niedziela, 11 czerwca 2017

Maria Muniakowska opowiada

            Przyjechałam do Międzyrzecza 9. lipca 1945 roku ostatnim transportem z Pińska Poleskiego, z mamą, tatą, ciocią – było nas pięcioro – bo by nas wywieźli na białe niedźwiedzie. Wszędzie były puste domy, okna powybijane, wypalone budynki. Niektóre jeszcze się paliły. W mieście było ze 150 osób.
            Jak przyszłam z dworca, miasto wydawało mi się malutkie, w 15 minut byłam na drugim jego końcu. Pińsk to miasto ogromne. Z Międzyrzeczem są na jednym, w sensie goegraficznym, poziomie, ale dzieli je odleglość 1200 km. Tam również miałam dwie rzeki. Przyjechałam do Pińska 60 lat później. Obraz nędzy i rozpaczy. Część starego miasta zarośnięta jak dżungla. Tam gdzie mieszkałam jako dziecko, były domy willowe, drewniane jak w Kanadzie. Polskie nazwy zostały tylko, ale pisane po białorusku. Tylko mój były dom, i jeszcze jeden, zostały odnowione. Myśmy zostawili zakopane w ogrodzie skarby – to za te pieniadze zostały odnowione. Inne domy rozebrano, rozwalone, o nic nie dbali. Płakałam jak bóbr.
            Ojciec był piłsudczykiem. Zaniewidział w czasie wojny w obozie w Pińsku. Przed wojną mieszkałam w samym mieście. Tatuś przyjechał do Pińska przed wojną jako delegat Rrządu. Pracował w kapitanacie jako urzędnik. Mama jest z Warszawy. Do Pińska przyjechała do swojego brata, pomagała mu wychowywać syna i tam poznali się z moim ojcem i pobrali w 1935 r. W 1938 roku ojciec kupił nowy dom, przeprowadziliśmy się 1. września 1939 r., jak uciekaliśmy, nasz dom zajął Rosjanin Lzyniuk, sowiecki prokurator. Dom był na podmurówce, na przedmieściach koło dworca, w dzielnicy starych drewnianych domów na ulicy Miodowej.
            Mieszkanie w Międzyrzeczu nam dali na ulicy Spokojnej, dwa pokoiki. Niemców autochtonów wzięli do transportu, albo ci sami uciekli. Na stole w domu stały, jak do śniadania – kawa, chleb, powysychane suchary. Pamiętam – mówię do mamy – czemu to tak? W sypialniach pościel, pierzyny były poprute sztyletami, to Sowieci robili, pełno było pierzy. Niszczyli, dewastowali, uważali, że wszystko tutaj to wsio germańskie, że im Stalin na wszystko pozwolił. W kościele garnizonowym (św. Wojciecha) był ogromny magazyn. Co było lepszego zabierali z mieszkań, pościel, bieliznę i rozdawali ludziom. W 1946 r. założyli PUR (Polski Urząd Repatriacyjny).
            Ja byłam, jak mama mówiła, wrażliwym dzieckiem, straszne to było dla mnie – wyjazd. Nie mogłam sobie tego wytłumaczyć, dlaczego my - z Polski, jedziemy – do Polski… W Miedzyrzeczu przez pół roku ciężko chorowałam, lekarze mówili, że ze mnie nic nie będzie. Wyleczył mnie Niemiec, niemiecki lekarz. Mama bardzo dobrze znała niemiecki, porozmawiała z nim, pojechał do Kasyna po lekarstwa i mnie wykurował. Niemcy się lepiej z nami obchodzili niż Sowieci.
            Ja wszystkich rzeczy nie pamiętam, ale jak zaczęłam w 1953 roku pracę w kolejnictwie, słyszałam od sokistów, że Sowieci, jak weszli do miasta, to gwałcili, mordowali Niemki, trupy leżały na międzytorzach. Ludzie bali się wyjść z domu…
            Tutaj po wojnie zastałam kupę gruzów. Przez pierwszy rok mieszkałam na Spokojnej. W pobliskim kościele proboszczem był autochton z pochodzenia, chyba Niemiec, jego szwagier był pierwszym burmistrzem. Mama się u niego zatrudniła. Dziś są tam nowe bloki. Wtedy były jednopiętrowe budynki, w środku bałagan, jak to po wojnie, na stole rozmaite rzeczy, widocznie ludzie musieli szybko stamtąd wyjść.
            Na piętrze pod nr 13. przydzielili nam pokój z kuchnią. Tynk nam się sypał do talerzy. Były lepsze domy, ludzie sami je sobie zajmowali, ale ojciec mówił, że może będziemy tu niedługo. Mama chciała wracać do Warszawy, ale tam jeszcze gorzej było zniszczone.
            Potem nam dali dom na Podzamczu.Wyremontowaliśmy go na własny koszt. Był tam – jak się mówi u Niemców – ordnung… W kuchni jeden duży zlew żelazny. Kozie bobki. Niemki w czasie wojny podobno kozy tu hodowały. W piwnicy napisy znaleźliśmy. Niemcy rosyjskich więźniów trzymali w czasie wojny, jak jedna autochtonka opowiadała. W piwnicy była latryna.
            W sierpniu 1946 roku poszliśmy na pola zbierać kłosy, bo nie było mąki. W ogrodach były owoce, na polach rosło zboże. Pozwolili nam zbierać kłosy, później dużym wózkiem drewnianym szliśmy z tym do Borowego Młyna (Skoki), do prywatnego młynarza. Koło na piekarnię, pierwszą w Międzyrzeczu, miał pan Skrzek, przyjechał z Warszawy. Jeszcze jedna piekarnia była na dworcu.
            Duże przesyłki żywnościowe były z PURu, z UNRRy. Ze wschodu przywieźliśmy wielkie (ok.50 cm szer. i wys.) puszki, Rosjanie mówili na to tuszonki. I metalowe elegancko opakowane 3.litrowe małe puszki, było w nich amerykańskie masło orzechowe. Amerykanie zrzucali w czasie wojny nad Pińskiem żywność dla ludności cywilnej.
            Po naszym przyjeździe tu, z tułaczki, przyszedł sowiecki patrol, oficer z czterema takimi kałmukami ze skośnymi oczami. Pamiętam, ojciec siedział w ogrodzie na fotelu. Jeden z żołnierzy zapytał – grażdanin, do Berlina daleko? Odpowiedział – oj, jeszcze się będziecie wlekli rok czasu. On – job twoju - i chciał go zastrzelić, ale oficer ojca obronił.
            Miałam koleżanki z różnych stron kraju. Obok nas mieszkała rodzina z Tomaszowa. Myśmy się dziwili, dlaczego tu przyjechali. Tomaszów to takie ładne miasto koło Warszawy. Szabrować przyjechali. On musiał uciekać stamtąd, później dowiedzieliśmy się, że ich ojciec pracował w Tomaszowie w ORMO i wydawał Niemcom Żydów. Jak byłam w podstawowej szkole, była rozprawa sądowa, on dostał 25 lat, udowodnili mu winę. Na pierwszym po wojnie weselu, w Bukowcu, poznał tego człowieka ocalony Żyd.
            Rosjanie przyjeżdżali tu ze Skwierzyny, lumprowali po całym mieście. Wtedy dopiero organizowały się nasze władze. Wojsko z nimi trochę się targowało. Strzelali do siebie Ruscy i Żandarmeria polska, nieraz bezpieczniej było nie wysadzać nosa z domu.
            Blisko była granica, uciekało dużo Niemców za Odrę. Ja spotykałam osobiście tylko autochtonów, nie uważali się oni ani za Niemców, ani za Polaków – licho wie, za co… Bardzo dobrze się do nas odnosili. Łemkowie też mieszkali obok nas, ale się nie pzryznawali, że są nimi. Mówił stryjek, że wyrzucili ich w 1940 r. z ich siedzib, bo z Niemcami trzymali. Oni jeszcze, w swych wyludnionych wioskach, do 1955 r. ukrywali się w tunelach pod studniami.
            Ja nie uczestniczyłam w ruchu oporu po wojnie, mąż tam był. W 1949 r. zabrali starszych chłopców z klas, jak wrócili, po dwóch, trzech latach, pluli krwią. Mieli kolegów szpicli… Nieboszczka Garniewiczowa nas ostrzegała.
Wkurzało nie, że tylko po niemiecku mówiły siostry Burzyńskie, starsze ode mnie dziewczęta autochtonki. One umiały mówić po polsku, ale nie chciały. Uważały się za coś lepszego, dokuczały nam bardzo, że my zza Buga. Powiedziałam kiedyś do którejś – zamknij tę gębę i mów po polsku. Przyszła nauczycielka i uderzyła mnie w twarz.  Dwie z tych dziewcząt wyjechały do Niemiec, jedna tutaj wyszła za mąż. One sobie wyobrażały, że my nic nie mamy. Jak się okazało, my lepiej byliśmy przygtowani od nich. Ja myślę, że propaganda była taka, że ci, co przyjadą zza Buga – to bieda, smród, głód i ubóstwo.

opracowała Iwona Wróblak

lipiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz