Stefania Pacan opowiada
Wojenna
jestem. Całe życie wojuję, bo się urodziłam w czasie wojny. Jestem z
województwa rzeszowskiego, z małej wioski Czertyżne w powiecie Gorlice. W
górach ciężko się żyło, rękami wszystko w polu robiliśmy. Jak mnie mama wzięła
na plecy, a niosła mnie w dużej chuście zawiązanej przez plecy, na taką górę wyszła, już miała dosyć. Ona pracowała a
ja się bawiłam przy niej. A urodziłam się, jak mama z pola szła. Całe życie w
polu żyłam i mieszkam w polu.
Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wywiozą, czy do
Polski, czy za granicę. Z naszej wsi do Rzeszowa pieszo szliśmy, i trochę
wozami. My nic nie przywieźliśmy ze sobą tutaj, tylko torby w rękach. Cały
dobytek został. Zapakowali, zabrali i wieźli. Pewnie, że się baliśmy, strach
był. W Rzeszowie załadowali nas nie do takiego wagonu, którym jeżdżą ludzie,
tylko do takiego, którym wożą bydło. Ludzie wiedzieli, że ciężko będzie, bez
niczego, nawet bez kawałka chleba.
Jechaliśmy z Rzeszowa w wagonach z bydłem. Bydło pochodziło z naszych
stron, ale nie należało do nas. Mój tato nie jechał z nami, był na wojnie,
gdzieś zabrany, już nie pamiętam tego, gdzie. Tylko mama była z nami, sama z
siedmiorgiem dzieci. Byliśmy pierwszym transportem z Beskidu. Zawieźli nas do
Wojciechówka. Tam w jednym domu mieszkało od nas siedem rodzin. Nasz kącik to
był jeden pokoik. Rozwieziono nas też do
Stołunia i na Wysoką Brzozę.
Mama mi
potem opowiadała o pierwszych latach tutaj. Słuchało się opowieści. Wtedy po
przyjeździe nie było czegoś takiego, żeby ktoś się odgryzał do Polaków, był zły
na nich, że nas tu przywieźli. Dobrze nas przyjęli. Mama opowiadała, jak poszła
do sołtysa, żeby dał nam dzieciom kawałek chleba. Sołtys zaraz przyszedł, dali
chleb, spytał, co jest nam potrzebne. Spaliśmy na podłogach, na porozkładanych
ciuchach. Przywieźli łóżka, pościel nam
dali. Moi teściowie Łemkowie dwie zimy spali na strychu, bo ich mieszkanie było
spalone.
Nasi mężczyźni
przyjechali po pół roku, ludzie gadali, że przesłuchiwali ich na UB.
Szukali pracy w gospodarstwach, bo na tym się znali.
Tato
dojechał do nas po pół roku. Był ranny. Przez pierwsze lata mama chodziła
zarabiać do gospodarzy z Wojciechówka, potem do PGRu w Kęszycy. Już później
było dobrze, przynosiła coś do jedzenia,
ludzie nam dawali. W naszym domu jedno dziecko wychowywało drugie, byliśmy w
różnym wieku, ja jestem młodsza od mojej najstarszej siostry o18 lat. Sołtys
przyszedł do nas po roku i powiedział, że musi nas przesiedlić, bo tak nie może
być, żeby siedem rodzin było w jednym domu. Przywiózł do Siercza moją mamę i
spytał, czy się jej w wiosce podoba. W Sierczu mieszkania zdatnego do życia nie
było, waliło się wszystko. Siostra wyszła za mąż i zamieszkała ze swoim mężem w
Janowie, a ja, jak miałam 18 lat, przeniosłam się do niej. Miałam tam pracę,
poszłam do szkoły. Nie umiałam po polsku jednego słowa, ale nikt się ze mnie
nie wyśmiewał. Wioska była mieszana, Polacy, Niemcy i my. Ja pracowałam u
Niemców. Z autochtonami żyliśmy bardzo
dobrze, to byli bardzo dobrzy ludzie, wszystko wiedzieli, jak z nami było,
chcieli pomóc. Mieli duże gospodarstwa. Polacy też pomagali, a my w zamian
pracowaliśmy u nich.
W wieku 12.
lat trzema końmi jeździłam w pole. Pomagałam jednemu chłopakowi, on nie mógł
sobie dać rady z końmi. Jego ojciec miał pole w sąsiedztwie. Czasami spotykałam
go w klubie w Stołuniu, bywało, że dawał mi za moją pomoc czekoladkę, cieszyłam
się, bo czekolady nie widywałam na oczy. Przychodziły do mnie koleżanki,
polskie i z naszych, były też z łódzkiego, parzyłyśmy kawę. Między dziećmi nie
było różnic.
Trochę
trwało zanim się zintegrowaliśmy, poczuliśmy jak u siebie, kilkanaście lat.
Ciągle myśleliśmy, że wrócimy do Beskidów. Chociaż dom, zanim wyjechaliśmy,
rozebrali górale, którzy paśli owce na naszym placu przy lesie. Nie byłam tam
jeszcze po wyjeździe i nie chcę tam pojechać. Kochaliśmy swoje strony na pewno,
chociaż trudno się tam gospodaruje, to góry.
W obozie w
Jaworznie był mój szwagier, opowiadał, jak ich tam męczyli. Jak jakiś burak na
polu zobaczyli, aż się trzęśli, żeby go zjeść, taka głodówka. Strasznie z tego
powodu później zachorował. Pędzili ich drogą między płotami grodzonymi ostrym
drutem jak bydło do roboty. Nie wiem, przy czym pracowali. Jak który widział
trawę, to rwał i jadł. Bili ich za to. Widocznie nie dawali jeść. Może rzucili
kromkę chleba i to było wszystko na cały dzień.
Ludzie
żałowali strasznie tego, co tam zostawili. Dorobili się trochę, myśmy też mieli
tam gospodarstwo, krowy. Krowami pola obrabialiśmy. Jak wybuchła wojna było
źle. Jak wyjeżdżaliśmy wojsko nas eskortowało. Do kobiet i dzieci dobrze się
odnosili, gorzej tylko do mężczyzn. W górach ta partyzantka, to co człowiek
przeżył, było straszne. Szli pod oknami domów - otwórz! krzyczeli. Co
kto miał, żywność - wszystko zabierali. Musieliśmy dawać im jedzenie, jakie
było. Mama upiekła chleb - zabrali chleb i poszli. Że dzieci chcą jeść, nie
można było tego im powiedzieć. O zdarzeniu ze Świerczewskim nasi mówili, że jak
tak można było człowieka napaść. Ludzie się chowali przed partyzantką. Na
ochotnika tam nie szli, niedużo mieliśmy do gadania. Jak tylko chłop wyszedł za
wioskę i zobaczyli go, wołali i kazali iść ze sobą. Nie wiem, czy potrafiliby
zabić swojego, Łemka. Wiem tylko, że partyzanci robili jakieś przesłuchania.
W
Czertyżnem też mieszkali Polacy, nie tylko Łemkowie. I dobrze do jakiegoś czasu
żyliśmy, nikt się nie odgrażał. Po wojnie Łemkowie z Polakami się nie żenili,
niechęć została przełamana od 1980 r. 30 lat to trwało, zanim znowu pojawiły
się małżeństwa mieszane. Brat teraz się ożenił z kobietą z Łodzi i nikt mu nic
nie mówił. Przedtem myśleliśmy, że może jeszcze was wygonią z powrotem w
Beskidy. Mieliśmy niechęć do władz polskich.
Ciężkie
życie było. Ja mam do końca ciężkie życie. Mąż chorował, lekarze zrobili mu
punkcję i po 10 dniach umarł. Ja sama na gospodarce, dzień w dzień tyle km
jechałam do niego do szpitala.16 ha ziemi sama konikami obrabiałam, 4 ha łąki -
wszystko skoszone, zgrabione, zwiezione. Ze spółdzielni nie mam wspomnień, ja
pracowałam u gospodarzy w lesie, końmi przy zrywce. Partia bardzo dobrze nas
traktowała, jak koniecznie trzeba coś było załatwić w biurach, pomogli. Gorzej
było z prywatnymi gospodarzami.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz