wtorek, 16 maja 2017

Aldona Czebatul  opowiada

            Przyjechałam w 1943 r. z mamą, dziadkiem i babcią z okolic Iwieniec - koło Mińska na Białorusi. Osiedliliśmy się w Chlastawie. To mała wioseczka, jedna ulica, po obydwu stronach budynki. Takie dosyć solidne, murowane. Ściągnął nas mój dziadek ze strony ojca. Nazywali go bamber, bo miał trochę więcej pola, konia i krowę. Jechaliśmy transportem, w wagonach ściśnięci razem ze zwierzętami. Krowy, kury w klatkach, na środku tzw. cyganek - piecyk żelazny.
            Zima była ciężka. Pamiętam, że jak pociąg przyhamował, to wszyscy albo na krowę wpadali albo jeden na drugiego. Z nami jeszcze dwie rodziny przyjechały. Na miejscu były jeszcze do zajęcia puste domy, więc można było sobie wybrać. Dziadek mówił, że nie będziemy tu się mocno zakorzeniać, za dwa, trzy lata na pewno wrócimy z powrotem na Białoruś. We wsi były przeważnie samotne kobiety z dziećmi, mężczyźni jeszcze nie wrócili z wojny czy z niewoli. Każda rodzina dostała jakieś pole, ale jak obrabiać, kiedy tu same kobiety. Nie było koni, tylko jakieś sprzęty rolnicze. Dopiero jak UNRRA nastała, zaczęli na wsiach przydzielać zwierzęta, szczególnie konie. Mama  też dostała  konia. Okazało się, że  to niemiecki koń, nie chciał wykonywać komend po polsku. Nie mogła sobie z nim poradzić, jakiś mieszkający obok autochton powiedział jej, że musi do niego mówić po niemiecku. Mama trochę znała niemiecki, była w niewoli w Niemczech. Na tego konia musiała  wołać: świr, rum i on dopiero wtedy wykonywał polecenia. Mało tego, musiała się przebrać za mężczyznę, nałożyć spodnie, włosy schować w czapkę, on kobiety też (jak języka polskiego) nie tolerował...
            W Chlastawie budynki nie zostały zrujnowane, stały przeważnie murowane ładne domy. Tylko przy końcu parę lepianek, nie wiem, kto w nich mieszkał. Był mały kościółek i remiza strażacka, zaniedbana, z wozem strażackim, do którego trzeba było zaprzęgać konie. Moja mama była dobrą organizatorką, lubiła się społecznie udzielać. Zorganizowała kobiecą ochotniczą straż pożarną. Znalazły się stare granatowe mundury kolejarzy, w Chlastawie koło Zbąszynka był węzeł kolejowy. Każda kobieta musiała być w straży pożarnej. Przy łóżku miały w pogotowiu  umundurowanie. Akcje gaśnicze były częste, elektryczność była co prawda, ale u niektórych jeszcze świeciły lampy naftowe. Paliły się stodoły, były pożary od pioruna. Straż Pożarna bardzo dobrze funkcjonowała. Kobiety świetnie sobie radziły.
            Był zabytkowy kościółek we wsi, ale nie było księdza. Moja mama zebrała kobiety, posprzątały kościół. Ona robiła za księdza, odprawiała nabożeństwa. Miała pięć lat szkoły podstawowej.
            Trzeba było z czegoś żyć. Bieda była okrutna. Mama w Zbąszynku pracowała u autochtonów, u jednej żydowskiej rodziny. Prała u nich na tarze. Zabierała mnie tam ze sobą, żebym coś u nich zjadła. Ta Żydówka też miała dziewczynkę. Bardzo byli sympatyczni. Mieli smaczne jedzenie, jak człowiek miał głód, to wszystko było dobre. Bawiłyśmy się z dziewczynką w ogrodzie. Miała przepiękne zabawki. Mnie ściskało w środku, czemu ona je ma, a ja nie mam. Lubiłyśmy się, ale nawet jakby się miała na mnie pogniewać, nigdy nie chciałam bawić się tak, że to ja byłam jej służącą, coś we mnie siedziało. Nie chciałam być czymś gorszym od niej. Za pranie nie dawali nam pieniędzy, trochę chleba, mąkę, cukier, kawałek mięsa. Mama to przynosiła do domu, bo babcia z dziadkiem byli głodni. Mama bardzo sobie chwaliła tą pracę. Po jakimś czasie ich wyeksmitowali i potem znów była bieda, do tego stopnia, że nie było co jeść. Mówiła do nas - czekajcie na mnie, może coś przywiozę ze Zbąszynka. Mówiłam - mamo, połóż mnie spać, bo jak będę spała, to nie będę myślała, że chcę jeść. Zaczęła się jesień, przywoziła ze Zbąszynka skarpety do cerowania, całe wory tych skarpet. Cerowała te skarpety za kawałek chleba czy słoniny.
            Mieszkaliśmy w Chlastawie w sporym murowanym domu. Dwa pokoje i kuchnia, w jednym pokoju dziadek z babcią, ja w drugim z mamą Kobiety w Chlastawie były zapracowane, ale mimo wszystko pod wieczór zbierały się, codziennie w innym domu. Mama zorganizowała kółko teatralne, wystawialiśmy sztuki na dożynki. Wójt z Dąbrówki nas zapraszał. Sami szyli stroje z jakichś zasłon. Wszystkie kobiety bardzo chętnie brały w tym udział, pomimo że były takie skonane po pracy. Musiały coś innego oprócz pracy robić. Na jedne dożynki wioska poprzebierała się za Cyganów. Dzieci nie trzeba było przebierać, pół tyłka gołego było im widać. Ja też musiałam brać udział w przedstawieniach. Śpiewaliśmy ludowe pieśni, tańczyliśmy. Byliśmy tak przekonujący, że jak wjechaliśmy do Dąbrówki, to zrobił się  rwetes, rozległy krzyki - zagarniajcie kury do chlewika, Cyganie przyjechali... Było wesoło. Moja mama nazywała się Janina Misiaczyk. Bez niej nie obeszło się żadne wesele, chrzciny i pogrzeb. Mówili o niej - wdowa, tak to niej przylgnęło, jak wróciła z tych Niemiec. Mojego ojca Niemcy zamordowali w czasie wojny pod Mińskiem.
            Jak mama zaczęła uprawiać pole było trochę lżej. Ludzie wozili do młyna zboże, uprawiali buraki, był cukier. Przed zimą robili z buraków  marmoladę. W dużej piwnicy był ogromny kocioł, buraki czyścili, kroili na plastry i wrzucali do kotła, dodawali trochę wody i to się gotowało ze dwa tygodnie. Kobiety na zmianę mieszały w kotle. Było bardzo dobre, jadłam, smarowaliśmy tym chleb, rozlewaliśmy do słoików i każdy sobie zabierał do domu. Chleb kobiety piekły na podwórzu, były takie domki, piece do pieczenia chleba. Słoików było mało, bardzo dużo suszyli różnych owoców. Każdy miał jakieś świnie, w beczkach solili mięso i ono wcale się nie psuło. Żeby świnia ważyła 200 kg albo i więcej (słonina miała być na zwierzęciu na wysokość dłoni, smakowała wtedy jak masło), karmiona była łajnem końskim. Resztek z kuchni nie było, nic nie miało prawa się nic zmarnować. Jak koń przechodził przez ulicę, zatrzymał się i narobił, to ten kto pierwszy dobiegł - to zbierał  po nim, nie-suszone. Trawę dokładali, pokrzywę i tym karmili. Ze świni więcej było smalcu niż tego mięsa, ale tłuszcz podtrzymywał nasze organizmy.
            W okresie jesiennym suszyli różne zioła, leków nie było. W każdej wsi była babka, która znała się na ziołach. Jak ktoś poważnie zachorował to trzeba było jechać koniem do Międzyrzecza czy Leszna. Ludzie często dostawali taką chorobę na nogach, przeważnie z braku higieny, nazywała się róża. Moja mama umiała ją zamawiać, pomagało. Formułkę jakąś wypowiadała, widziałam. Znała ten sposób z Białorusi. Wiedziała też dużo o ziołach. Jak ktoś miał na nodze różę, zaczynało się od czerwonego placka,  przeradzało się we wrzód a potem ciało gniło. We wsi była zamawiantka z Ukrainy, wisiały u niej w domu zioła w pękach, pomagała ludziom. Były trzy albo cztery rodziny ukraińskie, ludzie z Białorusi i tubylcy autochtoni. Jak było zimno, jesienią, chodziliśmy na grzyby, na jagody, na borówki. Zbieraliśmy je na zimę, kobiety suszyły, wkładały w płócienne lniane woreczki, wieszały przy piecu i dzieci po garstce dostawały w zimie, żeby miały witaminy. Niemcy pozostawiali trochę grzybów solonych w słoikach czy w kamiennych garnkach. Wyciągało się je, namaczało jak śledzie, dodawało cebulkę i smażyło na smalcu zrobionym z tych świń.
            Ubrania mama szyła np. z worków jutowych. Znalazł się porzucony jedwabny spadochron. Ludzie między sobą wymieniali się ubraniami. Nie zapomnę bólu gumek od weków przytrzymujących rajstopy w grube prążki. Rajstopy nie miały żadnego zakończenia, to były dwie proste rury, nie było czym tego przytrzymać. Chodziłam do pierwszej klasy do Kosieczyna, co chwilę musiałam podciągać rajstopy,  piły mnie, ale było zimno i nikt się tym  nie przejmował. Ktoś przywiózł większą ilość tych rajstop z miasta. Żeby dostać takie rajtuzy trzeba było ich równowartość odrobić w polu. Dwa lata potem wymyślili, że trzeba do tego uszyć pas, gumki i przypinać je na żabki. Ktoś przyniósł pudło tych żabek. Majtki były do kolan, przerobione z kalesonów. W cynowej wannie raz w tygodniu było mycie, wszyscy w domu po kolei. Ja byłam jedna u mamy, ale jak było 12 dzieci, to w tej samej wannie wszyscy się musieli umyć od najstarszego do najmłodszego.
            Chodziliśmy do lasu na jagody i grzyby. Mówili, że w lesie są bunkry, a w nich cała gromada Niemców. Było to trzy lata po wojnie. Pewnego razu wyszedł w naszą stronę z krzaków jakiś obdarty, zarośnięty człowiek, z brodą do pasa. Dzieci przestraszone stanęły wokół swoich  matek. Moja mama mówi -  stójcie cicho, nie wiemy, kto to jest. On podchodzi do nas i mówi po polsku, że jest z AK. On się dopiero od nas dowiedział, że wojna już się skończyła. Taki straszny był, przerażony, dzisiaj to by go wzięli na leczenie. I taki nieufny, nie opowiedział nam swojej historii. Mama zaproponowała, żeby poszedł z nami do wioski, to nim się zajmą, nakarmią. On nie chciał, powiedział - wy tak mówicie, a potem mnie wydacie. I że żadnego jedzenia nie chce od nas, mamy tu nie przychodzić, bo go tu nie będzie. Oczy miał rozbiegane i cały się trząsł.
            Do Kosieczyna chodziłam do pierwszej klasy codziennie pieszo, tam i z powrotem. Wszyscy byliśmy niedożywieni. W szkole ratowali jakoś te dzieci, dawali tran. W rzędzie się stało, każdy podchodził jak do komunii, z jednej łyżki - ciach - do gęby, trzeba było połknąć. To było tak ohydne, że coś potwornego, ale nie było - zmiłuj się. Każdy musiał połknąć. Tak nie było, że ktoś miał drugie śniadanie, najczęściej pierwszego nie jadł. W szkole na początku dawali kawał chleba z łojem, na pewno trochę był przestarzały, wygląd miał taki żółtawy, ale jakie to było smaczne. Ciągle jakiś sponsorów szukali na to jedzenie. Pamiętam, człowiek był głodny mimo że zjadł ten kawał chleba. W Kosieczynie była piekarnia należąca do autochtona, bułki tak dla nas pachniały, ale nikt nie miał grosza, żeby je kupić. Tylko zapachem można się było pocieszyć.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz