niedziela, 30 kwietnia 2017

Jaka jesteś - nie wie nikt

            Poezja i muzyka w Muzeum, w szacownej sali starościńskiej, miejscu głównej ekspozycji kolekcji barokowych portretów trumiennych. Poezja lokalnych twórców pod bacznym wzrokiem spoglądających uważnie oczu na wizerunkach okolicznej szlachty, naszych przodków, ludzi żyjących na naszej ziemi kilka wieków temu.
            Prowadząca spotkanie Maria Marciniak, autorka pomysłu i scenariusza, zaprosiła – do recytacji autorskich wierszy - Halinę Relich ze Skwierzyny. Zgodnie z zapowiedzą, w strofach - słuchaliśmy dojrzałej (kobiecej) wizji świata, postrzeganej z perspektywy osobistych doświadczeń życiowych. Innego Jej samookreślenia jako kobiety, wtedy, gdy już przeminęły, czy zostały zaabsorbowane, burze młodości, kiedy nastał okres wychowywania wnuków i kobieta staje się inna, też czarodziejka – ale tym razem z punktu widzenia wnuczka… Każda babcia bowiem jest więcej niż dzieło, jest najdoskonalsza… Kobieta jest piękna, tylko nie wie o tym jeszcze (być może, mając tą wiedzę, byłaby jeszcze piękniejsza – myślę…), bo jest mądra, potrafiąca wybaczyć, silna, bo tak wiele od niej zależy, i wspaniała (PRZEZ TO…). Myśli o tym pozwalają istnieć… (dlatego się pisze wiersze). Ciekawa, spójna wewnętrznie, logiczna, poezja pani Relich.
            Bez muzyki pewnie recytacja byłaby niepełna, a przynajmniej nie tak atrakcyjna, przyjechał do nas, razem z gitarą klasyczną i instrumentem klawiszowym, muzyk, nauczyciel muzyki z Pszczewa, Sylwester Ryczek. Urokliwe przerywniki między autorskimi tekstami recytowanymi przez obie panie – Marię Marciniak i Halinę Relich, uczyniły z tego wieczoru miłe spotkanie ze słowem mówionym i śpiewanym.
            Miało być wiosennie, ożywczo tym samym, wzrastajaco i śpiewnie – nie zawiodły ogrodowe ptaki za oknami sali muzealnej. Jak zanotowałam – rzecz była o uśmiechu, jaki daje wiosna… Cenna inicjatywa prezentowania na scenie lokalnej poezji. Pani Marciniak zaproponowała również, by zaprezentowały się uczennice Anity Knych, nauczycielki ze Szkoły Podstawowej nr 2 w Międzyrzeczu. Blanka Liberkowska, Agata Jagiełło, Martyna Okowińska, Michalina Kuschek zmierzyły się – z powodzeniem – z trudną sztuką pisania fraszek (szkolnych). Wierszyki były zgrabne, dobrze zrymowane, zabawne, wskazujące na bardzo dobry poziom oczytania, duży zasób słów i poczucie humoru młodych adeptek słowa pisanego. Upominki – na pewno też za odwagę występowania przed publicznością, wręczyli im - obecny na spotkaniu burmistrz Remigiusz Lorenz i dyrektor Muzeum Andrzej Kirmiel.
            Pan Ryczek raczył nas standardami poezji śpiewanej, utworami znanymi od lat – naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt. „Jej portret” (słowa: Jonasz Kofta, muzyka: Włodzimierz Nahorny, pierwsze wykonanie: Bogusław Mec) wyczarował nastrój. Od strony drugiej – był to hymn dojrzałego mężczyzny dla kobiety, uniwersalny i aktualny, afirmacja i szacunek dla kobiety, jej roli i miejsca w społeczeństwie i w sercu autora. Sławomir Ryczek zaśpiewał też swój autorski utwór do słów Marii Marciniak.
            Uśmiech nam został, po spotkaniu – uśmiech, która da Wiosna. Bukiet wiosennych dedykacji. Lepiej być dobrym, na wiosnę – niż takim nie być… Bo mamy, zaczynamy mieć, coroczny: cud wiosenny, kiełkowania marzeń, rozkwitania świata, szczęścia w blasku słońca wiosennego.


Iwona Wróblak
kwiecień 2017






sobota, 29 kwietnia 2017

Alicja Matysiak opowiada…

            Przyjechałam jednym z ostatnich transportów z Telechan koło Baranowicz w maju 1945 r. Dostaliśmy wagon. Jechaliśmy w wagonach towarowo – bydlęcych. Dużą część miejsca w naszym wagonie zajmowały kostki siana, bo jechały z nami dwie krowy, koza, kot, babcia, ja i mama, i szafka kuchenna. Miałam kilka lat, nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. Moja mama skaleczyła się w nogę, było zakażenie. Pociąg zatrzymał się na dworcu w Międzyrzeczu. Dużo było wolnych domów, na Sienkiewicza ludzi z naszego transportu osiedliło się najwięcej. Ludzie wysiedli, zaczęli gotować zupy, a myśmy siedzieli dalej w tym wagonie. Babcia była osobą niezaradną, umiała grać na skrzypcach, wiersze pisać i lubiła koty. Była Rosjanką, nauczycielką języka rosyjskiego, dziadek był Polakiem. Przychodziła do nas na te tory pani Janina Zygmuntowa, już mieszkała na ulicy Sienkiewicza. Co ugotowała, to nam przynosiła. Nie wiem, jak długo tam byliśmy, tydzień, nie dłużej. Któregoś dnia siedzę na tych torach, bawię się kamykami, idzie pani Janina z kanką z zupą, a z drugiej strony idzie jakiś taki wojskowy. Naraz ona krzyczy - Ala – wujek! Oglądam się i on mnie chwycił i wziął na ręce, tak mnie przytulił. Wrócił z frontu. Ja pamiętam - mnie to nic nie obchodziło, że to jest jakiś krewny, zaczęłam mu po kieszeniach szukać, wyciągnęłam cukierka. Tak mi się od razu spodobał ten stryjek. Kilka dni potem znowu idzie pani Zygmuntowa z zupą, ja siedzę na tych torach, pasłam tam kozę, a ona – Ala! Twój tata! Ja patrzę,  następny wojskowy idzie. Nie pamiętałam taty w ogóle. On mnie wziął na ręce, ściskał i całował. Ja szukałam cukierków, ale on ich nie miał.
            Naszą kozę mama kazała mi trzymać na sznurku. Któregoś dnia już były wystawione z wagonu meble - kuchenna szafka dwudrzwiowa i stołowy kredens, sznurek od kozy zaczepiłam o tę szafkę i ta koza wszystko wywróciła. Mamę zawieźli do szpitala a ojciec zajął jeden z ostatnich pustych domów na Poznańskiej 51. W jednej jego połowie już mieszkali państwo Maciejewscy. W drugiej części były powybijane okna i nie było drzwi. Ludzie, którzy przed nami tu byli, pewnie drzwi porąbali na opał. Pieca nie było, był rozebrany, kafle pozabierali. Tak się zaczęły nasze pierwsze dni na ulicy Poznańskiej. Pamiętam, wystawialiśmy na podwórko trójnóg żeliwny, rozpalało się ognisko na środku podwórka, rósł tam orzech włoski, i gotowało się w garnku zupę dla nas i dla sąsiadów, którzy mieszkali w domu obok. Ludzie byli razem, pomagali sobie.
            Przez nasz ogród  przechodził wykop. W jednym z pokoi było bardzo dużo książek niemieckich, część z nich była podpisana, dokumenty, zdjęcia. Oglądaliśmy książki, ale nikt z nas nie znał niemieckiego. Wydawało nam się, że to książki medyczne i z tego wywnioskowaliśmy, że mieszkał tu lekarz, który pracował w Obrzycach. Krauze się nazywał. Nawiązaliśmy potem  kontakt z tą niemiecką rodziną. Oddaliśmy część książek do Obrzyc, bo szpital już działał, natomiast niektóre dokumenty i zdjęcia zachowaliśmy. Ja już byłam dorosłą osobą, kiedy któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Przed domem stał niemiecki samochód. Wysiadli z niego ludzie i przedstawili się właśnie jako Krauze. Mieszkali w Brandenburgii. Oddaliśmy im zdjęcia  i resztki dokumentów, byli bardzo wdzięczni. Zaprosili nas do siebie.
            Mama bardzo ciężko pracowała. Zachorowała, kiedy wyszła ze szpitala, zaczęła budować piec - ale tata zachorował na ischias. W piecu piekliśmy chleb. Mieliśmy dwie krowy, było mleko, masło i ser.. Niedaleko od nas w lasku była poniemiecka leśniczówka. Zostały z niej gruzy i piec chlebowy. Było oczko, staw malusieńki, brązowe pałki rosły, trzcina. Jesienią szliśmy rozpalić ten piec.  Było mnóstwo grzybów, ojciec zdejmował na nie bluzę i zawiązywał rękawy tej bluzie. Kiedy w piecu wszystko było wypalone wygarniało się popiół i do tego gorącego pieca wrzucało grzyby. Na drugi dzień wyjmowaliśmy je i przed zimą mama w walizkach wiozła do Warszawy, by sprzedać, bo tam  były najdroższe. Tak jak i tam, za Bugiem, wszyscy tu mieli działki, były kartofle, buraki dla zwierzaków, trochę zboża. Mleko odstawialiśmy do mleczarni, były z tego pieniądze. Krowy mieliśmy rasy czerwonej, dawały niedużo mleka, ale było bardzo tłuste. Bardzo dużą psychiczną pomoc otrzymaliśmy od baptystów. Pan Podgórny przychodzić do ojca, kiedy ten leżał parę miesięcy w łóżku. Mieliśmy obowiązki, krowy trzeba było paść, ale nie było biedy. Wszyscy tak żyli. W każdym domu była krowa i po kolei każdy je pasł. W Święta, po Wigilii, wszyscy przebieraliśmy się w brudne ciuchy, ja szorowałam kuchnię. Miałam 5, 6 lat, musiałam krowom uszykować jedzenie, pasłam i doiłam kozy. Kiedyś poszłam  paść te kozy, rozebrałam się, było gorąco, powiesiłam sukienkę na krzaku, i koza zjadła tę sukienkę, tylko guziki zostały. Po wojnie koza była świętym stworzeniem, tak bardzo była potrzebna.
            Nie było rzeczy, której by mama nie zrobiła, jak się za to wzięła, była bardzo zaradna. Moja mama była półsierotą, jej ojciec pracował w zarządzie dróg wodnych. Wychowaliśmy się razem z dziećmi Maciejewskich, naszych sąsiadów, tylko plot nas dzielił. Międzyrzecz nie był tak zniszczony, najwięcej samo centrum. Przedszkole było tam, gdzie teraz jest szkoła muzyczna. Było prowadzone przez siostry zakonne. Jak byłam trochę starsza szyło się piłki ze szmatek.
            Dni były pełne zdarzeń, ciągle coś się działo. Doby były za krótkie, nie było czasu na rozmyślanie. Pierwszy płaszcz, jaki w ogóle miałam uszyty, dostałam kiedy chodziłam do jedenastej klasy. Mama przerabiała stare ubrania. Nawet buty mama mi szyła. Ale nigdy nie byłam gorzej ubrana od innych, wszyscy tak chodzili. 
            Jak przyjechałam do Międzyrzecza z barku witamin byłam prawie ślepa. Nie podnosiły mi się powieki.  Bardzo długo byłam leczona. Jak za radą jednego lekarza zaczęłam jeść surowe buraki, marchew, owoce, naturalne witaminy, powoli zaczęło mi się poprawiać.
            Nie było tak, żeby trzeba było zapraszać kogoś na imieniny. W ogrodzie zrywało się na prezent kwiaty. Jako dziecko bawiłam się z dziećmi ludzi z naszego transportu. Do innych ludzi niechęci nie było, ale też i nie było kontaktu jako takiego. Świnie biliśmy dwa razy do roku.
            Ci z poznańskiego wrócili po wojnie na swoje tereny. W nas było dużo lęku, wszyscy myśleli, że jesteśmy tu tymczasowo, że tu Niemcy przyjdą, a my z powrotem wrócimy na Kresy. Ludzie nie bardzo dbali o swoje domostwa, nie było mowy o remontach. To długo trwało dziesiątki lat, stąd w Międzyrzeczu mało prywatnie inwestowano.
            Jako dziecko tego być może nie zauważałam, ale już jako dorosła, pamiętam, czułam się, dlatego że byłam ze wschodu - kimś gorszym, takim o którym mówiono, że jest brudasem, niechlujem i dzikusem. My trzymaliśmy się swojaków. Nie pamiętam, żeby ktoś z poznańskiego nas odwiedzał, nie pamiętam powiązań rodzinnych z nimi. Myśmy tu przyjechali gromadą, nie mieliśmy wyboru.


Opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010

piątek, 28 kwietnia 2017

Adela Górgurewicz opowiada…


            Smutne to było, wyprowadzić się ze swojego domu. Mieszkaliśmy we wsi Tarasówka, powiat Zbaraż, w województwie tarnopolskim. Mieliśmy tam rzekę i piękny sad. W 1938 r. pobudowaliśmy się, a w 1939 r. wybuchła wojna. Wszystko tam zostało, nic nie mogliśmy ze sobą zabrać. Niemcy dali Ukraińcom samostejną Ukrainę, dali też bron i później specjalnie tej broni nie zabrali, kazali zabijać Polaków i Żydów. W Zbarażu było żydowskie getto. Do wybijania Żydów wzięli Ukraińców i ci to robili. Dali im mundury SS, dobrze zapłacili. W ciągu 2 godzin zabili 450 ludzi. Działo się to w piękny słoneczny dzień. Dochodził do nas stamtąd jęk, krzyk okrutny. Później Ukraińcy zaczęli zabijać Polaków. Nas ojciec wywiózł do Zbaraża, bo w miastach mordów nie było. Ojciec z mamą zostali na gospodarce, trzeba było bydło oporządzić. W Tarasówce żyło nas pół na pół – tyle samo Ukraińców co  Polaków, ale do 1943 r. dobrze nam się mieszkało. Z domu wyjechaliśmy 10.maja, jak tylko skończyła się wojna. Dostaliśmy wagony bydlęce i  wyruszyliśmy. Jechaliśmy 5 tygodni. W transporcie jechało dużo ludzi.
            Przystanek mieliśmy w Koźlu Opolskim. Tamtejsi Niemcy krzyczeli na nas, zaczęli rzucać kamieniami. Ojciec powiedział - nie zabili nas  banderowcy, zabiją Niemcy. Przyjechaliśmy w 1945 r. w połowie czerwca. Miałam 15 lat. Dowieźli nas do Zbąszynia, granica polsko - niemiecka do  Zbąszynka była zamknięta – pomyśleliśmy - nie dojedziemy... Chodziliśmy pieszo do miasteczka kupić chleb.
            W Kęszycy mieszkali jeszcze Niemcy, nie było żadnych urzędów, władz. Jakiś komisarz powiedział ojcu, żeby sam szukał dla nas miejsca. W  sześciu domach mieszkali Niemcy, w pozostałych - ruskie wojsko. Nie było elektryczności, mówiliśmy - my tu nie zostaniemy! Sołtysem wsi był Wybudowski, ojciec spytał go, czy możemy zamieszkać w Nietoperku, bo spodobała mu się wieś.
            Było nas cztery rodziny. Po wyjeździe Niemców każda z rodzin miała sobie wziąć po nich dom. Pomimo, że była wojna i nie było mężczyzn, niemieckie kobiety obsiały pola, jeździły na łąki i grabiły siano. Ojciec przywiózł nas do Nietoperka wołami. Z Niemcami po sąsiedzku mieszkaliśmy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżali. Na św. Jana był odpust. Pełno Niemców szło do spowiedzi i do komunii. Mszę odprawiał niemiecki ksiądz. Wiedzieli, że wyjadą. Przyjechało polskie wojsko i spędzili ich na plac. Kazali wziąć ręczne wózki. Mieli takie w domach, na  czterech kółkach. Tylko 25 kg bagażu mogli wziąć ze sobą. O godz.12. mieli wszyscy być na placu. Spędzili ich, nawet obiadu nie dali zjeść. Patrzyłam na  to z mojego ogródka.
            Najbardziej zapamiętałam tych staruszków. Wiem, jak moja matka płakała, że my zostawiamy cały dobytek, więc żal mi było tych Niemców. Bo  przecież nie wszyscy Niemcy byli źli. Po tylu latach jeszcze ich widzę, to małżeństwo staruszków. Oni płakali, blisko był cmentarz ich ojców i dziadów,  i  oni na ten cmentarz patrzyli. Na wyznaczone miejsce musieli iść trochę pod górkę i ten staruszek Niemiec nie mógł poradzić sobie z wózkiem. Polski żołnierz zaczął okładać go pałką. Ja mówię - co pan robi, jak można! Weź pomóż temu człowiekowi. Odpowiedział - smarkula, a z tobą to co oni robili? Ja  mówię - tych, co ze mną robili, już nie ma. A ci staruszkowie, co oni winni? My też zostawiliśmy dom i dobytek. On wziął wózek za rączkę i zaciągnął pod  górkę. Pędzili ich pieszo drogą na Świebodzin.
            Bardzo dobrzy byli nasi sąsiedzi, Niemcy. Jak jedna starsza pani skaleczyła sobie nogę, dwie jej sąsiadki, Niemki, pielęgniarki, zaraz przybiegły, pomogły.
            Niemcy nie mieli pretensji, że zajmujemy ich dom. Zanim wyjechaliśmy z naszego domu, przez dwa miesiące mieszkali z nami Ukraińcy z Łańcuta, bardzo dobrzy ludzie, po naszym wyjeździe zostali na naszym gospodarstwie. Przesiedlenia objęły wszystkie mieszkania, to była wymiana: my na ziemie zachodnie a oni na wschodnie, na polskie Kresy. To było okropne doświadczenie. Strasznie to przeżyłam. Tam na Wołyniu zostawiliśmy wszystko nowe, mieliśmy duże gospodarstwo, piękny sad. A jaka ziemia u nas była, rodziła pszenicę i buraki. Tu tylko same kamienie i piach. W Nietoperku nie było dużo zasobnych gospodarstw, może je już posprzedawali. Były zaniedbane domki dla pracowników. Nasz dom wyglądał bardzo źle. Był nieotynkowany.
            Przed wojną nasz ojciec pracował w Ameryce, zarobił, wrócił, kupił plac, pobudowaliśmy jeden raz, potem drugi raz. Nie do porównania z tym, co  dostaliśmy w zamian tutaj. Mieliśmy tam 3 krowy i cielną jałówkę, krowę podarowaliśmy, a resztę zostawiliśmy tym Ukraińcom, którym przydzielono nasze mieszkanie - jedną parę koni i źrebaka. Oni też przywieźli ze sobą trochę dobytku. Mówiło się – wrócicie, to oddamy.
            Niemcy nie zostawili tutaj żadnych maszyn, tylko woły. Była elektryczność, kanalizacji nie. Studnia była na prawie każdym podwórku. Jak  zobaczyłam tu stare budynki, bez zajazdu, gdzie gnieździliśmy na kupie, myślałam, że mama tego nie zwycięży. Całymi dniami płakała. Tyle lat tam pracowała i trzeba było wszystko zostawić i wyjechać. A to było przymusowe; przynieśli nam kartę ewakuacyjną.
            Przez pierwsze lata trzeba się było dorabiać od nowa. Z domu przywieźliśmy tylko 10 kur. Z UNRRy dawali konie, ale tylko tym, co byli w  wojsku. Nasz ojciec z powodu wieku nie był, więc nie dostał zwierząt. Od jednej rodziny kupił prosiaki. Po czasie dostaliśmy krowę, ale dawała mało mleka, musieliśmy ją sprzedać na rzeź.
            Jedna siostra była już zamężna, wyprowadziła się z domu, druga wyszła za mąż w 1945 r. W domu zostałam ja, ojciec i mama. Chciałam się uczyć, ale ojciec był strasznie przywiązany do gospodarstwa. W 1948 r. w wieku 18 lat wyszłam za mąż, zostaliśmy z mężem na gospodarce razem z rodzicami.
            Tam, gdzie teraz są lasy, rosło za Niemców zboże. Na początku było nas mało, dziesięć rodzin, przez dwa miesiące wołami kosiliśmy to  poniemieckie zboże. Jak Ruskie pędzili przez wieś stada zarekwirowanych koni, za wódkę kupiliśmy od nich jednego. Do wsi przyjeżdżali ludzie z  centralnej Polski, spod Łodzi, bo myśleli, że za darmo dadzą im gospodarstwa, ale tak nie było. Repatrianci nie płacili za gospodarstwa, bo to było państwowe przesiedlenie, na karcie mieli spisane, co przymusowo zostawili. Przyjeżdżali też z Niemiec, z przymusowych robót. Ci nie mieli w Polsce nic,  a przydzielone gospodarstwa musieli spłacać. Oni byli przesiedleńcami, my repatriantami.
            Do 1948 r. bardzo dobrze się mieszkało w Nietoperku. Ludzie byli uczynni, pomagali sobie. Było tak do utworzenia Spółdzielni Produkcyjnej. Jak to na państwowej robocie, jedni pracowali mniej, inni więcej. Trzeba było oddać krowę, konia, sprzęt i iść pracować ma etacie. Mąż był z zawodu murarzem, ojciec poszedł do pracy do Międzyrzecza. Ja też poszłam pracować, bo nie było z czego żyć. Miałam dwoje małych dzieci, mama je pilnowała. Ja byłam przyzwyczajona do pracy na wsi. Trzeba było wyrobić dniówkę, nie miałam z tym problemów, nieraz trzy dniówki zrobiłam w jeden dzień. W  związku z tym posądzali mnie o kombinacje, że ktoś mi dopisuje niewykonaną robotę. Tak było, jak rozrzucałyśmy z sąsiadką obornik. Brygadzista powiedział, że pracujemy lepiej niż mężczyźni, i że to niemożliwe - tyle zrobić. Ja się nie bałam pracy, byłam młoda, zdrowa.
            Później, jak dzielili zbożem - trochę pieniędzy, trochę zboża - też robili to niesprawiedliwie. Ludzie strasznie się ze sobą poróżnili. Zaczęli też nam  dogadywać, że my Ukraińcy. W jakiejś złości – nienawiści, tak się mówiło. Mówili tak ci, co przyjechali z centralnej Polski. Oni nie wiedzieli, czym się  różnią Ukraińcy od nas. Ja im tłumaczyłam, że jesteśmy takimi samymi Polakami jak oni, tylko mieszkaliśmy na Kresach. My mieszkaliśmy z Ukraińcami - mówiłam im - jak wy z autochtonami w Dąbrówce. Tam też było pomieszane, ludzie mieli korzenie niemieckie. Ja nie mam korzeni ukraińskich. W  Spółdzielni taka się nienawiść zrobiła, o byle co, że ta więcej zarabiała, a ta jest – nasza... Tak jak u Ruskich, nie ma to, jak każdy człowiek pracuje indywidualnie, dla siebie gospodarzy. Jeszcze gorzej się stało, jak trzeba było oddać zboże na kontyngent, w ramach obowiązkowych dostaw w 1960 r.  Przychodzili, szukali zboża, robili rewizje, każdy był zdenerwowany. Tyle w czasie wojny przeżyliśmy, tak daleko jechaliśmy a tutaj jest to samo.
Ja mieszkam w Nietoperku od 1945 r. i wrogów tu nie mam. Byłam sołtysem 32 lata. Sołtys to najgorszy zawód, każdy ma coś do gadania na temat jego pracy i osoby.
            Ubrania kupowaliśmy we wsi, w sali przy szosie był sklep. W Nietoperku przed wojną było bardzo dużo zakładów rzemieślniczych, był malarz, rzeźnik, rymarz, piekarz. To mała wioska, ale szkołę otworzono już w 1911 r. Po wyzwoleniu w 1945 r. uczył w niej pan Kwela z Wileńszczyzny. Kończyłam u niego kursy wieczorowe. 
            Do Międzyrzecza chodziliśmy pieszo, do kościoła, na rynek. Nie było czym jechać, pociąg relacji Międzyrzecz – Toporów uruchomili później. W  Kęszycy był piękny kościół ewangelicki, zburzyli go, by zrobić poligon wojskowy. Drugi katolicki też mieli zburzyć. W Nietoperku były na cmentarzu piękne nagrobki, nocami te marmurowe wywozili. Tak jak na cmentarzu ewangelickim w Międzyrzeczu, jak tak można niszczyć cmentarze, to jest  tragedia. Czyj by nie był ten cmentarz, jest miejscem świętym, ale czy zatrzyma się ludzi? Teraz przyjeżdża jedna rodzina niemiecka do nas, opiekuje się  swoim grobem.
            Na początku, wystraszeni tym, co działo się tam, w tarnopolskim, trochę baliśmy się wychodzić z domu. Z przyzwyczajenia nasłuchiwaliśmy, czy  nie idą nas zabić. Jako 15. letnia dziewczynka prowadziłam krowy ze Zbąszynka do Kęszycy. Pamiętam Niemkę staruszkę. Taka malutka była. Wyszła do  nas z budynku i wola – komm! komm! Pokazuje nam, żebyśmy jej przynieśli wody i drzewa. Przynieśliśmy, ona podziękowała i zamknęła drzwi za sobą. Może przez miesiąc przychodziliśmy do niej. Jednego razu przychodzimy – jej nie ma. Wszystko było otwarte a ona leżała uduszona na stosie drzewa, które jej nanieśliśmy. Na szyi miała sińce. Mogli to zrobić Ruskie, mieszkała w domku przy szosie. Pochowaliśmy ją na naszym cmentarzu. Poza tym nie  zdarzały się akty przemocy.
            W Nietoperku jest zbieranina różnych ludzi, z Wileńszczyzny, z Łodzi, z Kutna, z Kresów, ale do czasów powstania Spółdzielni bardzo dobrze żyliśmy ze sobą. Co sobotę robiliśmy pograjki, pan Orlik z Kaławy grał na akordeonie. Tańczyliśmy, dużo było młodych dziewczyn, przychodzili polscy żołnierze. U Kołodziejskiego była kawiarnia. Było wesoło.

Wywiad przeprowadzony 23.07.2010 r. przez Iwonę Wróblak z Adelą Górgurewicz urodzoną w 1930 r. zamieszkałą w Nietoperku koło Międzyrzecza (woj. lubuskie).

Opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010

czwartek, 27 kwietnia 2017

Podróż Teo


            Biblioteki mają to do siebie, że w swoich zbiorach posiadają niesamowite bibliofilskie smaczki.
Nie wierzę w przypadki. Dotykając grzbietów książek całkiem często udaje mi się znaleźć tę jedyną, związaną z moim aktualnym nastrojem, przemyśleniami, potrzebami. One to oddziałują na mnie w danej chwili w sposób niejako poza kontrolą, zwracając uwagę w ściśle określonym kierunku. Taką książką w dniu którymś była „Podróż Teo” Clement C.
            O czym ona jest? O podróży. Magiczna książka o drzewie wiadomości, po którym wspina się nasza dojrzałość. O Domu wrastającym w to  drzewo. O naszym umiejscowieniu w swojej rzeczywistości, w realnym świecie bytu. Poznać, posmakować, dotknąć – palcem, rozumem, uczuciem, emocjami. By - może wybrać daną drogę, a może tylko zrozumieć wybór dokonany. Cokolwiek potem, po tym fakcie, po przeczytaniu tej książki - zrobimy, zostanie nam satysfakcjonujące uczucie domknięcia, wtulenia się, na krótki chociaż okres, w ramiona mądrego nauczyciela, jakby przez ten  uścisk matczyny świat stanie się bardziej nasz, zagospodarowany, przez nas - udomowiony. Mężczyzna powinien posadzić w swoim życiu drzewo... to  męskie w nas zadanie, zdecydowanie - ekspansywność, eksploracja w drzewnym tworzywie, w jego magicznym znaczeniu przestrzeni sakralnej wokół nas... niekoniecznie poza nasza osobą...
            Więc o czym jest ta książka? O wszystkich sposobach znajdowania siebie wobec przestrzeni kosmosu, jakkolwiek ją pojmujemy. Czy  personalistycznie nazwiemy ją Stwórcą czy Jehową. Jakkolwiek na to nazewnictwo oddziaływać będzie geografia miejsca, gdzie się wychowaliśmy, pamiętać możemy, że ona nas być może uzdrowi, jak chłopca imieniem Teo. Uzdrowi w wielu znaczeniach. Zorganizowana materia jest czymś przemijającym - co jest przez nas posiadane warunkowo... Nie jest tym, co nas posiada, wiedzą o tym mistycy wszystkich religii. Dalecy od izmów, od  doktryn, przykładania znaczenia naszemu ego, które ma, owszem, ogromną rolę organizowania naszej euklidesowej przestrzeni, ale przez swoją ignorancję może wykluczyć istnienie innych wymiarów. Spójrzmy oczami autora na obraz, na byt, jaki tworzą zapisane strony tej książki, na sposób, w jaki można dorastać w DEZIDERATE, a może wyniesiemy z tego okruch dla siebie.
            Książkę świetnie się czyta, jest wspaniałą encyklopedią po świecie religii, napisana jest w bardzo przystępnej zbeletryzowanej formie sokratejskiego dialogu.


Iwona Wróblak
listopad 2000

środa, 26 kwietnia 2017

Koło predestynacji


            Siedzimy przy stole, spieramy się, czy wszyscy ludzie mają dane ku temu, by leczyć dusze... Jak to jest z kapłaństwem dotyczącym leczenia psychiki ludzkiej. Rozmawiamy o trendach w psychiatrii...
            Rysuje mi na stole palcem koło. Od punktu do punktu. To zamknięty świat. Zaczniesz pić, leczysz się, potem znowu musisz zacząć pić. No to jak?  To straszne, co mówisz. Nikt z tego nie wychodzi?
            Początkujący wychodzą. Opowiada mi, że naprawdę ogromny niepokój i stres może uciszyć tylko alkohol. Zna się na tym, jest alkoholikiem. Trzyma się w kupie (psychicznie, fizycznie dużo mniej), bo przyznaje się do tego. Jak bardzo nie wystarczy to przyznanie – myślę. Przeraża mnie to koło. Jego zamknięty obwód. Dlaczego nie wychodzą z alkoholizmu, dlaczego tak niewielu z nich jest potem szczęśliwymi ludźmi. Mimo terapii targają się na  życie, wpadają w pracoholizm, w obojętność, w stłamszenie, lekoholizm… taka postawa zostaje im na długie lata. Jak długo trwa opieka psychologiczna pacjentów po opuszczeniu oddziału?
             Trzeba podobno trochę posiedzieć w gównie, by wyobrazić sobie jego smak. Denerwuje ich kategoryczność abstynencji nakazywanej przez  terapeutów. Nie możesz wejść do sklepu, by kupić chleb, bo tam sprzedaje się alkohol, zjeść czekoladki z rumem – czy to jest do zrealizowania? Może jest… – myślę – trzeba bardziej im pomóc chcieć… nie wziąć do ust następnych pięćdziesięciu czekoladek? Może w ogóle pomóc CHCIEĆ.
            Myślę głośno. - Ja mogę podać swoje nazwisko – mówi. Jest zadziorny, buńczuczny, on jeszcze chce żyć, za to go lubię.
Gówno wciąga. Oprzeć się – oto cała filozofia. - Jak? – pyta. Nie zna odpowiedzi, a słuchał bardzo wielu psychiatrów.


Iwona Wróblak
listopad 2000

wtorek, 25 kwietnia 2017

Co nowego u archeologów?


            Koło kościoła św. Jana spod ziemi wyłoniły się fragmenty murów. Widzę wytyczone taśmą regularne kwadraty. Schodzę po drabinie w dół  wykopu.
Mgr Tadeusz Łaszkiewicz – gliniana tulejka, którą pani widzi, to kawałek fajki, jak na płótnach holenderskich mistrzów. Były długie, więc często się łamały. To już siódma tutaj znaleziona, z XVII – XVIII w.
            W Św. Wojciechu również prowadzi się prace. Archeolodzy szukają eremu. Młody archeolog Andrzej Gwoździk – ten fragment kamienia to  jeszcze nie to, jest z XV w., Pochodzi z murów poprzedniego kościoła. Na papierze pokazuje mi przypuszczalny szkic fundamentów z naniesionymi odkrytymi fragmentami. Biegną na zewnątrz dzisiejszego kościoła, więc poprzedni musiał być większy od współczesnego. Jakie zagadki kryje historia wsi Św. Wojciech? Na schemacie archeologa prostokąt ze znakiem zapytania – tu powinny się połączyć fundamenty budynku. To może być prezbiterium.
Na zewnątrz na placyku koło miejscowego sklepu też pracują robotnicy. Długi rów jest dopiero zaczęty, w ciemnej warstwie humusu nowożytne śmiecie, głównie ceramika. Z cenniejszych znalezisk jest średniowieczna żelazna sprzączka do pasa, szpilka do upinania szat, kabłączek skroniowy. I kilka starych fenigów.
            Pan Andrzej ustawia trójnóg z niwelatorem. Przyrząd mierzy wysokość i kąty. Niweluje się każdą warstwę, ustala głębokość, wysokość nad  poziomem morza. Bazylikę (erem) o kamiennych fundamentach miał ufundować Bolesław Chrobry (poł. XI w.) Zachowała się wzmianka o fundacji, nie  wiadomo jednak, czy budowla została ukończona. Obiekt nie był duży, w porównaniu z innymi takimi zabytkami w Polsce. Bazylika musiała wyróżniać się w otoczeniu, budowana była na wzór kaplic przy dworach książęcych np. w Ostrowie Tumskim, Gieczu.


Iwona Wróblak
grudzień 2000

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Piknik Wojciechowy

            Cel festynu, jaki założyli sobie organizatorzy – poza niedzielnym spotkaniem się międzyrzeczan, parafian – to zbiórka funduszy na remont organów kościelnych. Organy w kościele św. Wojciecha – największy w okolicy instrument, służyć ma nie tylko do mszy św. i koncertów. Robimy co możemy, żeby zachować tę substancję materialną, którą otrzymaliśmy w spadku po współnocie ewangelickiej… Z szacunku dla ludzi, którzy – do czasów naszego przybycia tu po wojnie, tak wiele osiągnęli… – powiedział ks. proboszcz parafii p.w. Św. Wojciecha Paweł Tokarczuk. Poprzednik księdza, ks. Janusz Brembor, także wiele zrobił dla parafii, z uzbieranych na festynach środków – ten Piknik jest już X, poczynił niezbędne prace remontowe, wymienił niektóre okna i dach, i przez kilka lat czynił starania, by zebrać pieniądze na pierwszy etap remontu organów. Całkowity koszt renowacji zabytku wynosi 580 tys. złotych, prace są rozłożone na 4 lata. Mamy drugi rok remontu. Bez dofinansowania zewnętrznego Parafia nie poradziłaby sobie. W tamtym roku była to kwota 193 tys., w tym roku dotacja z Urzędu Miasta i Gminy to 50 tys., trochę funduszy zbiorą we własnym zakresie.
            23. kwietnia to dzień szczególny dla Parafii, z uwagi na Jej patrona, św. Wojciecha. X Festyn rozpoczął się – głośno i hucznie, salwą z działa Czesława Mejzy, naszego średniowiecznego rycerskiego chowu, bombardiera. Rozpoczął się też słonecznie, mimo niekorzystnych prognoz pogody. Słoneczko wyszło zza chmur, ale nie na długo. Deszcz, i śnieg z deszczem, towarzyszyły festynowi przez całe niedzielne popołudnie. Mimo to - na  pierwszy w tym roku w mieście festyn na powietrzu, przyszło dużo ludzi. Na pewno zachęciły ich atrakcyjne nagrody, które można było zdobyć kupując los – a wszystkie losy były pełne... Ustawiła się po nie duża kolejka. Sponsorzy nie zawiedli. Wiele firm oferowało swe usługi w formie darmowych kart wstępu, były nagrody rzeczowe. Festyn odniósł sukces za sprawą także dobrej organizacji, sprawnego prowadzenia.
            Blachy ciasta, grochówka, kiełbaski, kawa i herbata czekały na festynowiczów. Szkolne Koło „Caritas”, do września jeszcze przy Gimnazjum nr 1,  potem – przy nowo tworzonej Szkole Podstawowej nr 1 z Oddziałami Sportowymi (przystosowanej dla młodszych dzieci – przeprowadzono stosowny remont), ze swoją specjalnością festynową – watą cukrową w różnych kolorach, wspierało festyn. Organizowano biegi Św. Wojciecha. Koło Wędkarskie nr 1 PZW prezes Andrzej Salej, uhonorowało najlepszych wędkarzy (ryby – żywe, wróciły do rzeki), nagrody ufundowała Parafia Rzymsko – Katolicka p.w. św. Wojciecha. Bogaty był program artystyczny. Urocze dzieciaki z Przedszkola nr 1 „Pod Jarzębinką” – grupa „Żabki”, podopieczne ks. Jacka Błażkiewicza, który towarzyszył im na gitarze, cieszyły oczy, nasze – i swoich rodziców przede wszystkim – kilkoma sprawnie zaśpiewanymi piosenkami, po włosku też – wtórowali małym artystom ich rodzice, i układami tanecznymi. Na kahonie perkusyjnie przygrywał Michał Górzny, którego aktywność muzyczna w tym zakresie dotąd nie była szerzej znana… Ks. Błażkiewicz także organizował gry z zabawy dla dzieci, które przyszły na festyn z  rodzicami. Bawiły się też na Zamku dmuchanym.
            Medycznie zbadać można było poziom cukru we krwi i ciśnienie tętnicze – bardzo ważna rzecz. Zajechał najprawdziwszy wóz strażacki. Prezentując sprzet, strażacy uczyli na fantomach udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej. Nie ma jak to osobiście dotknąć fantoma, własnymi rękami poczuć opór materii, przekonać się, jak mocno i głęboko (5.6 cm) trzeba uciskać pierś osoby wymagającej przywrócenia czynności życiowej, czyli uratowania życia… Należy to robić według instrukcji, bez obawy, że uczynimy jej krzywdę – pamiętać trzeba, że nie udzielając tej pomocy popełniamy przestępstwo… Zanotowałam: 30 uciśnięć przez 2 minuty, robimy 5 takich cykli – do przyjazdu karetki. I nie bać się zacząć działać; zająć nalerzy przy tym wygodną pozycję, która pozwoli nam wykonać te czynności w określony sposób – po to są szkolenia, powtarzane przez instruktorów przy wielu okazjach, w szkołach, także dla dzieci, wszystko to by pomóc komuś wrócić do świata żywych…
            Muzycznie przypomniała nam się Monika Kubiak, reprezentująca dzisiaj Dom Pomocy Społecznej i Warsztaty Terapii Zajęciowej. Wysoki głos niewidomej Moniki, jej uśmiech, jest znany z jej występów na imprezach lokalnych. Wystąpiły nasze chóry: Chór Międzyparafialny, którym kieruje Elżbieta Skibicka, i Chór „Echo” z Klubu Seniora – Jan Plebanek. Zaprezentował się Zespół Tańca „Rytmix” przy SP nr 2. Z krótkim recitalem wystąpił Zespół „Kęszyczanki”. Harcerki z naszego Hufca ZHP wykonały kilka pieśni, na koniec usłyszeliśmy uczniów Szkoły Muzycznej I stopnia w Międzyrzeczu, w osobach: Diany Fedorowicz kl. III cykl 4.letni – akordeon, nauczyciel Alina Plebanek, w utworze Roberta Bazylina „Walc a-moll”, duet wiolonczelowy: pani Katarzyna Cegielska i Amelia Raszewska kl.II c. 6.letni, w utworze Mariana Międlara „Melodia ludowa”, Kamil Czekała kl.VI c.  6.letni – saksofon, nauczyciel Czesław Nowakowski - „Capabana”, oraz zespół akordenowy, prowadzony przez Alinę Plebanek, w składzie: Aleksandra Bartkowiak, Jan Forbotko, Partyk Pyrski, Diana Fiedorowicz, Damian Bębas, wykonane przez nich utwory: Janiny Garścia „Taniec zbójnicki”, Astora Piazzolli: ”Guardia Nueva” i „Libertango”.  

Iwona Wróblak
kwiecień 2017















niedziela, 23 kwietnia 2017

Ja ci nie psuję domu, ty mi też nie psuj


            - Ludzie, którzy kochają zwierzęta, nie mogą nie kochać ludzi – tak przemawiał na jednym z polskich cmentarzy dla zwierząt duchowny zakonu Bernardynów. Kochając istoty czujące. Gatunek ludzki cechuje się największą wśród zwierząt agresją – twierdzą naukowcy.
            Jesteśmy częścią biosfery. Zachwianie subtelnej w niej równowagi może skończyć się eliminacją naszego gatunku. Miłość zwierzęcia wyzwala od  rozpęknięcia, którego doznaliśmy rozdzielając świat na „my” i „oni”- różni od homo sapiens sapiens.
            W piwnicy mojego bloku stoi zbita z drewnianych desek skrzynka – dom. Domieszkuje w niej białołapy kociak, przylepka, maskotka blokowa o  miłym usposobieniu. Wielu lokatorów go dokarmia (jest tłuściutki). Na nim, na tym domu – skrzyneczce wyłożonej w środku grubszą tkaniną jest napis: „KOT GACEK” (rzeczywiście ma duże uszka). To wizytówka. I dalej: „JA ci nie psuje domu, więc ty mi też nie psuj”. (Tej skrzynki.)


Iwona Wróblak
grudzień 2000 

sobota, 22 kwietnia 2017

Nie eksperymentuję na nich...


            Jest stara kotłownia na Osiedlu Centrum w Międzyrzeczu. Do pracowni wchodzi się wąskimi schodami na trzecie piętro. Tam jest sala wykładowa, pracownia, a teraz również sala wystaw - w jednym wyremontowanym pomieszczeniu. Jego powierzchnia ogranicza liczbę młodych ludzi terminujących u Romana Kasprowicza do piętnastu osób. Ludzie uczą się malarstwa, rzeźby, fotografii. Nie eksperymentuję na nich – mówi Kasprowicz. To pedagog, pasjonat, wrażliwy artysta, malarz i społecznik. Chociaż system mu tego nie ułatwia, uważa, że powinien pracować dla młodzieży. Nie tylko ze sztuką – pokazuje mi stojącą w rogu pokoju perkusję. Można tu spotykać się, być ze sobą. Grają, przychodzą porozmawiać, niektórzy biorą do ręki pędzel czy glinę. Bardzo wielu kontynuuje swoje spotkania ze sztuką na wyższych studiach.
            Kasprowicz mówi, że o obrazach nie powinno się dyskutować, powinno się je odbierać jak muzykę. Na poziomie emocji. W pracowni na  poplenerowej wystawie z Trzciela można zobaczyć nurty współczesnej sztuki polskiej, europejskiej, wszystko to, co ciekawego dzieje się we współczesnej sztuce. Schodzimy piętro niżej do pracowni rzeźbiarskiej. Otulone w chroniące je przed wyschnięciem tkaniny korpusy rzeźb, pierwsze dzieła nowych adeptów tej sztuki. Są wykonane na zrobionym przez Kasprowicza stelażu z żelaznych prętów. Zwraca uwagę „fidiaszowy” korpus bez rąk i nóg, na wzór greckiej klasyki sprzed tysiąca lat. Obtłuczona, ale mimo to, jak u Norwida, piękna.
            W procesie dydaktycznym chodzi o to, by wychwytywać talenty. Kasprowicz nie pokazuje młodym ludziom, jak trzeba cos zrobić, uczy ich  szukać właściwej formy. Strefa emocjonalna człowieka jest czymś ogromnie ważnym. Zasadniczym. Poprzez ćwiczenia, korekty, dociera się do  osobowości młodego człowieka. Całkowicie satysfakcjonuje pedagoga, gdy adept nauczy się patrzeć na rzeczy i obiekty poprzez sztukę, gdy się nią zarazi na całe życie. Kontakt z młodzieżą dynamizuje. Własne doświadczenia w kontaktach z innymi ludźmi, z ich wizjami świata, weryfikowanie ich – poprzez aktualizację rzeczywistego oglądu świata, jest bardzo ważną rzeczą. W malarstwie, rzeźbie trzeba znaleźć odpowiedniki, które opowiadają zastaną w  naturze sytuację, zrozumieć, jak ona – natura – istnieje.
            Stajemy przy obrazie Anny Sobkowiak. Natura wymaga od człowieka określenia swojej konstrukcji. By to wybrzmiało na płótnie malarze przerysowują niektóre rzeczy. Anna zapisała swoja naturalność na drzewie, na obrazie drzewa rosnącego. Tu krople koloru mogą spadać, jak liście, na  powierzchnie płótna wokół pnia.
            Do czego niezbędna jest fotografia? Rzeźbiarz musi sfotografować w świetle swoje dzieło, sprzedać swoją wizję publiczności. Fotografia ma  bliskie związki z grafiką. By robić zdjęcia wystarczy wrażliwość, wyczucie momentu, kiedy można nacisnąć migawkę.
            Naszemu miastu prestiżu dodaje fakt, że jest trzecim w województwie, gdzie robiona jest pełna rzeźba. W przyszłości doświadczenia z obróbką termiczną gliny mogą być wykorzystane w pracach konserwatorskich.


Iwona Wróblak
grudzień 2000

piątek, 21 kwietnia 2017

Obrazy mojego świata


            - Nie otwiera się bocznych ścieżek do świata sztuki, wskazuje się szeroki do niego trakt. Powinnością jest zaakceptowanie innego sposobu odczuwania świata. Poprzez twórczą ekspresję. Trzeba tylko pomóc w sprawach technicznych – usłyszeliśmy we wstępie wygłoszonym z okazji wystawy prac uczestników Warsztatów Terapii Zajęciowej Środowiskowego Domu Samopomocy i mieszkańców DPS. Towarzyszyć temu powinien szacunek do  człowieka, ciepło, sympatia i akceptacja – powiedział Tomasz Jasiński. Dodaje, że absolwentom Instytutu Pedagogiki Specjalnej nie wolno - nie rozwijać się, nie uczyć, w kontaktach z pensjonariuszami. Małgorzata Biernat przedstawiła gościom autorów prac: Krzysztofa Hermana, Marzenę Górską, Tomasza Baranowicza, Krzysztofa Białeckiego, Grzegorza Nowakowskiego i Zdzisława Masłowskiego.
            W towarzyszącym wystawie koncercie wystąpiła Karolina Szulga, towarzyszył jej – tanecznie, Grzegorz Nowakowski. Dziewczęca delikatność i  wrażliwość Karoliny, i wyczucie rytmu, spontaniczność Grzegorza. Po koncercie poszliśmy oglądać obrazy. Któryś z naszych międzyrzeckich malarzy zwrócił mi uwagę na porządek, organizację na obrazach Tomka, godny uwagi brak przeładowania szczegółami oraz na ich witrażowość.
            Wernisaż odbył się przy pełnej sali. Złożono podziękowania na ręce Danuty Woźniak, Zofii Ratajczak, Anny Szulgi, dyr. DPS Jerzego Kryszaka, rodziców autorów obrazów oraz pracowników MOK.


Iwona Wróblak
grudzień 2000

czwartek, 20 kwietnia 2017

Sympozjum w Muzeum 


            W spotkaniu brali udział mgr Tadeusz Łaszkiewicz – prelegent, prof. Stanisław Kurnatowski – archeolog, mgr Ewa Garbacz i mgr Teresa Witkowska – archeolodzy, historycy sztuki: mgr Bożena Grabowska i dr Stanisław Kowalski, architekt inż. Henryk kustosz – rzeczoznawca, specjalista od nadzoru archeologicznego, ks. bp Paweł Socha, ks. Marek Walczak i ks. Władysław Nadybał. Był obecny sołtys wsi Św. Wojciech.
            Tematem było milenium męczeńskiej śmierci Pięciu Braci Męczenników w 2003 r. Mgr Tadeusz Łaszkiewicz w skrócie przedstawił wyniki badań archeologicznych na dzień dzisiejszy. Prawdopodobna lokalizacja eremu obejmuje 3 miejsca: 1. miasto, gród – grodzisko jest jednak dużo późniejsze; 2.  ulica Winnica – jest tam XIII w. kościół; 3. wieś Św. Wojciech i rejon wsi Św. Wojciech. W rejonie wsi w 1997r. rozpoczęto prace i odkryto nieznane dotąd fundamenty kościoła z dużych bloków kamiennych i cegły. Wykonano 6 sondaży, odkryto pozostałości 60. grobów szkieletowych oraz relikt muru nowożytnego ceglanego z częściowo zachowaną posadzką, krypty z licznymi przemieszanymi szczątkami kostnymi. Pochówki datowane są - przez zlokalizowane kabłączki skroniowe, na XI-XII w. Znaleziono również brakteaty – monety i pierścienie miedziane i brązowe, grot strzały, ceramikę. Źródła historyczne mówią o nadanej obok kościoła wsi. Klasztor miał charakter pustelniczy, stąd jego oddalenie od grodu. W Św. Wojciechu jest jeszcze jedno, na drugim końcu wsi, stanowisko wczesnośredniowieczne. W tym roku na omawianym terenie wykonano 4 sondaże na cmentarzu przykościelnym, gdzie stwierdzono dużo nawarstwionych na siebie pochówków szkieletowych. Przewodnim tematem badań było zadokumentowanie istnienia tutaj wczesnego kościoła i eremu. O eremie wiemy od Brunona z Kwefurtu, nie ma tam jednak nazwy miejscowości domniemanego obiektu. Zwracano uwagę na  nietypową zabudowę wsi Św. Wojciech z pustym placem w środku, wskazującym na wcześniejszą jej zabudowę - pomimo tego, że nie było takiego obiektu uwidocznionego na żadnej mapie. Znaleziono XIV i XV w. ceramikę i kafle barokowe nie występujące w chłopskich chałupach. Może to  wskazywać na obiekt mieszkalny – budynek plebani w pobliżu kościoła. Trudno będzie natomiast uzyskać bezpośredni dowód na istnienie drewnianego przypuszczalnie eremu. Nie wiadomo też, czy fundacja Chrobrego została do końca zrealizowana, w „Żywocie Św. Romualda” jest tylko wzmianka na  temat jej rozpoczęcia. Co w ziemi przetrwało, czy natrafi się na zabytek? Pan Łaszkiewicz, kończąc swój wykład, był umiarkowanym optymistą. W  dyskusji zabrali głos zaproszeni goście. Pan Łaszkiewicz podniósł sprawę konieczności wejścia do środka kościoła w Św. Wojciechu i przeprowadzenia tam badań w letnim sezonie. Przedstawiciele Kościoła potwierdzili zgodę na przeprowadzenie wykopów. Prof. Kurnatowski zwrócił się do księży z  prośbą o powiadomienie wiernych o randze tych badań, ich doniosłości dla naszego narodowego dorobku kulturowego i naszej lokalnej historii.
            Uroczystości jubileuszowe w 2003 r. stworzą okazję do założenia sanktuarium, drugiego obok Rokitna ważnego miejsca dla środowiska diecezjalnego. Międzynarodowe znaczenie sanktuarium podkreślił przebywający w czasie pielgrzymki w Gorzowie papież, zainteresowani są też nim, z  uwagi na to, że dwóch spośród męczenników było Włochami, również ośrodki spoza kraju.

Iwona Wróblak
grudzień 2000

środa, 19 kwietnia 2017

Młodzi o pracowni plastycznej


            Sylwia jest dobrze po dwudziestce, ma dwoje dzieci. Ale chce malować – bo zawsze chciała. Ze szkołą plastyczną jej nie wyszło. Rozmawiają z Romanem Kasprowiczem:
Kotłownia. Spotykamy się w środy i w soboty. To oczywiście nie jest obligatoryjne. Uczniowie z ogólniaka muszą czasami zakuwać, inni mają dom, dzieci, współmałżonka. A i tak czasami jest ciasno między sztalugami.
Kuba Jagiełło – lubię malować, rysować, wiążę z tym swoją przyszłość. Chcę iść na studia. Dużo się tutaj nauczyłem. Trafiłem tu z ogłoszenia, by przygotować się na wyższe studia plastyczne.
Karolina Czyż – To takie oderwanie się od monotonni, od codzienności. Myślę o malowaniu zawodowo. Przychodzę tu od roku. W programie mamy zajęcia rysunku martwej natury, robimy prace z wyobraźni, pozują nam modele. Pan Kasprowicz wiele nam daje jako pedagog, jego wskazówki są cenne. Bardzo ważna jest życzliwa krytyka.
Elżbieta Zdanowicz chodzi do Kasprowicza 4 lata. Maluje od podstawówki. Przychodzi do pracowni w każdej wolnej chwili, może tu spotkać ludzi podobnych do niej.
Hubert. O sobie mówić jeszcze nie chce. Chce powiedzieć o pracowni. O tym, że ma niejasną przyszłość. – Szkoda to zlikwidować. Studiuje, a w domu nie ma warunków lokalowych do malowania. Chodzi też o ludzi, o klimat. Jest alternatywa. Międzyrzecz ma olbrzymi potencjał, powinny być w nim miejsca, gdzie się można zrealizować. Inaczej będzie wielka dziura. – Proszę to napisać. Czy mam prawo głosu w moi mieście? Tak. Nie chcę obiecywać za wiele...


Iwona Wróblak
styczeń 2001

wtorek, 18 kwietnia 2017

Pukać do drzwi wewnętrznych


            Dom Pomocy Społecznej na ulicy Podbielskiego. Galeria na piętrze. Drzwi otwarte - zewnętrzne. Symbolicznie - również są otwarte.
Nie dość jest informacji o możliwościach psychofizycznych ludzi niepełnosprawnych. Tomaszowi Jasińskiemu, jako kierownikowi Warsztatów Terapii Zajęciowej, bardzo zależy na popularyzowaniu tej wiedzy: Tutaj czas jest inaczej mierzony, tutaj liczą się inne rzeczy – mówi. Zwiedzamy pracownie terapeutyczne, część mieszkalną. Mieszkają w 2, 3 i 4 osobowych pokojach. Mają zapewnioną prywatność. W pokojach sami sprzątają. Rozmawiamy z podopiecznymi.  U nich - intelekt jest zaburzony, i nic więcej... Wszystko inne jest takie samo jak u pozostałej części społeczeństwa.
            Oglądam galerię na piętrze, obrazy, rękodzieła. Artystyczne, ekspresyjne poziomy komunikacji ze światem. Portrety. Twarze – emocje. Pracownia kinezyterapii, czyli leczenia ruchem, usprawnienie narządów ruchu. W ćwiczeniach na przyrządach biorą udział wszyscy podopieczni, niektórzy mają program indywidualny. Rehabilitacja konsultowana jest z doktor Kozińską. Na ścianie za szybą puchary i dyplomy z olimpiad specjalnych. Pracownia rewalidacyjna. Tutaj odbywają się kursy pisania, czytania, liczenia. Umiejętności potrzebnych do załatwiania spraw w sklepie, na poczcie, w banku. Pracownia arteterapii. Przepiękne witraże na szkle, małe dzieła sztuki. Sprzedaje się je na kiermaszach, są ozdobą wystaw. To leczenie przez sztukę. Tu najpełniej widać duchowe wnętrze ich autorów. W drugim pomieszczeniu - komputery. Gry komputerowe rozwijają spostrzegawczość, koordynację wzrokowo – ruchową. Te urządzenia do dorobek 5 lat. Pan Jasiński opowiada, jak trudno było przekonać decydentów, że niepełnosprawni mogą nauczyć się obsługiwać komputery. Pod ścianą duże lustro, z ćwiczeń logopedycznych korzysta wielu wychowanków, poprawiają ich komunikację werbalną.
            W pracowni krawieckiej Krzysztof Górny pokazuje mi swoje hafty. Piotrek Grela podaje mi na powitanie rękę, jest bardzo miły, dużo mówi. Lubi recytować wiersze - do mikrofonu, również maluje. Szyją uchwyty do garnków, poduszki, torby, maskotki. Robią to fachowo pod okiem pani instruktor. Marcin też już dość dobrze haftuje, trzyma się upatrzonego wzoru.  Rysiek maluje na jedwabiu, Zdzich robi makatki, na ścianie wiszą prace Marzeny. Wchodzimy do pracowni plastycznej. Marzenia Górska jest pogodna dziewczyną, lubi pomagać innym. Pracuje w samorządzie mieszkańców DPS. Krzyś maluje portret koleżanki. W introligatorni pełna profesjonalizacja, mini-linia produkcyjna. Bindownica to urządzenie do zgrzewania – Darek zapoznaje mnie ze szczegółami w procesie produkcji zeszytów. Robią też kartki świąteczne, inne prace na prywatne zamówienia. - Darek jest w pracy dokładny do pedanterii – mówi instruktor Małgorzata Matacz. Sami obsługują kserokopiarkę. - Częściowo zarabiają na swoje potrzeby, inwestowanie w ich rozwój odciąża społeczeństwo od kosztów utrzymania ich – mówi pan Jasiński. Pracownie współdziałają w osiąganiu głównego celu, jest nim z założenia stworzenie warunków do rehabilitacji.
             W statucie jest punkt o poszanowaniu godności i szacunku dla osoby niepełnosprawnej, każdy z pracowników podpisuje taki dokument. Jest to jeden z warunków zatrudnienia. Dobrze widziane są własne pomysły pracowników, innowacje, usprawnia i ulepszenia, szukanie zajęć dla podpiecznych, szczególnie tych z dużym stopniem niepełnosprawności. Fabryka mebli „Christianapol” w Łowyniu zleciła pracę – pakowanie policzonych śrubek do woreczków. Podopieczni umieszczają je w wywierconych w deseczce otworkach, jest ich tyle, ile ma być śrubek w torebce. W pracowni muzycznej jest dużo instrumentów. Paweł gra na wielu z nich. Zespół muzyczny jedzie na przegląd kolędniczy do Dobiegniewa. Dyskoteki organizowane są co dwa miesiące, wypada tam bywać – ja też jestem zaproszona. W pracowni modelarskiej oglądam szafkę, pięknie wykonaną, jak ze sklepu. Instruktor Jan Grządko – Nie muszę wiele ingerować w pracę podopiecznych, która pod względem jakości niczym nie ustępuje produktom pełnowartościowych pracowników. W tej chwili realizują zlecenia Nadleśnictwa na budowę 300. budek lęgowych, dużą część zamówienia już zrobili. Produkują tez ozdoby drewniane, ławki. Sprzedają je na kiermaszach, dorzucając swój wkład do budżetu DPSu.
            Medycznie opiekuje się nimi 5 pięgniarek, odziałowa i lekarz. W DPSie jest ustrój demokratyczny. Dopracowują ten system. Działa instytucja samorządu, co dwa tygodnie są zebrania mieszkańców, uczestników terapii zajęciowej i tych, którzy przychodzą tu na pobyt dzienny. Na zebraniach personel jest na prawach uczestnika – prosi o głos. Wysłuchuje się sprawozdań z imprez, zadaje pytania. System zakłada traktowanie podopiecznych w sposób godny, jak dorosłych ludzi. Pan Jasiński mówi, że pracując tu trzeba to robić całym sobą, być wiarygodnym... Trzeba mieć nie tylko stosowne wykształcenie, liczy się osobowość i charakter.
             - Wszyscy ciągle się uczymy – mówi – na porannych odprawach pracowniczych omawia się problemy, wzajemnie konsultuje w obrębie zadań wszystkich 3 struktur DPS, organizm ośrodka współdziała i dopełnia się, to mini społeczeczność. Środowiskowy Dom Samopomocy niesie pomoc i świadczy usługi opiekuńcze osobom, które nie wymagają hospitalizacji i mają zapewnione warunki bytowe w miejscu zamieszkania. Po opuszczeniu zakładów psychiatrycznych znajdują tu opiekę i wsparcie potrzebne przy readaptacji w społeczeństwie. Wciągu pięciu lat w DPS wypracowano metody rehabilitacji i program otwierania społeczeństwa na zewnątrz na problem ludzi z obniżoną sprawnością intelektualną. Pomaga kościół (ks. kan. G. Tuligłowicz) i MOK. Podopieczni mają w DPS przystań, gdzie czują się bezpieczni, gdzie uczą się norm społecznych i stają się bardziej samodzielni.
            Plany DPS na przyszłość? Doraźnie - powiększenie działki warzywnej przy DPS, byłoby więcej produktów.
Edukacja społeczeństwa, polityka otwartych drzwi do DPSów polega na przezwyciężaniu postaw lękowych wobec osób chorych psychicznie. Dostarczanie informacji o tym, jakich zachowań należy oczekiwać z ich strony. Kontakty osobiste z nimi, wzajemne poznawanie. Najgorszą rzeczą jest tworzenie getta. Należy stawiać na pozytywne emocje, pukać do człowieka tak długo, aż otworzą się jego wewnętrzne drzwi. Nie może być w tej polityce improwizacji, działania są starannie przygotowane od strony metodycznej. Dotyczy to też „terapii” społeczeństwa z tzw. normą.


Iwona Wróblak 
styczeń 2001 

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Dział etnograficzny w Muzeum…


            Dział etnograficzny w Muzeum – w tym szopki bożonarodzeniowe... Strzeliste smukłe wieże szopek krakowskich i stylizowane na sztukę ludową scenki w wiejskich szopkach. To proste drewniane stajenki kryte słomą lub rozczłonkowane budowle przypominające fasady wiejskich kościołów. Oklejone papierem, ozdobione, stanowią scenę dla rzeźbionych, często ruchomych figurek ludzi w regionalnych strojach. Mogą być płaskorzeźbami, przedstawiają sceny z Bożego Narodzenia lub grupy kolędnicze. Szopki krakowskie, miejskie, architektonicznie bogate, z silnie rozwiniętą ornamentyką mającą swoje odpowiedniki w konkretnych obiektach zabytkowych, np. Kościoła Mariackiego czy katedry na Wawelu. Kolorowa błyszcząca światłami budowla przedstawiająca Święty Żłobek.
             Maria Borejsza w „Boże Narodzenie w polskiej literaturze” pisze o zwyczajach i tradycji bożonarodzeniowej, że chrześcijanie pierwszych wieków,  poza niedzielą i doroczną uroczystością Paschy – Wielkanocy, nie obchodzili w roku liturgicznym żadnych świąt. Pierwsza wzmianka o wyróżnianiu przez chrześcijan dnia Narodzenia Pańskiego pochodzi z poł. IV w. n.e. Nieznane są bezpośrednie motywy wprowadzenia do liturgii tego święta oraz dnia 25.grudnia jako daty upamiętniającej narodziny Chrystusa. Daty takiej nie podają ani ewangeliści ani źródła historyczne. Najbardziej prawdopodobne wydaje się połączenie daty narodzin Chrystusa z obchodzonymi w Rzymie 25.grudnia uroczystościami Narodzenia Niezwyciężonego Boga Słońca. Mitowi Niezwyciężonego Słońca Kościół przeciwstawił kult Chrystusa nazywanego często Światłem (J8,12), „słońce sprawiedliwości” (MI,20), światłem na oświecenie pogan (Łk 2,32), „światłością dla pogan” (Iż 49,6). Od VII w. Boże Narodzenie otrzymało tzw. Oktawę, tzn. obchody liturgiczne związane z Wcieleniem Pańskim rozciągnięto na 8 dni (25 XII – 1.01. włącznie, a zgodnie z postanowieniami II Soboru Watykańskiego trwają po uroczystość Objawienia Pańskiego, czyli święto trzech Króli, do 6 stycznia).
            Bogata i barwna obrzędowość Bożego Narodzenia kształtowała się stopniowo w ciągu kolejnych stuleci. Składają się na nią prastare, sięgające zapewne czasów pogańskich, zwyczaje i wierzenia związane ze świętami agrarnymi i zaduszkowymi, przypadającymi w okresie przesilenia zimowego. Zwyczaje nowsze, przyniesione przez Kościół i te, które powstały w wiekach późniejszych, w wyniku wzajemnego przenikania się oficjalnego obrządku kościelnego i przedchrześcijańskich elementów ludowej tradycji. Niejednorodność genetyczną, wielowarstwowość polskiej tradycji świętowania, można uznać za jedną z charakterystycznych cech naszej kultury. Nieodłączną częścią wieczoru wigilijnego było i jest wspólne śpiewanie kolęd przy bożonarodzeniowej szopce. Zwyczaj śpiewania pieśni o Narodzeniu Jezusa oraz budowy szopki przynieśli do Polski franciszkanie w wiekach średnich. Najdawniejsze zachowane figurki jasełkowe pochodzą z drugiej poł. XIV w., przywiezione zapewne z warsztatów w Nadrenii. Szopki urządzane zwykle w kościelnych kaplicach nawy bocznej, inscenizowane były początkowo prosto, pozostając wiernymi przekazom ewangelicznym. Dopiero z czasem zaczęto do nich wprowadzać nowe postaci zaczerpnięte z literatury apokryficznej, a także motywy narodowe i scenki rodzajowe. Od 1736 r. stały się  popularne w całej Polsce szopki obnośne. W XIX w. powstały różne regionalne formy polskich szopek bożonarodzeniowych. Najbardziej znane i  najciekawsze są szopki krakowskie, które często stawały się teatrzykami lalkowymi. Dzisiaj także buduje się szopki w kościołach, lecz nie wywołują już  takich jak dawniej u widzów emocji.”
            Mimo to obejrzyjmy je, po raz kolejny, patrząc z szacunkiem na historię i tradycję, która w nas wrosła - czy tego chcemy, czy nie...


Iwona Wróblak
luty 2001

niedziela, 16 kwietnia 2017

Bibliotekarz – kelner wiedzy


            W czasie remontu Biblioteki Publicznej biblioteka w Klubie Garnizonowym przeżywała istne oblężenie. W normalnym czasie na brak czytelników bibliotekarki też nie narzekają. W bibliotece jest zawsze dużo nowości. Rozmawiam z panią Ewą Wąsiel:- Czy będą w najbliższym czasie zakupy nowych książek? – Do grudnia już nie. Nie chodzi tylko o pieniądze, ich na książki zawsze jest za mało. Biblioteka zajmuje niedużą powierzchnię i podłoga może nie  wytrzymać zbyt dużego ciężaru regałów z książkami.
Czy ludzie czytają książki? W księgarniach sprzedaje się ich mniej niż kiedyś. Są drogie. Komplet podręczników do szkoły, tych jednorazowych, kosztuje 60 zł. Ratujemy się wszyscy jak możemy...
            Właśnie podręczniki szkolne to modelowy przykład, to jedne z pierwszych „prawdziwych” książek, jakie dostaje dziecko. Pani Ewa mówi o tym jako rodzic i jako bibliotekarz. Ćwiczenia jednoroczne są owszem, piękne, kolorowe, wydane na ładnym papierze, jest w nich dużo miejsca na wpisywanie ćwiczeń, ale czy sprzyjają wychowaniu dzieci w szacunku dla książek? Jest coś z magii w zapachu farby drukarskiej, twardej okładki, ufności, że forma odpowiada treści i taka starannie wykonana książka zawiera cenne wartości. Pani Ewa – Czy nie lepiej, by jednorazówki były broszurowe (i tańsze), a  podręczniki wydawano w twardej oprawie, solidniej, do użytkowania na dłuższy czas...  
            Ale porozmawiajmy o książce bibliotecznej, jesteśmy w bibliotece, bardzo ważnym miejscu. Książka jako język komunikacji. Po co się pisze, po co  się czyta książki. Pani Ewa opowiada mi o czytelnikach. Żołnierz poprosił ją kiedyś o książkę, która będzie miała – dla niego... zaskakujące zakończenie. Żeby była czymś innym, mówiła o tym, czego nie zna, nie wie... Bibliotekarka pomyślała, co by ją sama zaskoczyło. Jakie ma wyobrażenia o tym, czego jest pewna, co wie, a co warto by było się dowiedzieć... Czy byłoby to rozwiązanie zagadki kryminalnej, czy zupełnie coś innego. Po co ludzie przychodzą do biblioteki... Bibliotekarz – kelner wiedzy, pani Ewa pamięta to sformułowanie ze studiów bibliotekoznawczych. Jak ona wybiera książkę dla czytelnika? – Nie mamy prawa wartościować literatury, narzucać swojego systemu wartości innym – mówi. Ale jest też kanon, tytuły wartościowe. Bibliotekarz spełnia zamówienie czytelnika, ale misją jego zawodu jest wykonywanie go w ten sposób, by nie zniechęcać do przychodzenia do biblioteki. A jej upodobania, jej osobiste akceptacje, przy całym zrozumieniu dla zróżnicowanych potrzeb i oczekiwań? Odpowiada zdecydowanie – nie lubi agresji, krzyku i głupoty.
            Czytelnicy przychodzą otwarci na propozycje książkowe, w zasięgu ręki są półki z „Nowościami” i „Książkami dla ciebie”, tytuły często wypożyczane. I również, które podsuwa bibliotekarz. Który jednak, przede wszystkim, pomaga w dostępie do wiedzy, do informacji.
            Funkcja usługowa książki – tak, ale też terapeutyczna, socjologiczna.  Książka oswaja ludzi, jest jakże wdzięcznym pretekstem do wzajemnej komunikacji. Przy okazji ludzie rozmawiają, mówią o sobie, o sytuacjach, w jakich się znaleźli. Książka jest sposobem wyrażania uczuć, światem, gdzie można odskoczyć na 2 godzinki, odpocząć, nabrać sił na życie...
            Panie: Małgorzata Bukowska i Ewa Wąsiel zapraszają do biblioteki w Klubie Garnizonowym.


Iwona Wróblak
luty 2001

sobota, 15 kwietnia 2017

Opowieści autostopowiczki


            Jest zimno, wietrznie, myślę, iść na przystanek czy czekać... Nie chce mi się nigdzie chodzić. Wracam autostopem do Międzyrzecza. Lubię spotykać nowych ludzi. Przez pół godziny wspólnej jazdy jest sposobność spotkać się z człowiekiem na zupełnie neutralnej, nie zobowiązującej na  przyszłość płaszczyźnie. Dotknąć tego, czego ludzie zawsze potrzebują: werbalnego kontaktu.
            Zatrzymuje się jasny żuk. Och, to pan Paweł, ma sklep RTV. Rozmawiamy o hipermarketach. Czy ja mogę to napisać? – To nie żadna tajemnica... Jest zatroskany. Nie, nie czuję tego, że mieszkam w państwie obywatelskim – mówi. Jako przedsiębiorca obserwuje zalew polskiego rynku kapitałem należącym do międzynarodowych korporacji.
– Pamięta pani hasło: „Weźcie przyszłość w swoje ręce”?. Kiwa głową. – Wszyscy w mojej branży poszli w tym kierunku, miało być ślicznie. Aż do  momentu, kiedy na polski rynek wkroczyły potężne sieci supermarketów z udziałem kapitału, o jakim my, handlowcy polscy, możemy tylko marzyć. Wygląda na to, że polska klasa średnia zaczęła być niszczona, zanim jeszcze powstała.
            Nić drogi przed nami. Pan Paweł wyprzedza jakieś auto. Nasze władze centralne – kontynuuje – nie zdają sobie sprawy ze skutków swoich poczynań. No i wszechobecna korupcja... Ustawa o niej, która karząc po równo dających i biorących, faktycznie zamyka usta. Tak uważa.
 Oczywiście kapitał zachodni - tak, owszem, powinien przychodzić, ale do zamierzeń produkcyjnych. Niech buduje fabryki, tworzy miejsca pracy. Tak jak  wejście do Unii – na pewno, to oczywiste, tylko na określonych, wynegocjowanych, warunkach.
            Milczymy chwilę. Co by Pan doradził rządzącym? – Całkowicie ograniczyłbym rozwój hipermarketów i innych potężnych sieci handlowych z  udziałem zachodniego kapitału. My Polacy powinniśmy pogrzebać w swojej pamięci narodowej, lub popatrzeć na naszych sąsiadów zza miedzy i spytać, czy ktoś w Europie wpuszcza za kram obcego? Chodzi o zdrowy samozachowawczy egoizm. Niedobre jest skupianie się na cyfrach i liczbach, one nie  mówią wszystkiego. Najpierw trzeba było zrobić symulację, analizę, czy aby wpuszczenie obcych sieci handlowych nie zniszczy naszego rodzinnego handlu, rzemieślnikom, dostawcom, nie zabierze pracy. Tak, my handlowcy, tez możemy się zrzeszać, próbować konkurować na rynku handlowym, robimy to.  Tylko mamy „drobne” trudności strukturalne, takie jak nieosiągalne dla drobnego sklepikarza kredyty o odsetkach niemożliwych do zapłacenia, wciąż zmieniające się podatki, wysokie koszty pracy... Nie jestem przekonany, że są to w stu procentach niezbędne koszty przemian. Chociażby korupcja urzędników różnych szczebli.
            Może trzeba w pierwszym rzędzie naprawić polskie prawo, określając dokładnie status urzędnika państwowego - wtrącam się. Może popatrzmy znowu za miedzę, jak to zrobili u siebie sąsiedzi, uczmy się.
            Zdecydowanie za dużo ważnych rzeczy jest puszczonych na żywioł, obawiam się – mówi – że po wejściu do Unii nie wszystko można będzie wyprostować, a przynajmniej będzie to bardzo trudne... A wracając do hipermarketów... Drenaż polskiego rynku, niesamowity, jest odczuwalny szczególnie w takich małych miastach jak nasze. I niszczy je ekonomicznie. Kapitalizm jest to ustrój kontrolowany. Jest bardzo realne niebezpieczeństwo, że istniejący dzisiaj nieduży udział polskiego kapitału będzie za odpowiednią rekompensatą wykupiony i po zniszczeniu polskiej konkurencji nie będziemy znowu u  siebie... Władze na szczeblu lokalnym i centralnym muszą ochraniać obywateli przed nieuczciwą konkurencją, stwarzając im niezbędne warunki do  ekonomicznej egzystencji. Na małe i średnie firmy trzeba dmuchać i chuchać – robią to w Europie Zachodniej. Bo to one tworzą miejsca pracy, u nas przekształcają ustrój. Wydaje mi się ciągle, że stale obecny jest w mentalności postpeerelowski model prywaciarza, którym się trochę pogardza, a jego pracowitość i upór w dążeniu do osiągnięcia czegoś dla siebie i rodziny są moralnie podejrzane... Jeździłem trochę po Europie i widziałem, że opieka państwa nad swoim obywatelem nie jest wymysłem socjalizmu, przeciwnie, jest przejawem prawidłowej działalności państwa. Dobrobyt obywatela jest w  interesie tegoż państwa. Myślenie makroekonomiczne u rządzących zachodzi wtedy, gdy z urzędu patrzy się na obywatela jak na osobę, na człowieka. To się  wszystkim opłaca. I podstawowy socjal powinien być zagwarantowany. Ale to jest, powtarzam, makromyśenie, a my ciągle w Polsce mamy zadyszkę – w  najlepszym wypadku, jeśli nie niekompetencję czy złą wolę na szczeblu decyzyjnym... Natomiast to, co ja widzę dzisiaj, zakrawa na znane porzekadło –  dzisiaj my, a po na nas choćby piekło... Ja się nie interesuje polityką, opcjami, nie mam na to czasu, nie moją sprawą jest podsuwanie rozwiązań, ale wiem, że bez względu na barwę rząd powinien starać się rządzić, prowadzić zborną politykę ekonomiczną. Swymi działaniami prowokować takie sytuacje w  otoczeniu ekonomicznym obywatela, które umożliwiają rozwój i postęp w realizacji reform...
            Obywatelskość „urzędowa” w Polsce, mamy tradycje, usta pełne tradycji – mówię. – I wielkich słów, tak – uśmiecha się. – Patriotyzm finansowy, istniejący realnie neologizm naszych czasów. Skrajna wizja globalizacji... Nie, nie wiem, co mnie czeka za rok, dwa. Ktoś powie, no boi się gość świata. Nie, ja się nie boję. Tak jak dotąd będę zasuwał od rana do wieczora. Gdyby tylko dano mi czas, tyle czasu od zakończenia wojny, ile Polska straciła w  komunie, wtedy, tak jak inny, zmierzyłbym się z siecią marketów. Jesteśmy tak opóźnieni, a dekomunizacji de facto nie było, nie oddano pieniędzy ani  wpływów. Ma być szybciej... może dla rządu. Na dzisiaj nie ma koniunktury, żeby pomóc obywatelowi. Najpierw powinno się stworzyć fundamenty, by  zapewnić obywatelowi możliwość godziwego zarobku, i godziwego życia, i dopiero wówczas można byłoby, na jakiś zasadach, wprowadzać zachodni kapitał do sieci handlowych. W sejmie dotąd nie przeszła ustawa o sklepach wielkopowierzchniowych...


Iwona Wróblak
marzec 2001

piątek, 14 kwietnia 2017

W Pracowni Sztuk Pięknych


            W nowym roku z utęsknieniem wypatruję nowych zdarzeń kulturalnych w naszym Międzyrzeczu. Tropię, nadstawiam uszu. Gdzie tu by się udać?
Do Romana Kasprowicza.
Pomieszczenie na piętrze. Są: Bernadetta Nycz, Andrzej Nowak i Kuba Jagiełło. – Meble są zniszczone, ale najważniejsze, że mamy gdzie grać – mówi Andrzej podając mi sfatygowany zydelek. W rogu pokoju stoi perkusja. Bernadetta – dziewczyna z delikatnym kolczykiem w uchu i - blaskiem w oczach, który mówi – chcę czegoś... Lubi śpiewać, ale najważniejsze dla niej jest To Miejsce (czyli budynek, gdzie jesteśmy, tzw. Kotłownia), że może tu  przychodzić. Przed wejściem powieszą napis „Pracownia Sztuk Pięknych”.
            Próba się rozpoczęła. Mogę zostać na niej. – Będziesz miała szkic tego, jak gramy. Słucham ich i - piszę, zapisuję. Jest rytmiczna muzyka. Do słów: czas zmienić program, proszę przełączyć... Przełączam się. Nie ma Iwony, jest słuchaczka. Jeszcze nie mają perkusisty, do wokalu za to było kilka chętnych dziewczyn. Bernadetta robi też zdjęcia, maluje, ale teraz o 21.00 pracownia plastyczna jest zamknięta, więc nie mogę zobaczyć jej obrazów.
            Bernadetta śpiewa. Właściwie recytuje tekst do muzyki. Poezja w formie bajki dla dorosłych. Napisał to dziesięcioletni chłopiec... Biorę do ręki kartkę z tekstem. To jak tęsknota do analizy i do syntezy jednocześnie. I intuicja pisarska... Któryś z chłopaków mówi: nie każdy może grać z - każdym, trzeba mieć podobny styl, sposób bycia. Razem grają niedawno. Mają dużo zapału.
Przerwa w próbie. Zadaję głupie dziennikarskie pytanie – Plany artystyczne? Odpowiedź dorasta do pytania. – Koncert na dachu. Taak? Andrzej – Pokażę ci ten dach, jest z tyłu za budynkiem… za kotłownią jest dach, na którym chcielibyśmy wystąpić. To prawie zaklepane. Pan Roman obiecał, że  pomyśli nad scenografią.
            Jak się patrzy na betonowe klepisko, gdzie składowany był kiedyś węgiel na opał, jak na miejsce, gdzie można ustawić krzesła dla widowni, a na  przybudówce scenę na podwyższeniu, to wiele można zobaczyć. I warto. Kotłownia tętni i żyje. To tygiel idei i twórczych pomysłów. – No, jeszcze być może pojedziemy do Holandii – dodaje Andrzej – z koncertami. Wstępnie umawiamy się na ten koncert - w Międzyrzeczu też, w kwietniu.


Iwona Wróblak
maj 2001

czwartek, 13 kwietnia 2017

Marcina Rzeźnika – przemyślenia


            Międzyrzecki Ośrodek Kultury, 25 marca. Wybierając się na ten wernisaż zastanawiałam się, co włożyć – wyciągnięty sweter czy  coś bardziej mieszczańskiego.
Hol. Otrzepuję śnieg z kurtki. Średnia wieku obecnych niska. Czytam informacje na ulotce, śródtytuły: tworzę... artysta... moje natchnienie... mój ideał.. Patrzę w twarze młodych ludzi, który z nich jest Marcinem Rzeźnikiem?
            „Przetwarza kształty w postrzeganą rzeczywistość”. Monika Wydrych przedstawia gościom Marcina.
Rzeczywistość Marcina jest skupiona. Eksponaty mają przymknięte oczy. Podchodzę bliżej do rzeźb w korze. Dramaturgia mimiki twarzy w drzewie na oderwanych z pnia korach. Antyczny teatr. Marcin mówi, że na nich jest smutek, ale ja widzę zadumę - nie rozpacz. Tworzywo to również suporeks i cegła. Marcin jest spokojny i elokwentny, pyta, co jeszcze chcę wiedzieć o rzeźbie, o sztuce, o nim. Wystawa będzie do 17. kwietnia.
            W części muzycznej feeria dźwięków. Mocne uderzenia międzyrzeckiej kapeli rockowej. Gitara basowa, perkusja. Muzyka wyrzuca starszych wiekiem gości z sali. Chwilę słucham, chwytam rytm. Po chwili wracam na chwilę na salę wystaw, staram się uchwycić coś, żeby - dla siebie, zdefiniować kilka z tych znaczeń...


Iwona Wróblak
maj 2001

środa, 12 kwietnia 2017

Rekruterzy na Targach Edukacji i Pracy

            Co jakiś czas każdy z nas staje przed koniecznością wyboru – nowej ścieżki życia. Nowej szkoły, pracy, zmiany stylu dotychczasowej aktywności. Takie wybory bywają, są - konieczne…  
By przedstawić nam lokalną efertę tych możliwości Starostwo Powiatowe, razem z Ochotniczym Hufcem Pracy, od kilku lat organizuje Targi Edukacji i  Pracy. Jak w tamtym roku, także i teraz - szkoły, firmy, instytucje zostały przedstawione w hali widowiskowo-sportowej Międzyrzeckiego Ośrodka Sportu i Rekreacji.
            Po obrzeżach hali stoiska rekruterów. Dają pojęcie o mnogości ofert edukacyjnych i pracy. Szkolnictwo zawodowe. Bardzo ważne, po tych  szkołach jest praca praktycznie od zaraz… Po hali jeździ gustowny niski pojazd samochodowy. Można wsiąść do niego. Moto Kart Skwierzyna. Uczniowie Zespołu Szkół Technicznych im. Stanisława Lema w Skwierzynie umieją go nie tylko prowadzić, także naprawiać. SSK – specjalistyczne szkolenie kartingowe, prowadzone są zajęcia z zakresu naprawy podzespołów i elektroniki. Można także się ścigać na zawodach w Strzelcach Klasztornych. Młodzi ludzie prezentują swoje nagrody w zawodach: indywidualne i zespołowe – puchary, medale. Technikum Zawodowe – można zdobyć wiele specjalności technicznych: mechanik, spedytor z modułem policyjno – prawnym, technicy: pojazdów samochodowych z innowacją kartingową, pojazdów samochodowych z innowacją kategorii c, c+e, hotelarze – animator kultury i rekreacji, technicy handlowcy, technologii drewna, logistycy z edukacją pożarniczą. Szkoła Branżowa kształci w zawodach: mechanik, kierowca mechanik, elektromechanik, stolatrz. Klasy wielobranżowe: fryzjer, piekarz, cukiernik, murarz, lakiernik, blacharz, malarz – tapeciarz, zawody budowlane, ślusarz, operator marzyn i urządzeń przemysłu spożywczego, krawiec, sprzedawca, kucharz. Jest też w Skwierzynie Liceum Ogólnokształcące dla Dorosłych.
            Praca w Wojsku Polskim… Por. Daniel Krutow oficer wydziału rekrutacji służy informacjami: Dla chętnych do wyboru jest Służba Przygotowawcza - Kryterium powołania to niekaralność za przestępstwo umyślne, obywatelstwo polskie, zdolność fizyczna i psychiczna do zawodowej służby wojskowej, wiek co najmniej 18 lat i odpowiednie – dla rodzaju służby – wykształcenie. Wniosek, pisemny lub elektroniczny, składa się do  wojskowego komendanta uzupełnień. W Narodowych Siłach Rezerwowych służy się krajowi w realizacji konstytucyjnych zadań w zakresie bezpieczeństwa i obroności, wzmocnieniu potencjału jednostek wojskowych - zarządzanie kryzysowe. Służba Kandydacka przygotowuje przyszłe kadry oficerskie dla Wojska Polskiego. Wojska Obrony Terytorialnej są nowo tworzoną formacją mającą zwiększyć potencjał obronny kraju, uczestnicząc w tej  przygodzie życia można podnieść swoje kwalifikacje zawodowe. To piąty samodzielny rodzaj sił zbrojnych, ich misją będzie obrona i wspieranie lokalnych społeczności w czasie konfliktu zbrojnego i podczas klęsk żywiołowych i katastrof. Docelowo formacja będzie liczyła 53 tys. żołnierzy. Nabór do wojska dotyczy też kobiet. Ponadto panie - ochotniczki spoza resortu obrony narodowej, zaproszone są na szkolenia w zakresie walki wręcz – samoobrony. Zgłoszenia przyjmują lokalne Wojskowe Komendy Uzupełnień.
            Nasz międzyrzecki Zespół Szkół im. Staszica, można zdobyć zawód: techników - usług fryzjerskich, hotelarskich i kosmetycznych – z językiem obcym ukierunkowanym zawodowo (niemieckim i angielskim). Klasy wielozawodowe: operator obrabiarek skrawających, elektryk, ślusarz, krawiec i  fryzjer - z praktyczną nauką zawodu u dowolnego pracodawcy.
            Banery prezentujace wizytówki multimedialne szkół. Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Międzyrzeczu. Uczniowie prezentują niwelator do badania wysokości gruntu. To jedna z zawodowych szkół, gdzie nabiera się konkretnych umiejętnosci. Uzyskuje się tytuł technika budownictwa wraz z certyfikatem Europass uznawanym w krajach UE, technika informatyka. Praca z dyplomem technika budownictwa jest do podjęcia w przedsiębiorstwach budowlanych, wytwórniach prefabrykatow, laboratoriach materiałów i wyrobów budowlanych, biurach projektowych, hurtowniach, urzędach administracji państwowej i samorządowej, instytucjach naukowo-badawczych, pracowniach konserwacji zabytków, biurach projektów. Po maturze można kontynuować naukę na studiach wyższych. Technik informatyk przygotowuje stanowiska komputerowe z urządzeniami peryferyjnymi do pracy, diagnozuje je i naprawia. Informatycy znajdują zatrudnienie nie tylko w firmach informatycznych, mają również stanowiska w  obsłudze systemów firm różnych branż.
            Zasadnicza Szkoła Zawodowa w Międzyrzeczu trwa 3 lata i umożliwia uzyskanie dyplomu zawodowego lub świadectwa potwierdzajacego kwalifikacje zawodowe jako: mechanik pojazdów samochodowych, operator obrabiarek skrawających, tokarz, ślusarz, monter zabudowy i robót wykończeniowych w budownictwie (malarz, tapeciarz), fryzjer, sprzedawca, elektryk, krawiec, inne zawody zgodnie z wykazem MEN – razem z  praktyczną nauką zawodu, w ramach współpracy z firmami jest możliwość zatrudnienia na stałe po uzyskaniu dyplomu czeladnika.     
            Zespół Szkół Licealnych i Zawodowych im. Unii Europejskiej w Sulęcinie, czyli: Liceum Ogólnokształcące, Technikum (technicy specjalności - mechanik, pojazdów samochodowych, żywienia i usług gastronomicznych, ekonomista, logistyk, hotelarstwa, kelner), Szkoła Branżowa I stopnia (kierunki mechaniczno-elektrotechniczne, związane z produkcją żywności, ogólnobudowlaną, usługowo-gospodarcze), Szkoła Policealna, Liceum Ogólnokształcące dla Dorosłych, Kwalifikacyjne Kursy Zawodowe.
            Technik Leśnik – zawód do zdobycia w Zespole Szkół Leśnych w Rogozińcu koło Zbąszynka. Leśnicy zachęcają do odwiedzenia prezentując ciekawostkę - oswojonego myszołowa, jednego z podopiecznych w ptasiej lecznicy w szkole. W ofercie Szkoły dobrze wyposażone klaso-pracownie, wygodny internat, możliwość uczestniczenia w zajęciach z sokolnictwa, strzelectwa, sygnalistów, zajęciach przyrodniczych, zajęcia praktyczne w terenie, współpraca ze szkołami o podobnym profilu, prawo jazdy kat. T, kursy obsługi pilarki spalinowej, obsługi żurawi załadowczych, operatora maszyn leśnych.
            Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego „Medyk” w Gorzowie Wlkp. Bezpłatne kształcenie dzienne i zaoczne, dyplom w języku polskim i angielskim. Szkoła dysponuje internatem. Kształcą w rocznych, dwuletnich i 2,5 letnich cyklach i kursach zawodowych-zaocznych, w  zawodach: technicy - farmaceutyczny, masażysta, usług kosmetycznych, elektroniki i informatyki, BHP, elektroradiologii, sterylizacji medycznej, opiekun w Domu Pomocy Społecznej, terapeuta zajęciowy, opiekunka środowiskowa, opiekun medyczny, florysta.
            Zespół Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego im. Zesłańców Sybiru w Bobowicku powiat Międzyrzecz. Stoisko ze smacznymi wypiekami ich  własnego wyrobu, można się poczęstować. Szkoła dla młodzieży na podbudowie gimnazjum. Technikum 4.letnie kształcące w zawodach: technicy: żywienia i usług gastronomicznych, rolnik, architektury krajobrazu, rybactwa śródlądowego, agrobiznesu.
            Zespół Szkół Technicznych im. Jana Pawła II w Zbąszynku. Można wybrać naukę w klasie licealnej (Liceum Ogólnokształcące), wielozawodowej (Szkoła Branżowa I stopnia: elektryk, monter mechatronik) lub zostać technikiem (informatyk, architektury i krajobrazu, elektryk, mechatronik), z  możliwością praktyk wielozawodowych na terenie Zbąszynka i w okolicznych miejscowościach.
            W dalszej kolejności jest stoisko Zespółu Szkół im. Stanisława Staszica w Nowym Tomysłu – kształci w Liceum Ogólnokształcącym, Technikum (informatyk, ekonomista, mechanik) i Branżowej Szkole Zawodowej I stopnia (ślusarz).
            Studium Języków Obcych prowadzi naukę języka niemieckiego w strefie nadgranicznej metodą Calla I Besser – dla wyjeżdżajacych do pracy za  granicą, dla dzieci, młodzieży i dorosłych, przygotowuje do matury i certyfikatów, prowadzi wakacyjne kursy językowe, organizuje wyjazdy wakacyjne.
            Nasz międzyrzecki AWANS, Dwuletnia Policealna Szkoła Zawodowa, działająca już kilka lat placówka oświatowa. Kształci osoby dorosłe. Kryterium przyjęcia to ukończona szkoła średnia. Kierunki: asystent kierownika produkcji filmowej/telewizyjnej, technik informatyk, technik rachunkowości. Nauka jest darmowa. Prezentowane jest na stoisku ciekawe urządzenie: Jablotron- creating alarm, system zabezpieczeń, eksponowane są  manipulatory z wykazem chronionych pomieszczeń, multimedialny alarm z czujkami, sterowany za pomocą GSM. Dlaczego nawet w starszym wieku, poza szkolnym wiekiem edukacyjnym, trzeba się uczyć informatyki? – jak mówi mi jeden z wykładowców AWANSu – proszę znaleźć dziedzinę życia, w  której dzisiaj nie wykorzystuje się informatyki…
Kilka stoisk  prezentuących uczelnie wyższe:
            Uniwersytet Zielonogórski. Mnogość kierunków, alfabetycznie to: administracja, architektura, architektura wnętrz, automatyka i robotyka, bezpieczeństwo i higiena pracy, bezpieczeństwo narodowe, biologia, biotechnologia, biznes elektroniczny, budownictwo, coaching i doradztwo filozoficzne, dziennikarstwo i komunikacja społeczna, edukacja artystyczna w zakresie sztuki muzycznej, efektywność energetyczna, ekonomia, elektronika i telekomunikacja, elektrotechnika, energetyka, energetyka komunalna, europeistyka i stosunki transgraniczne, filologie: angielska, francuska z  drugim językiem romańskim, germańska, rosyjska, rosyjska z dodatkowym językiem angielskim, polska, filologiczna obsługa internetu i e-edytorstwo, filozofia, fizyka, fizyka medyczna, grafika, gospodarka i rozwój zrównoważony, historia, informatyka, informatyka i ekonometria, inżynierie: bezpieczeństwa, danych, kosmiczna, środowiska, jazz i muzyka estradowa, komunikacja biznesowa w języku rosyjskim, kulturoznawstwo, kierunek lekarski, literatura popularna i kreacja światów gier, logistyka, malarstwo, matematyka, mechanika i budowa maszyn, ochrona środowiska, ogrodnictwo, pedagogika, predagogika specjalna, pielęgniarstwo, politologia, praca socjalna, prawo, psychologia, socjologia, stosunki międzykulturowe, wychowanie fizyczne, technologia żywności i żywienia czlowieka, turystyka i rekreacja, zarządzanie, zarządzanie i inżynieria produkcji. Uczelnia oferuje akademiki, pomoc materialną dla studentów i stypendia.
            Akademia Wychowania Fizycznego w Poznaniu – Zamiejscowy Wydział Kultury Fizycznej w Gorzowie. Kierunki i specjalności: wychowanie fizyczne, fizjoterapia, dietetyka. Uczelnia stwarza szansę odbycia części studiów za granicą, m.in. w ramach programu ERASMUS.
            Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny w Szczecinie. Szeroki program nauki. Studia na wydziałach: biotechnologii i hodowli zwierząt, budownictwa i architektury, ekonomicznym, elektrycznym, informatyki, inzynierii mechanicznej i mechatroniki, kształtowania środowiska i rolnictwa, nauk o żywności i rybactwa, techniki morskiej i transportu, technologii i inżynierii chemicznej.
            Akademia im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wlkp. Wydziały: Administracji i Bezpieczeństwa Narodowego, ekonomiczny, humanistyczny, techniczny. Kierunki inżynierskie (energetyka, informatyka, inżynieria bezpieczeństwa, mechanika i budowa maszyn) i magisterskie (bezpieczeństwo narodowe, filologia polska, mechanika i budowa maszyn, pedagogika, zarządzanie), kierunki liecencjackie…
            Czekają na chętnych studia na Akademii Morskiej w Szczecnie. Panowie, i panie, w twarzowych granatowych mundurach. Studia stacjonarne i  niestacjonarne. Bogata oferta kształcenia wyższego. Wydziały: nawigacyjny, mechaniczny, inżynieryjno-ekonomiczny i transportu. Kierunki: geoinformatyka, pilotaż morski, transport LNG i eksploatacja terminali, geodezja i kartografia, informatyka, mechanika i budowa maszyn, mechatronika, logistyka, zarządzanie i inżynieria produkcji, zarządzanie i auditing w ochronie środowiska.
            Ośrodek Szkolenia i Wychowania OHP w Międzyrzeczu. Prowadzi również ośrodki wychowawcze. Zakwaterowanie i wyżywienie dla  uczestników OHP jest całkowiecie bezpłatne. Oferta edukacyjna obejmuje kształcenie w zawodach: kucharz, ślusarz, murarz, mechanik pojazdów samochodowych, tapicer. Młodzież uczestniczy w projektach Europejskiego Funduszu Społecznego i Polsko - Niemieckiej Wymianie Młodzieży.
            Specjalny Ośrodek Szkolno – Wychowawczy w Międzyrzeczu. Duży obiekt edukacyjny kompleksowo zajmujący się osobami o specjalnych potrzebach (przedszkole, szkoła podstawowa, gimnazjum, 3.letnie szkoła przysposobiająca do pracy, zasadnicza szkoła zawodowa kształcąca w  zawodach: kucharz małej gastronoomii o ogrodnik, zespoły rewalidacyjno - wychowawcze). W ramach pomocy psychologiczno – pedagogicznej uczniowie uczestniczą w terapii: psychologicznej, pedagogicznej, logopedycznej, w zajęciach – korekcyjno – kompensacyjnych, socjoterapeutycznych, rewalidacyjnych, gimnastyki korekcyjnej, preorientacji zawodowej, kynoterapii, koloroterapii.Ośrodek oferuje opiekę całodobową i zajęcia pozalekcyjne: teatralne, muzyczne, sportowe, plastyczne, techniczne, informatyczne. SOSW ma na Targach ciekawą ekspozycję, mało znaną mi dotychczas. Oranżeria szkolna, umiejscowiona przy gabinecie biologicznym, rośliny hodowane przez podopiecznych – w hali jest pokazanych kilka gatunków aloesu, mającego duże właściwości lecznicze. Ma takie też popularnia parapetowa, pachnąca specyficznie, pelargonia, domowo leczy dolegliwości uszne.
            Warsztat Terapii Zajęciowej przy Domu Pomocy Społecznej w Międzyrzeczu zaprasza osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności do udziału w  zajęciach w pracowniach: krawieckiej, stolarskiej, kulinarnej, plastycznej, florystycznej, ceramicznej, komputerowej. Warsztat przygotowuje do podjęcia zatrudnienia. Przewidziany jest dowóz na zajęcia. Po ukończeniu nauki osoby otrzymują stosowne zaświadczenie. WTZ przygotowało na Targi próbkę osiągnięć zawodowo – artystycznych swych podopiecznych. Pełną gamę ich możliwości możemy co roku oglądać w czasie ogolnopolskiej Olimpiady umiejętności zawodowych. Warsztat buduje w osobach uczestniczących w zajęciach pozytywną samoocenę. Mają kontakt z doradcą zawodowym, psychologami. Kończą też inne kursy np. pomocy przedmedycznej. Współpracuję z Lubuską Akademią Sprawności w ramach środków z PFRON. Brali udział w unijnym programie „Rozwiń skrzydła”. Od kilku lat kilka osób z WTZ pracuje na umowy w Essel Propack, dorabiajac sobie do rent socjalnych.
            Przedstawiciele Essel Propack Polska sp. z o.o., zakładu produkującego tuby laminowane i plastikowe, są obecni na płycie hali. Zakład pracy oferuje zatrudnienienie na stanowiskach: operator, drukarz, pakowacz, magazynier.
            Praca za granicą. Dobrze jest korzystać z pomocy agencji zatrudnienia, która ma odpowiedni certyfikat oraz umowę zawartą z pracodawcą zagranicznym i doświadczenie w kierowaniu do pracy poza granicami. Umowa z taką agencją powinna być spisana. Dobrze jest wiedzieć, że pobieranie przez agencję opłat za pośrednictwo pracy jest naruszeniem prawa. Przed wyjazdem należy zapoznać się z podstawowymi przepisami prawnymi obowiązującymi w danym kraju.
            Swoje stoisko miał Powiatowy Urząd Pracy w Międzyrzeczu, który służył wyczerpującymi informacjami o działaniach Urzędu, stanowiskach pracy dla osob poszukujących pracy i ofercie pracodawców („Informator dla osób bezrobotnych i pracodawców”).
            Praca czeka w ofertach www.kariera.szczecin.eu, www.audit.com.pl. Rekruterzy także zapraszają do odwiedzenia stron interentowych (np.  www.funduszeEuropejskie.gov.pl). Oferują doradztwo personalne. Można zgłosić się tam indywidualnie. Wyszkolone osoby działają na rzecz osób indywidualnych i na zlecenie pracodawcy, dopasowując ofertę do szukającego pracy. Współpracują z psychologami. Wioletta Banasiuk – Strzyżewska od  18 lat pomaga skorelować osoby szukające nowych możliwości zawodowych z rynkiem pracy.
            Głównym zadaniem Targów Edukacji i Pracy, jak mówi mi Halina Pilipczuk ze Starostwa Powiatowego w Międzyrzeczu, współorganizatora Targów– razem z OHP, było doradztwo i pośrednictwo zawodowe dla młodzieży i osób poszukujących pracy. Pośrednictwo pracy krajowe i zagraniczne. Umożliwienie podnoszenia kwalifikacji zawodowych także poza granicami kraju. Przez kilka godzin ekspozycji Targi odwiedzały grupy młodzieży z  naszych okolicznych szkół i osoby prywatne.

Iwona Wróblak
kwiecień 2017