czwartek, 1 czerwca 2017

Małgorzata Stepczyńska opowiada


            We Francji byłam do1939 r. Zdałam tam maturę, ale dalej nie było mi wolno się kształcić, bo moja mama nie chciała przyjąć obywatelstwa francuskiego, czuła się tam obca. We Francji była straszna nagonka na cudzoziemców, którzy nie chcieli tego zrobić. Po wojnie chcieliśmy wrócić do Francji, ale granice były już zamknięte. Mama była przekonana, że będzie wojna, to było widać to po ruchach w mieście, ludzie wracali z urlopów. Przyjechaliśmy do Polski, do Poznania. Jak Niemcy zajęli Poznań, zabrali mnie i trzysta innych dziewcząt do pracy przymusowej do lagru w lesie pod Berlinem, płacz był wielki, bo się słyszało, że możemy pojechać do domów publicznych. Mama została w Poznaniu. W lagrze potrzebowali mnie do tłumaczenia. Ciekawe, tyle studentek tam było i tylko ja umiałam po niemiecku.  Byłam tam całą wojnę. Na początku w 1946 r. wróciłam do Poznania, bardzo wyczerpana. Cała nasza rodzina wróciła, razem z ojcem.
            W Poznaniu czułam się wyobcowana, nie umiałam jeszcze po polsku, bardzo mało w każdym razie. Poszłam do Urzędu Pracy, a panie tam pracujące mówią mi -  a po co  pani wróciła! Ja to stało, że pani żyje?! Nie lubię poznaniaków.
Nie  mogłam dostać książeczki lekarskiej, koniecznej by dostać pracę, bo płuca miałam nie w porządku. Trochę pracowałam u takiego pana w zakładzie fryzjerskim, znanym wtedy w mieście, na przeciw Ratusza. Musiałam zarabiać, żeby brat mógł się kształcić. Miałam średnie wykształcenie i chętnie dalej bym się uczyła, studiowała, ale ja nie znałam dobrze polskiego, polskiej gramatyki. W Poznaniu przez kilka miesięcy wieczorami uczyłam języka francuskiego uczniów jakiegoś profesora związanego z teatrem. Artyści nie patrzą, czy jest wojna czy powojnie, oni się uczą się francuskiego czy włoskiego, by śpiewać arie w operze.
            Umiałam robić manicure, kiedyś też skończyłam kurs fryzjerstwa. Umieściliśmy brata w liceum w Obornikach, zaraz po wojnie było to płatne. Przyszła jedna pani z propozycją, czy nie uszyłabym dla całego wesela 50 sukien i jeszcze dwie dla panny młodej. Zrobiłam to. Materiałów było dość, był w mieście poniemiecki magazyn z odzieżą.
            Wujek przyjechał do Poznania i zabrał nas do Brójec. Burmistrz miasta powiedział, że możemy z mamą objąć tamtejszy zakład fryzjerski. Sekretarz burmistrza pomógł załatwić formalności. Zaczęłam działać w moim zakładzie w Brójcach. Ledwie mi go odmalowali – zwołano zebranie fryzjerów w Międzyrzeczu. Przyjechałam rowerem na to zebranie. Miałam 26 lat, moje ciotki mnie swatały. Powiedziałam, jeśli któryś z tych chłopów nie będzie pił wódki,  to będzie moim mężem. I przyszedł do nas ten pan, mój przyszły mąż, dużo starszy ode mnie. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. On dobrze wyglądał, tyle się nie namęczył w czasie wojny, co ja. Mój przyszły mąż był szefem cechu fryzjerów w Międzyrzeczu. Patrzył na mnie, na tą Francuzkę, co tutaj przyjechała. Ja tu długie lata byłam Francuzką. We wrześniu 1946 r. wzięliśmy ślub i przyjechaliśmy do Międzyrzecza, gdzie mąż miał zakład fryzjerski. Z tyłu posesji był zapuszczony kamienisty ogród. Już za pół roku było tam ładnie, wszędzie kwiaty.
Międzyrzecz wyglądał tak jak wszystkie miasta w Polsce, gruz, wszystko brudne, zaniedbane. Tam, gdzie jest teraz Dom Handlowy, był wtedy hotel, w Kasynie wojsko urządzało bale, zabawy były w Domu Rzemiosła. Ludzie bawili się bardzo często, na wioskach, w szkołach, teatr przyjeżdżał z Poznania, z Zielonej Góry, z Torunia, z Bydgoszczy, występowali w kinie. Organizowano kuligi do Gorzycy. To była integracja przez zabawę. Tak bawiono się jeszcze w latach 50.
            Rodzina męża mieszkała w typowej poznańskiej wiosce. Ludzie mieszkali tam w swoich gospodarstwach od pokoleń. Zamknięci w sobie, nie zawsze zgadzali się z sąsiadami, skąpi, strasznie kłócili się o ziemię, o pieniądze. Mnie nienawidzili, wyróżniałam się, bo byłam obca i Francuzka, malowałam się – dla nich to był inny świat, świat rozpusty. Mnie od dzieciństwa uczono, że we Francji jest Francuzem ten, kto ma obywatelstwo francuskie, nieważne, czy jest żółty czy czarny, ja traktowałam ludzi równo. W Polsce jest inaczej. Ja się chyba bardzo mocno wyróżniałam, moje zachowanie, ubieranie się, mowa, wszystko było nie takie, czułam jak ktoś bardzo inny. Nie przejmowałam się tym.
            Po pracy wsiadaliśmy z mężem na rowery i jechaliśmy do lasu, na jeziora. Żyliśmy swoim życiem, nie włączaliśmy się do niczego. Ludzie w Międzyrzeczu integrowali się w grupach, nie znosili siebie nawzajem. Ze mną też raczej nie trzymali, i z moim mężem, bo on był z Poznania, też obcy. I nie pił, a wtedy trzeba było koniecznie pić wódkę. Jak Niemcy opuścili miasto, przyjechało bardzo dużo ludzi z poznańskiego, takich „spod pana”, wypędzonych z wielkich folwarków z okolic Warszawy. Dostawali ziemię. Ale jak potem musieli oddawać kontyngenty, zaczęła się tragedia, bo nie mieli co jeść. Poznaniacy wyśmiewali się z tych zza Buga, ci z kolei wyzywali ich od skąpców i „pyr poznańskich”. Było bardzo dużo zabużan, byli też kilku wielmożnych, co mieli kiedyś wielkie majątki w warszawskim. Pamiętam to. W nocy przychodzili po nich mundurowi ze służb bezpieczeństwa i po cywilnemu. Jak ja przyjechałam, byli jeszcze Niemcy. Bali się UB.
            Pamiętam Polaków, którzy mieli piekarnię w Rynku. To byli Polacy zniemczeni. Na przykład Friedrichowi, żona  piekarza, była Niemką, ona nie wyjechała. Kominowskiego zabrało UB do Poznania, po to, żeby do jego zakładu wsadzić jego konkurenta. Zmieniło się to dopiero, myślę, w 1955 r. po Ogólnoświatowym Festiwalu Młodzieży i Studentów. Z czasem stosunki między ludźmi się poprawiały. W 1947 r. w Międzyrzeczu zakład fryzjerski mieliśmy my, ja i mój mąż, drugi był na ulicy Świerczewskiego. Prawie wszystkie kobiety przychodziły do mnie, również te wielmożnie panie z warszawskiego, przemiłe zresztą dla mnie, bo ja „Francuzka”, i te zza Buga. Co włożyłam na siebie, stawało się modne.
            Przez pierwsze lata zajmowałam się wychowywałam syna Lesia, miałam męża. Ludzie byli dla mnie klientami zakładu, nie myślałam o tym, jacy są. Zaczęłam się martwić, jak zaczęły się prześladowania „kułaków”. W pierwszym roku po wojnie było wszystko, dlaczego po trzech, czterech latach nie było co jeść, nie rozumiem. Zmieniło na gorsze, zaczęły się mordy. My też mężem byliśmy „burżujami”, bo nie zgodziliśmy się należeć do spółdzielni. Jak przyjechali do nas, żeby nas wyrzucić, powiedziałam, że się nie ruszę z miejsca. Oni łamali konstytucyjne prawo.  Z partią musiałam być bardzo ostrożna, od początku ubowcy interesowali się mną - Francuzką w Brójcach, przychodzili do zakładu. Myśleli, że się wystraszę. Zapytałam - panowie przyjchodzicie w dobrych intencjach czy złych? Niestety, tak było - wyżsi rangą ubowcy w tych okolicach byli Żydami.
 W 1948 r. byliśmy na Targach Poznańskich, rozmawiałam z obcokrajowcami. Potem jeździłam jako tłumaczka z Orbisem. Jeden francuski komunista przyjechał do Polski, bo tu był komunizm. Wzięli go do wojska jako agitatora, by uczył komunizmu. Prędko mu się sprzykrzyło.
             Nigdy się tutaj dobrze nie czułam, już w Poznaniu chciałam uciec do Francji, do domu. Nie mogę się wczuć w umysł Polaka, nie mogę wiele rzeczy zrozumieć. Dopóki byłam młoda, było mi obojętnie, gdzie jestem. Potem zaczęłam mocno tęsknić za sposobem bycia, myślenia - we Francji. Nikt tam nie myśli w sposób tak skomplikowany jak tutaj. Ja nie pojmuję Słowian. Będąc we Francji czuję się w domu, i mnie przyjmują jak swoją. Moja mama też nie mogła zrozumieć, że tu nie ma nic pewnego, że drobiazgi tak komplikują życie. Nie umiecie cieszyć się z życia. Od zawsze jest tak.

opracowała Iwona Wróblak

kwiecień 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz