środa, 31 maja 2017

Aleksy Bujalski opowiada


             Zostałem zmobilizowany w Łukowie w 1944 r.  Do Międzyrzecza przyjechałem w październiku 1945 r. w stopniu kaprala. Zajęliśmy po Ruskich koszary. Budynek koszar, brama główna, całe drugie piętro, był spalony, reszta była w porządku. Międzyrzecz nie był zbombardowany, spalone było tylko centrum.
W czasie wojny służyłem w zwiadzie konnym, woziłem meldunki. Po wojnie w kompanii gospodarczej też miałem do czynienia z końmi. Tabor był konny, mieliśmy tylko kilka samochodów. Cekaemy,  moździerze, woziliśmy na furmankach, resztę broni żołnierze musieli nieść na plecach. Mieliśmy 120 koni. Po mieście też jeździłem konno, objeżdżałem wierzchowe konie, było ich 12, to były konie ze wsi pobrane w ramach mobilizacji. Od strony ul. Świerczewskiego były dwie stajnie. Jedna poniemiecka, prawdziwa, druga w miejscu, gdzie jest teraz na terenie jednostki hala sportowa.
Po powrocie z frontu nasz oddział - zwiad konny i oddział fizylierów, 12 żołnierzy, pracował na poniemieckich polach przy żniwach i wykopkach.
W maju 1946 r. poznałem żonę i w grudniu się pobraliśmy. Żona i jej siostra przyjechały z rodziną zza Buga, wcześniej całą ich rodzinę wywieźli na Syberię. Na przepustce szliśmy we trzech z koszar a one jechały rowerami. Podobały mi się. Mówię do kolegów: - patrz, jakie dwie czarnule. Kolega mówi, że mieszkają na Wita Stwosza. One podlewały właśnie ogród. Poszliśmy do posesji i czekamy przed ogrodzeniem. Byliśmy w mundurach, niechętnie do nas podeszły. Żona po wojnie pracowała w WCH, potem była bufetową w Kasynie.
            Po wojnie w  międzyrzeckim 17. pułku służyły dwie dziewczyny w łączności; Czesia Nikolin i Jadzia Warmużyńska. Po kilku miesiącach zostały zwolnione do cywila. Pochodziły z Ukrainy.
            Na ul. Międzychodzkiej mieszkali oszuści, którzy chodzili po domach i zbierali „za czynsz”. Ludzie, którzy tu przyjechali i zajęli puste mieszkania, dawali się nabierać. Z gruzu wywiezionego ze spalonego centrum miasta budowane były wały na Obrze. Obra wylewała od strony, gdzie jest kościół św. Wojciecha, zalewała ogrody.
            Na ulicy Chopina mieszkała samotna kobieta z córką, nie mieli opału, rąbali poniemieckie meble. Przy każdym domu każdy miał kury, świnie, krowę, za minimalną opłatą ludzie je paśli na terenie poligonu. Jedni mleko sprzedawali, inni zużywali na własne potrzeby. W okresie powojennym w lasach bardzo dużo było grzybów, ludzie je zbierali i sprzedawali. Z tego żyli. Żyli jeszcze z pracy w koszarach, szczególnie ci, co mieszkali na ulicach przylegających do koszar. Pracowali tam jako palacze, sprzątacze, szklarze. Na całej ulicy Mickiewicza były kwatery wojskowe, w domu, gdzie teraz jesteśmy, była wojskowa kwatera dwurodzinna. Dopiero w 1977 r. wojsko przekazało domy cywilnej administracji. Ja pracowałem w kwatermistrzostwie. Wcześniej mieszkałem na Wita Stwosza, u żony.
Naród był biedny wtedy. Jak zlikwidowaliśmy konie, zaczęliśmy w wojsku hodować świnie, robiliśmy własny ubój, dzięki temu w wojsku było lepsze wyżywienie. W Międzyrzeczu wtedy były osiedla: Zamkowe, Reymonta, Zachodnie. W miejscu, gdzie jest teraz osiedle Kasztelańskie, było od 1945 r., na terenie dawnych poniemieckich gospodarstw, pegeerowskie pole, wojsko zbierało z niego ziemniaki i buraki.
            Dużo mieszkało w mieście ludzi z poznańskiego. Zabuganie nazywali ich "pyry poznańskie". W Międzyrzeczu ludzie żyli tymczasowo, nikt nie remontował mieszkań, nie uważali je za swoje. Za dzisiejszym kościołem Pięciu Braci Męczenników miałem od 1949 r. działkę, korzystałem z pracy Łemków, wynajmowali się i mieli konie. Nie mieliśmy do nich uprzedzeń. Oni byli wysiedleni ze swoich stron, bo ukrywali partyzantów. Tam zginęło bardzo dużo zginęło naszych żołnierzy. Łemkowie mieszkali za cmentarzem, mieli tam gospodarstwa. Kiedyś we dwóch objeżdżaliśmy w tej okolicy konie. Dwóch łemkowskich chłopców siedziało na płocie z żerdzi, płakali, byli głodni. Wróciłem, wziąłem ileś bochenków chleba i zawiozłem im. Niemców było mało, pamiętam jednego, pracował przy zamiataniu ulic.
            Jeden z moich kolegów z wojska zastrzelił się. Abramowicz Żydek, był u finansowego płatnikiem. Dowódca pułku ostrzegł żołnierzy, że jeśli któryś będzie miał skierowanie od lekarza do szpitala do Poznania, żeby się u niego meldował. Abramowicz poszedł się zameldować. Dowódca zabronił mu jechać na badania i ten się zastrzelił.

opracowała Iwona Wróblak

kwiecień 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz