Małgorzata Stepczyńska opowiada
We Francji byłam do1939 r. Zdałam tam
maturę, ale dalej nie było mi wolno się kształcić, bo moja mama nie chciała
przyjąć obywatelstwa francuskiego, czuła się tam obca. We Francji była straszna
nagonka na cudzoziemców, którzy nie chcieli tego zrobić. Po wojnie chcieliśmy
wrócić do Francji, ale granice były już zamknięte. Mama była przekonana, że
będzie wojna, to było widać to po ruchach w mieście, ludzie wracali z urlopów.
Przyjechaliśmy do Polski, do Poznania. Jak Niemcy zajęli Poznań, zabrali mnie i
trzysta innych dziewcząt do pracy przymusowej do lagru w lesie pod Berlinem,
płacz był wielki, bo się słyszało, że możemy pojechać do domów publicznych. Mama
została w Poznaniu. W lagrze potrzebowali mnie do tłumaczenia. Ciekawe, tyle
studentek tam było i tylko ja umiałam po niemiecku. Byłam tam całą wojnę. Na początku w 1946 r.
wróciłam do Poznania, bardzo wyczerpana. Cała nasza rodzina wróciła, razem z
ojcem.
W Poznaniu
czułam się wyobcowana, nie umiałam jeszcze po polsku, bardzo mało w każdym
razie. Poszłam do Urzędu Pracy, a panie tam pracujące mówią mi - a po co
pani wróciła! Ja to stało, że pani żyje?! Nie lubię poznaniaków.
Nie mogłam dostać
książeczki lekarskiej, koniecznej by dostać pracę, bo płuca miałam nie w
porządku. Trochę pracowałam u takiego pana w zakładzie fryzjerskim, znanym
wtedy w mieście, na przeciw Ratusza. Musiałam zarabiać, żeby brat mógł się kształcić.
Miałam średnie wykształcenie i chętnie dalej bym się uczyła, studiowała, ale ja
nie znałam dobrze polskiego, polskiej gramatyki. W Poznaniu przez kilka
miesięcy wieczorami uczyłam języka francuskiego uczniów jakiegoś profesora
związanego z teatrem. Artyści nie patrzą, czy jest wojna czy powojnie, oni się
uczą się francuskiego czy włoskiego, by śpiewać arie w operze.
Umiałam
robić manicure, kiedyś też skończyłam kurs fryzjerstwa. Umieściliśmy brata w
liceum w Obornikach, zaraz po wojnie było to płatne. Przyszła jedna pani z
propozycją, czy nie uszyłabym dla całego wesela 50 sukien i jeszcze dwie dla
panny młodej. Zrobiłam to. Materiałów było dość, był w mieście poniemiecki
magazyn z odzieżą.
Wujek przyjechał do Poznania i zabrał
nas do Brójec. Burmistrz miasta powiedział, że możemy z mamą objąć tamtejszy
zakład fryzjerski. Sekretarz burmistrza pomógł załatwić formalności. Zaczęłam
działać w moim zakładzie w Brójcach. Ledwie mi go odmalowali – zwołano zebranie
fryzjerów w Międzyrzeczu. Przyjechałam rowerem na to zebranie. Miałam 26 lat,
moje ciotki mnie swatały. Powiedziałam, jeśli któryś z tych chłopów nie będzie
pił wódki, to będzie moim mężem. I
przyszedł do nas ten pan, mój przyszły mąż, dużo starszy ode mnie. Nie miało to
jednak żadnego znaczenia. On dobrze wyglądał, tyle się nie namęczył w czasie
wojny, co ja. Mój przyszły mąż był szefem cechu fryzjerów w Międzyrzeczu.
Patrzył na mnie, na tą Francuzkę, co tutaj przyjechała. Ja tu długie lata byłam
Francuzką. We wrześniu 1946 r. wzięliśmy ślub i przyjechaliśmy do Międzyrzecza,
gdzie mąż miał zakład fryzjerski. Z tyłu posesji był zapuszczony kamienisty
ogród. Już za pół roku było tam ładnie, wszędzie kwiaty.
Międzyrzecz wyglądał tak jak
wszystkie miasta w Polsce, gruz, wszystko brudne, zaniedbane. Tam, gdzie jest
teraz Dom Handlowy, był wtedy hotel, w Kasynie wojsko urządzało bale, zabawy
były w Domu Rzemiosła. Ludzie bawili się bardzo często, na wioskach, w
szkołach, teatr przyjeżdżał z Poznania, z Zielonej Góry, z Torunia, z
Bydgoszczy, występowali w kinie. Organizowano kuligi do Gorzycy. To była
integracja przez zabawę. Tak bawiono się jeszcze w latach 50.
Rodzina
męża mieszkała w typowej poznańskiej wiosce. Ludzie mieszkali tam w swoich
gospodarstwach od pokoleń. Zamknięci w sobie, nie zawsze zgadzali się z sąsiadami,
skąpi, strasznie kłócili się o ziemię, o pieniądze. Mnie nienawidzili,
wyróżniałam się, bo byłam obca i Francuzka, malowałam się – dla nich to był
inny świat, świat rozpusty. Mnie od dzieciństwa uczono, że we Francji jest
Francuzem ten, kto ma obywatelstwo francuskie, nieważne, czy jest żółty czy
czarny, ja traktowałam ludzi równo. W Polsce jest inaczej. Ja się chyba bardzo
mocno wyróżniałam, moje zachowanie, ubieranie się, mowa, wszystko było nie
takie, czułam jak ktoś bardzo inny. Nie przejmowałam się tym.
Po pracy
wsiadaliśmy z mężem na rowery i jechaliśmy do lasu, na jeziora. Żyliśmy swoim
życiem, nie włączaliśmy się do niczego. Ludzie w Międzyrzeczu integrowali się w
grupach, nie znosili siebie nawzajem. Ze mną też raczej nie trzymali, i z moim
mężem, bo on był z Poznania, też obcy. I nie pił, a wtedy trzeba było
koniecznie pić wódkę. Jak Niemcy opuścili miasto, przyjechało bardzo dużo ludzi
z poznańskiego, takich „spod pana”, wypędzonych z wielkich folwarków z okolic
Warszawy. Dostawali ziemię. Ale jak potem musieli oddawać kontyngenty, zaczęła
się tragedia, bo nie mieli co jeść. Poznaniacy wyśmiewali się z tych zza Buga,
ci z kolei wyzywali ich od skąpców i „pyr poznańskich”. Było bardzo dużo zabużan,
byli też kilku wielmożnych, co mieli kiedyś wielkie majątki w warszawskim. Pamiętam
to. W nocy przychodzili po nich mundurowi ze służb bezpieczeństwa i po cywilnemu.
Jak ja przyjechałam, byli jeszcze Niemcy. Bali się UB.
Pamiętam
Polaków, którzy mieli piekarnię w Rynku. To byli Polacy zniemczeni. Na przykład
Friedrichowi, żona piekarza, była Niemką,
ona nie wyjechała. Kominowskiego zabrało UB do Poznania, po to, żeby do jego zakładu
wsadzić jego konkurenta. Zmieniło się to dopiero, myślę, w 1955 r. po
Ogólnoświatowym Festiwalu Młodzieży i Studentów. Z czasem stosunki między
ludźmi się poprawiały. W 1947 r. w Międzyrzeczu zakład fryzjerski mieliśmy my,
ja i mój mąż, drugi był na ulicy Świerczewskiego. Prawie wszystkie kobiety
przychodziły do mnie, również te wielmożnie panie z warszawskiego, przemiłe
zresztą dla mnie, bo ja „Francuzka”, i te zza Buga. Co włożyłam na siebie,
stawało się modne.
Przez pierwsze lata zajmowałam się wychowywałam
syna Lesia, miałam męża. Ludzie byli dla mnie klientami zakładu, nie myślałam o
tym, jacy są. Zaczęłam się martwić, jak zaczęły się prześladowania „kułaków”. W
pierwszym roku po wojnie było wszystko, dlaczego po trzech, czterech latach nie
było co jeść, nie rozumiem. Zmieniło na gorsze, zaczęły się mordy. My też mężem
byliśmy „burżujami”, bo nie zgodziliśmy się należeć do spółdzielni. Jak
przyjechali do nas, żeby nas wyrzucić, powiedziałam, że się nie ruszę z
miejsca. Oni łamali konstytucyjne prawo.
Z partią musiałam być bardzo ostrożna, od początku ubowcy interesowali
się mną - Francuzką w Brójcach, przychodzili do zakładu. Myśleli, że się
wystraszę. Zapytałam - panowie przyjchodzicie
w dobrych intencjach czy złych? Niestety, tak było - wyżsi rangą ubowcy w
tych okolicach byli Żydami.
W 1948 r. byliśmy na Targach Poznańskich,
rozmawiałam z obcokrajowcami. Potem jeździłam jako tłumaczka z Orbisem. Jeden
francuski komunista przyjechał do Polski, bo tu był komunizm. Wzięli go do
wojska jako agitatora, by uczył komunizmu. Prędko mu się sprzykrzyło.
Nigdy się tutaj dobrze nie czułam, już w
Poznaniu chciałam uciec do Francji, do domu. Nie mogę się wczuć w umysł Polaka,
nie mogę wiele rzeczy zrozumieć. Dopóki byłam młoda, było mi obojętnie, gdzie
jestem. Potem zaczęłam mocno tęsknić za sposobem bycia, myślenia - we Francji.
Nikt tam nie myśli w sposób tak skomplikowany jak tutaj. Ja nie pojmuję
Słowian. Będąc we Francji czuję się w domu, i mnie przyjmują jak swoją. Moja
mama też nie mogła zrozumieć, że tu nie ma nic pewnego, że drobiazgi tak komplikują
życie. Nie umiecie cieszyć się z życia. Od zawsze jest tak.
opracowała Iwona Wróblak
kwiecień 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz