środa, 14 czerwca 2017

Stefania Pacan opowiada

            Wojenna jestem. Całe życie wojuję, bo się urodziłam w czasie wojny. Jestem z województwa rzeszowskiego, z małej wioski Czertyżne w powiecie Gorlice. W górach ciężko się żyło, rękami wszystko w polu robiliśmy. Jak mnie mama wzięła na plecy, a niosła mnie w dużej chuście zawiązanej przez plecy, na taką  górę wyszła, już miała dosyć. Ona pracowała a ja się bawiłam przy niej. A urodziłam się, jak mama z pola szła. Całe życie w polu żyłam i mieszkam w polu.
             Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wywiozą, czy do Polski, czy za granicę. Z naszej wsi do Rzeszowa pieszo szliśmy, i trochę wozami. My nic nie przywieźliśmy ze sobą tutaj, tylko torby w rękach. Cały dobytek został. Zapakowali, zabrali i wieźli. Pewnie, że się baliśmy, strach był. W Rzeszowie załadowali nas nie do takiego wagonu, którym jeżdżą ludzie, tylko do takiego, którym wożą bydło. Ludzie wiedzieli, że ciężko będzie, bez niczego, nawet bez kawałka chleba.  Jechaliśmy z Rzeszowa w wagonach z bydłem. Bydło pochodziło z naszych stron, ale nie należało do nas. Mój tato nie jechał z nami, był na wojnie, gdzieś zabrany, już nie pamiętam tego, gdzie. Tylko mama była z nami, sama z siedmiorgiem dzieci. Byliśmy pierwszym transportem z Beskidu. Zawieźli nas do Wojciechówka. Tam w jednym domu mieszkało od nas siedem rodzin. Nasz kącik to był jeden pokoik.  Rozwieziono nas też do Stołunia i na Wysoką Brzozę.     
            Mama mi potem opowiadała o pierwszych latach tutaj. Słuchało się opowieści. Wtedy po przyjeździe nie było czegoś takiego, żeby ktoś się odgryzał do Polaków, był zły na nich, że nas tu przywieźli. Dobrze nas przyjęli. Mama opowiadała, jak poszła do sołtysa, żeby dał nam dzieciom kawałek chleba. Sołtys zaraz przyszedł, dali chleb, spytał, co jest nam potrzebne. Spaliśmy na podłogach, na porozkładanych ciuchach.  Przywieźli łóżka, pościel nam dali. Moi teściowie Łemkowie dwie zimy spali na strychu, bo ich mieszkanie było spalone.
Nasi mężczyźni  przyjechali po pół roku, ludzie gadali, że przesłuchiwali ich na UB. Szukali pracy w gospodarstwach, bo na tym się znali.
            Tato dojechał do nas po pół roku. Był ranny. Przez pierwsze lata mama chodziła zarabiać do gospodarzy z Wojciechówka, potem do PGRu w Kęszycy. Już później było dobrze,  przynosiła coś do jedzenia, ludzie nam dawali. W naszym domu jedno dziecko wychowywało drugie, byliśmy w różnym wieku, ja jestem młodsza od mojej najstarszej siostry o18 lat. Sołtys przyszedł do nas po roku i powiedział, że musi nas przesiedlić, bo tak nie może być, żeby siedem rodzin było w jednym domu. Przywiózł do Siercza moją mamę i spytał, czy się jej w wiosce podoba. W Sierczu mieszkania zdatnego do życia nie było, waliło się wszystko. Siostra wyszła za mąż i zamieszkała ze swoim mężem w Janowie, a ja, jak miałam 18 lat, przeniosłam się do niej. Miałam tam pracę, poszłam do szkoły. Nie umiałam po polsku jednego słowa, ale nikt się ze mnie nie wyśmiewał. Wioska była mieszana, Polacy, Niemcy i my. Ja pracowałam u Niemców.  Z autochtonami żyliśmy bardzo dobrze, to byli bardzo dobrzy ludzie, wszystko wiedzieli, jak z nami było, chcieli pomóc. Mieli duże gospodarstwa. Polacy też pomagali, a my w zamian pracowaliśmy u nich.
            W wieku 12. lat trzema końmi jeździłam w pole. Pomagałam jednemu chłopakowi, on nie mógł sobie dać rady z końmi. Jego ojciec miał pole w sąsiedztwie. Czasami spotykałam go w klubie w Stołuniu, bywało, że dawał mi za moją pomoc czekoladkę, cieszyłam się, bo czekolady nie widywałam na oczy. Przychodziły do mnie koleżanki, polskie i z naszych, były też z łódzkiego, parzyłyśmy kawę. Między dziećmi nie było różnic.
            Trochę trwało zanim się zintegrowaliśmy, poczuliśmy jak u siebie, kilkanaście lat. Ciągle myśleliśmy, że wrócimy do Beskidów. Chociaż dom, zanim wyjechaliśmy, rozebrali górale, którzy paśli owce na naszym placu przy lesie. Nie byłam tam jeszcze po wyjeździe i nie chcę tam pojechać. Kochaliśmy swoje strony na pewno, chociaż trudno się tam gospodaruje, to góry.
            W obozie w Jaworznie był mój szwagier, opowiadał, jak ich tam męczyli. Jak jakiś burak na polu zobaczyli, aż się trzęśli, żeby go zjeść, taka głodówka. Strasznie z tego powodu później zachorował. Pędzili ich drogą między płotami grodzonymi ostrym drutem jak bydło do roboty. Nie wiem, przy czym pracowali. Jak który widział trawę, to rwał i jadł. Bili ich za to. Widocznie nie dawali jeść. Może rzucili kromkę chleba i to było wszystko na cały dzień.
            Ludzie żałowali strasznie tego, co tam zostawili. Dorobili się trochę, myśmy też mieli tam gospodarstwo, krowy. Krowami pola obrabialiśmy. Jak wybuchła wojna było źle. Jak wyjeżdżaliśmy wojsko nas eskortowało. Do kobiet i dzieci dobrze się odnosili, gorzej tylko do mężczyzn. W górach ta partyzantka, to co człowiek przeżył, było straszne. Szli pod oknami domów - otwórz! krzyczeli. Co kto miał, żywność - wszystko zabierali. Musieliśmy dawać im jedzenie, jakie było. Mama upiekła chleb - zabrali chleb i poszli. Że dzieci chcą jeść, nie można było tego im powiedzieć. O zdarzeniu ze Świerczewskim nasi mówili, że jak tak można było człowieka napaść. Ludzie się chowali przed partyzantką. Na ochotnika tam nie szli, niedużo mieliśmy do gadania. Jak tylko chłop wyszedł za wioskę i zobaczyli go, wołali i kazali iść ze sobą. Nie wiem, czy potrafiliby zabić swojego, Łemka. Wiem tylko, że partyzanci robili jakieś przesłuchania.
            W Czertyżnem też mieszkali Polacy, nie tylko Łemkowie. I dobrze do jakiegoś czasu żyliśmy, nikt się nie odgrażał. Po wojnie Łemkowie z Polakami się nie żenili, niechęć została przełamana od 1980 r. 30 lat to trwało, zanim znowu pojawiły się małżeństwa mieszane. Brat teraz się ożenił z kobietą z Łodzi i nikt mu nic nie mówił. Przedtem myśleliśmy, że może jeszcze was wygonią z powrotem w Beskidy. Mieliśmy niechęć do władz polskich.
            Ciężkie życie było. Ja mam do końca ciężkie życie. Mąż chorował, lekarze zrobili mu punkcję i po 10 dniach umarł. Ja sama na gospodarce, dzień w dzień tyle km jechałam do niego do szpitala.16 ha ziemi sama konikami obrabiałam, 4 ha łąki - wszystko skoszone, zgrabione, zwiezione. Ze spółdzielni nie mam wspomnień, ja pracowałam u gospodarzy w lesie, końmi przy zrywce. Partia bardzo dobrze nas traktowała, jak koniecznie trzeba coś było załatwić w biurach, pomogli. Gorzej było z prywatnymi gospodarzami.  

opracowała Iwona Wróblak
 czerwiec 2010      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz