, cukiernia, z pierwszym adapterem. Zbierała
się tam młodzież, jedli lody i urządzali potańcówki. Głównym rozrywkowym
lokalem była Strzelnica pana Komela, typowego Wilińszczanina, na obecnej ulicy
3. Maja. Potańcówki się odbywały w soboty i niedziele. Występowały zespoły
artystyczne. Obok była łaźnia fińska, po kąpieli szli do restauracji na wódkę.
Ludzie z
poznańskiego, wiadomo, byli bardziej oszczędni. Ludzie ze wschodu, wydawało
się, że nie kierowali się chytrością, byli bardziej szczerzy, niż miejscowi. Każdy
człowiek garnie do siebie, miejscowi chcieli mieć i mieszkania ładniejsze. Oni
byli jako pierwsi, zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich.
Były też
antagonizmy. Jeden był w UB, drugi w milicji... Ludzie ze wschodu raczej takich
unikali, bo znali sowietów. Ludzie z aparatu uciskowego uważali się za coś
lepszego, przeciwni ustrojowi raczej trzymali się na uboczu. We władzach typowo
zabużańskich ludzi było mało. Pierwszy starosta Karaśkiewicz był z centralnej
Polski.
Myśmy byli
przeciwnikami ustroju, jaki był, jako represyjnego. Do UB, Milicji, pchał się
najgorszy element, sympatią na pewno ich nie darzyliśmy. Potrafili zatrzymać,
wylegitymować, było to uciążliwe. Milicja początkowo była na Libelta, UB było w
gmachu obecnej Policji. Była też taka organizacja, poza UB; Komisja specjalna
do walki z przeciwnikami ustroju.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz