Aldona Czebatul opowiada
Przyjechałam
w 1943 r. z mamą, dziadkiem i babcią z okolic Iwieniec - koło Mińska na
Białorusi. Osiedliliśmy się w Chlastawie. To mała wioseczka, jedna ulica, po
obydwu stronach budynki. Takie dosyć solidne, murowane. Ściągnął nas mój
dziadek ze strony ojca. Nazywali go bamber, bo miał trochę więcej pola, konia i
krowę. Jechaliśmy transportem, w wagonach ściśnięci razem ze zwierzętami.
Krowy, kury w klatkach, na środku tzw. cyganek - piecyk żelazny.
Zima była
ciężka. Pamiętam, że jak pociąg przyhamował, to wszyscy albo na krowę wpadali
albo jeden na drugiego. Z nami jeszcze dwie rodziny przyjechały. Na miejscu były
jeszcze do zajęcia puste domy, więc można było sobie wybrać. Dziadek mówił, że
nie będziemy tu się mocno zakorzeniać, za dwa, trzy lata na pewno wrócimy z
powrotem na Białoruś. We wsi były przeważnie samotne kobiety z dziećmi,
mężczyźni jeszcze nie wrócili z wojny czy z niewoli. Każda rodzina dostała
jakieś pole, ale jak obrabiać, kiedy tu same kobiety. Nie było koni, tylko
jakieś sprzęty rolnicze. Dopiero jak UNRRA nastała, zaczęli na wsiach
przydzielać zwierzęta, szczególnie konie. Mama
też dostała konia. Okazało się,
że to niemiecki koń, nie chciał
wykonywać komend po polsku. Nie mogła sobie z nim poradzić, jakiś mieszkający
obok autochton powiedział jej, że musi do niego mówić po niemiecku. Mama trochę
znała niemiecki, była w niewoli w Niemczech. Na tego konia musiała wołać: świr, rum i on dopiero wtedy
wykonywał polecenia. Mało tego, musiała się przebrać za mężczyznę, nałożyć
spodnie, włosy schować w czapkę, on kobiety też (jak języka polskiego) nie
tolerował...
W
Chlastawie budynki nie zostały zrujnowane, stały przeważnie murowane ładne
domy. Tylko przy końcu parę lepianek, nie wiem, kto w nich mieszkał. Był mały
kościółek i remiza strażacka, zaniedbana, z wozem strażackim, do którego trzeba
było zaprzęgać konie. Moja mama była dobrą organizatorką, lubiła się społecznie
udzielać. Zorganizowała kobiecą ochotniczą straż pożarną. Znalazły się stare
granatowe mundury kolejarzy, w Chlastawie koło Zbąszynka był węzeł kolejowy.
Każda kobieta musiała być w straży pożarnej. Przy łóżku miały w pogotowiu umundurowanie. Akcje gaśnicze były częste, elektryczność
była co prawda, ale u niektórych jeszcze świeciły lampy naftowe. Paliły się
stodoły, były pożary od pioruna. Straż Pożarna bardzo dobrze funkcjonowała.
Kobiety świetnie sobie radziły.
Był
zabytkowy kościółek we wsi, ale nie było księdza. Moja mama zebrała kobiety,
posprzątały kościół. Ona robiła za księdza, odprawiała nabożeństwa. Miała pięć
lat szkoły podstawowej.
Trzeba
było z czegoś żyć. Bieda była okrutna. Mama w Zbąszynku pracowała u
autochtonów, u jednej żydowskiej rodziny. Prała u nich na tarze. Zabierała mnie
tam ze sobą, żebym coś u nich zjadła. Ta Żydówka też miała dziewczynkę. Bardzo
byli sympatyczni. Mieli smaczne jedzenie, jak człowiek miał głód, to wszystko
było dobre. Bawiłyśmy się z dziewczynką w ogrodzie. Miała przepiękne zabawki.
Mnie ściskało w środku, czemu ona je ma, a ja nie mam. Lubiłyśmy się, ale nawet
jakby się miała na mnie pogniewać, nigdy nie chciałam bawić się tak, że to ja
byłam jej służącą, coś we mnie siedziało. Nie chciałam być czymś gorszym od
niej. Za pranie nie dawali nam pieniędzy, trochę chleba, mąkę, cukier, kawałek
mięsa. Mama to przynosiła do domu, bo babcia z dziadkiem byli głodni. Mama
bardzo sobie chwaliła tą pracę. Po jakimś czasie ich wyeksmitowali i potem znów
była bieda, do tego stopnia, że nie było co jeść. Mówiła do nas - czekajcie
na mnie, może coś przywiozę ze Zbąszynka. Mówiłam - mamo, połóż mnie
spać, bo jak będę spała, to nie będę myślała, że chcę jeść. Zaczęła się
jesień, przywoziła ze Zbąszynka skarpety do cerowania, całe wory tych skarpet.
Cerowała te skarpety za kawałek chleba czy słoniny.
Mieszkaliśmy
w Chlastawie w sporym murowanym domu. Dwa pokoje i kuchnia, w jednym pokoju
dziadek z babcią, ja w drugim z mamą Kobiety w Chlastawie były zapracowane, ale
mimo wszystko pod wieczór zbierały się, codziennie w innym domu. Mama
zorganizowała kółko teatralne, wystawialiśmy sztuki na dożynki. Wójt z Dąbrówki
nas zapraszał. Sami szyli stroje z jakichś zasłon. Wszystkie kobiety bardzo
chętnie brały w tym udział, pomimo że były takie skonane po pracy. Musiały coś
innego oprócz pracy robić. Na jedne dożynki wioska poprzebierała się za Cyganów.
Dzieci nie trzeba było przebierać, pół tyłka gołego było im widać. Ja też
musiałam brać udział w przedstawieniach. Śpiewaliśmy ludowe pieśni, tańczyliśmy.
Byliśmy tak przekonujący, że jak wjechaliśmy do Dąbrówki, to zrobił się rwetes, rozległy krzyki - zagarniajcie
kury do chlewika, Cyganie przyjechali... Było wesoło. Moja mama nazywała
się Janina Misiaczyk. Bez niej nie obeszło się żadne wesele, chrzciny i
pogrzeb. Mówili o niej - wdowa, tak to niej przylgnęło, jak wróciła z tych
Niemiec. Mojego ojca Niemcy zamordowali w czasie wojny pod Mińskiem.
Jak mama
zaczęła uprawiać pole było trochę lżej. Ludzie wozili do młyna zboże, uprawiali
buraki, był cukier. Przed zimą robili z buraków
marmoladę. W dużej piwnicy był ogromny kocioł, buraki czyścili, kroili
na plastry i wrzucali do kotła, dodawali trochę wody i to się gotowało ze dwa
tygodnie. Kobiety na zmianę mieszały w kotle. Było bardzo dobre, jadłam,
smarowaliśmy tym chleb, rozlewaliśmy do słoików i każdy sobie zabierał do domu.
Chleb kobiety piekły na podwórzu, były takie domki, piece do pieczenia chleba.
Słoików było mało, bardzo dużo suszyli różnych owoców. Każdy miał jakieś
świnie, w beczkach solili mięso i ono wcale się nie psuło. Żeby świnia ważyła
200 kg albo i więcej (słonina miała być na zwierzęciu na wysokość dłoni,
smakowała wtedy jak masło), karmiona była łajnem końskim. Resztek z kuchni nie
było, nic nie miało prawa się nic zmarnować. Jak koń przechodził przez ulicę,
zatrzymał się i narobił, to ten kto pierwszy dobiegł - to zbierał po nim, nie-suszone. Trawę dokładali,
pokrzywę i tym karmili. Ze świni więcej było smalcu niż tego mięsa, ale tłuszcz
podtrzymywał nasze organizmy.
W okresie
jesiennym suszyli różne zioła, leków nie było. W każdej wsi była babka, która
znała się na ziołach. Jak ktoś poważnie zachorował to trzeba było jechać koniem
do Międzyrzecza czy Leszna. Ludzie często dostawali taką chorobę na nogach,
przeważnie z braku higieny, nazywała się róża. Moja mama umiała ją zamawiać,
pomagało. Formułkę jakąś wypowiadała, widziałam. Znała ten sposób z Białorusi.
Wiedziała też dużo o ziołach. Jak ktoś miał na nodze różę, zaczynało się od
czerwonego placka, przeradzało się we
wrzód a potem ciało gniło. We wsi była zamawiantka z Ukrainy, wisiały u niej w
domu zioła w pękach, pomagała ludziom. Były trzy albo cztery rodziny
ukraińskie, ludzie z Białorusi i tubylcy autochtoni. Jak było zimno, jesienią,
chodziliśmy na grzyby, na jagody, na borówki. Zbieraliśmy je na zimę, kobiety
suszyły, wkładały w płócienne lniane woreczki, wieszały przy piecu i dzieci po
garstce dostawały w zimie, żeby miały witaminy. Niemcy pozostawiali trochę
grzybów solonych w słoikach czy w kamiennych garnkach. Wyciągało się je,
namaczało jak śledzie, dodawało cebulkę i smażyło na smalcu zrobionym z tych
świń.
Ubrania
mama szyła np. z worków jutowych. Znalazł się porzucony jedwabny spadochron.
Ludzie między sobą wymieniali się ubraniami. Nie zapomnę bólu gumek od weków
przytrzymujących rajstopy w grube prążki. Rajstopy nie miały żadnego
zakończenia, to były dwie proste rury, nie było czym tego przytrzymać.
Chodziłam do pierwszej klasy do Kosieczyna, co chwilę musiałam podciągać
rajstopy, piły mnie, ale było zimno i
nikt się tym nie przejmował. Ktoś
przywiózł większą ilość tych rajstop z miasta. Żeby dostać takie rajtuzy trzeba
było ich równowartość odrobić w polu. Dwa lata potem wymyślili, że trzeba do
tego uszyć pas, gumki i przypinać je na żabki. Ktoś przyniósł pudło tych żabek.
Majtki były do kolan, przerobione z kalesonów. W cynowej wannie raz w tygodniu
było mycie, wszyscy w domu po kolei. Ja byłam jedna u mamy, ale jak było 12
dzieci, to w tej samej wannie wszyscy się musieli umyć od najstarszego do
najmłodszego.
Chodziliśmy
do lasu na jagody i grzyby. Mówili, że w lesie są bunkry, a w nich cała gromada
Niemców. Było to trzy lata po wojnie. Pewnego razu wyszedł w naszą stronę z
krzaków jakiś obdarty, zarośnięty człowiek, z brodą do pasa. Dzieci
przestraszone stanęły wokół swoich
matek. Moja mama mówi -
stójcie cicho, nie wiemy, kto to jest. On podchodzi do nas i mówi po
polsku, że jest z AK. On się dopiero od nas dowiedział, że wojna już się
skończyła. Taki straszny był, przerażony, dzisiaj to by go wzięli na leczenie.
I taki nieufny, nie opowiedział nam swojej historii. Mama zaproponowała, żeby
poszedł z nami do wioski, to nim się zajmą, nakarmią. On nie chciał, powiedział
- wy tak mówicie, a potem mnie wydacie. I że żadnego jedzenia nie chce
od nas, mamy tu nie przychodzić, bo go tu nie będzie. Oczy miał rozbiegane i
cały się trząsł.
Do
Kosieczyna chodziłam do pierwszej klasy codziennie pieszo, tam i z powrotem.
Wszyscy byliśmy niedożywieni. W szkole ratowali jakoś te dzieci, dawali tran. W
rzędzie się stało, każdy podchodził jak do komunii, z jednej łyżki - ciach - do
gęby, trzeba było połknąć. To było tak ohydne, że coś potwornego, ale nie było -
zmiłuj się. Każdy musiał połknąć. Tak nie było, że ktoś miał drugie śniadanie,
najczęściej pierwszego nie jadł. W szkole na początku dawali kawał chleba z
łojem, na pewno trochę był przestarzały, wygląd miał taki żółtawy, ale jakie to
było smaczne. Ciągle jakiś sponsorów szukali na to jedzenie. Pamiętam, człowiek
był głodny mimo że zjadł ten kawał chleba. W Kosieczynie była piekarnia
należąca do autochtona, bułki tak dla nas pachniały, ale nikt nie miał grosza,
żeby je kupić. Tylko zapachem można się było pocieszyć.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz