czwartek, 4 maja 2017

Franciszek Gerlach opowiada…


            Przyjechałem do Jasieńca w gminie Trzciel w marcu 1945 r. ze wsi w powiecie Zborów w województwie tarnopolskim. Ojciec był stolarzem, mama zajmowała się domem. 3 miesiące jechaliśmy na zachód. Przez Zbąszynek przechodził jeszcze front, Ruskie bombardowali miasto. Mieliśmy przyjechać tylko na trzy miesiące i wracać z powrotem na swoje, jak Ruskie zrobią porządek z bandami ukraińskimi, które grasowały u nas na wschodzie.  Ale jak nas wywieźli, to już koniec, zostaliśmy, Ruskie zabrali nasze ziemie i przyłączyli do Rosji, a nas wysiedlili. Zostaliśmy repatriantami, w zamian za gospodarstwa dostaliśmy tu mniej więcej tyle samo ziemi i budynki.
            W Jasieńcu zastaliśmy w mieszkaniu gołe ściany i kupę słomy na podłodze, naścieloną po parapety, Ruskie spali na niej. Wcześniej wywieźli sprzęt i pognali niemieckie bydło na Rosję. Dom był duży, mieszkaliśmy razem z Świerzkami. Meble musieliśmy ściągać z pustych budynków w Trzcielu. W Jasieńcu mieszkaliśmy rok, w 1946 roku wyprowadziliśmy się do Lutola Mokrego do stryjka. W Sierczu mieszkamy od 1947 r.
            Tutaj prawie wszyscy przyjechaliśmy z kresów. Byli też z łódzkiego. To był taki inny naród, dziadostwo, same żebraki, pchali się tu na chama, bo tam bieda, przyjechali z walizkami i tu się dorabiali. My też dużo nie mieliśmy, bo nie wolno było zabrać. Ojciec dostał 14 ha gołej ziemi, bez zwierząt i maszyn. Wszyscy pracowaliśmy przez pierwsze lata, żeby coś mieć. Ojciec pracował w tartaku i na gospodarstwie. Ziemia była licha. Ja pracowałem potem w POMie, a w 1957 roku poszedłem do wojska. Co przez te lata się dorobiliśmy, zabrali do kołchozu, do spółdzielni produkcyjnej. Przymusowo wszystkich wcielili. Ojciec tam chodził do roboty. Kupiliśmy dwa konie, z UNRRy nam ich nie dali.
W Jasieńcu widziałem Ruskich. Banda, pijaki, szabrowali, niemieckie baby gwałcili, Niemki obracali jak jasna cholera. Jasieniec to porozrzucana wioska. Wszystkie Niemki pouciekały, schroniły się w domu jednego starego Niemca, który mieszkał blisko nas. Jednego razu przyjechały dwa samochody Ruskich. Nie było z nimi żadnego oficera. Zastrzelili Niemca, Niemkę i zaczęli gwałcić dziewuchy, słychać było ich krzyki, całą noc buszowali z tymi Niemkami. Tacy byli Ruscy. Niemcy pouciekali z okolicy po tych gwałtach. Tak jak kiedyś Niemcy pędzili Żydów, tak teraz Ruscy pędzili Niemców, kurde, drogą na pieszo. Ci brali, co mieli w ręce i zapieprzali. Ruscy zagarnęli cały ich dobytek i wszystko poszło w Rosiju.
W Sierczu, jak przyjechaliśmy w 1947 roku, był spokój.  Wszystkie domy były zasiedlone. Byłem małym chłopakiem, czułem się tutaj bezpiecznie, nic się działo. Ja się Ukraińców bałem, że przyjdą i będą na potęgę mordować. W porównaniu z tamtym zagrożeniem tutaj było bezpiecznie.  
W mieszkaniu, które zajęliśmy, już nie było Niemców. Wyjechali w 1945 r. W Trzcielu wiosną i latem widziałem kolumny Niemców, całe miasto pędzili, do cholery ich szło.
Z różnymi ludźmi się stykałem. Ci z łódzkiego trzymali się razem. Z chłopakami od nich dobrze żyłem, chodziłem z nimi do szkoły, nic do nich nie miałem. Starzy nie byli w porządku, wyzywali nas od Ukraińców, od banderowców, dlatego że ze wschodu przyjechaliśmy. Oni nie widzieli banderowców na oczy, nie wiem, kto im to powiedział. Dziadostwo to było.
Chodziłem do szkoły podstawowej  w Sierczu i Sierczynku. W szkole jak to w szkole, chuliganiło się, jak to zazwyczaj młodzież w szkole. Uczył nas Marian Zgirski z Bukowca, Kozak, inni nauczyciele z Białorusi i ze wschodu. Talkowski z centralnej Polski lał mnie jak skurczybyk, trzciną,  robił to, jak lekcji nie odrobiłem albo się nie nauczyłem. Nie raz dostałem, aż mi ręce puchły. Wszyscy nauczyciele jednakowo dyscyplinę trzymali.
Po szkole pomagałem rodzicom w gospodarstwie, jak doszedłem do lat poszedłem do pracy do Lutola Suchego do POMu. Narzędzia, maszyny, kupowało się w GSie i PZGSie. W polu końmi się pracowało. Był niedostatek, nie mogło być inaczej, było państwowe planowanie, trzeba było oddać za marne pieniądze, za pół ceny - mleko, ziemniaki, mięso, zboże. Za resztę utrzymać siebie, dzieci, zwierzaki. Dorabialiśmy na państwowym. Po 1948 r. bieda była jak cholera. Na pierwszego maja obowiązkowo jechaliśmy do Międzyrzecza, jeszcze w latach 50. był taki obowiązek. Jak się nie było na pochodzie, dostawało się naganę, pisemne upomnienie, premia szła. Na czyny społeczne też musieliśmy się stawiać, rozbieraliśmy ruiny w Międzyrzeczu, w niedziele też. Jeździli tylko pracownicy, ci co w zakładach robili, gospodarze nie. Listę obecności się podpisywało. Jak się nie stawiłeś, mieli na ciebie oko, potem wypieprzyli z roboty. 
Po wojnie nie było niebezpiecznie. O bandzie „Maria” słyszałem, że to była zbieranina z Sierczynka czy skądś. Osobiście ich nie spotykałem. Oni partyjnych tłukli, jak kogoś złapali. Myślałem wtedy o nich, że to było przedwojenne zgrupowanie AK. Oni w nocy grasowali, w dzień nie.
Życie gospodarcze w Sierczu to była męka i koniec. Męczarnia nie gospodarka, teraz rolnicy mają sto razy lepiej. Jak wróciłem z wojska zrobili tu kołchoz, nazywali to spółdzielnia produkcyjna. Sami musieliśmy zaprowadzić im konie, oddać pługi, wszystko do produkcji i do pola. Grosza za to nie dostawaliśmy. Ojciec chodził tam do pracy. My robiliśmy na gospodarce.
Środowisko tutaj nie było dla mnie nowe, bo mieszkali ludzie z moich stron, ze wschodu. Trzymaliśmy się razem, żeby w razie czego się bronić.  Każdy po wojnie cicho siedział, byliśmy wypłoszeni przez Ukraińców. Łemków też przesiedlili z polskich gór  w Akcji „Wisła”. Rozproszyli ich po terenie, getta łemkowskie tworzyli na obrzeżach wsi, po trzy rodziny w Sierczu, Policku i innych dziurach. Pierwszy raz Łemków spotkałem w 1947 r. Mówili tylko po łemkowsku. Z ich dziećmi chodziłem do szkoły. Ich starzy nie byli źli na Polaków, w ogóle mało mówili. Bali się jak cholera.  Byli wystraszeni, w pracy nie cackali się z nimi. W Beskidach ich lali, aż trzeszczało. Mój szwagier był wtedy w wojsku, opowiadał, jak przyprowadzili ich pod ruską granicę. Jednych wygonili do Rosji, innych zostawili w Polsce. Opowiadali o rzece Bug – że każdy sobie dąbczaka wyrąbał na przeprawę i do wody, kto umiał pływać, to przepływał, kto nie umiał - to się utopił. Do Siercza przyjechały same kobiety. Siedziały cichutko jak mysz pod miotłą. Kobiety jak to kobiety, pracowały. Ich mężczyźni byli w więzieniu pozamykani. Nie mieliśmy z nimi bezpośredniej styczności, oni trzymały się osobno, nie utrzymywaliśmy żadnych towarzyskich kontaktów. Nie chcieliśmy ich zaczepiać, nie wiedzieliśmy, co to za naród jest. Mówiliśmy - Ukraińcy i koniec, te same bandy, co u nas były, oni razem walczyli, kurde, budowali Ukrainę. Mieliśmy niechęć do nich, a oni do nas. Kupę lat trwało, zanim się zaprzyjaźniliśmy. Myśleliśmy, że oni tutaj też są niebezpieczni, że znów coś organizowali, jakieś swoje bandy. Zjeżdżali się, kurde, do takiego jednego, był ich szefem - mieszkał pod lasem. Ktoś to zameldował, Milicja zajechała, rozgonili trochę pałami, pozamykali. Jeden to chciał szkołę ukraińską założyć, domagał się tego od gminy. Gmina dała znać na Milicję. Jak mu dali szkołę ukraińską, to więcej nie chciał nic. Codziennie rano musiał zapieprzać do Trzciela na posterunek, meldować się. Odechciało mu się Ukrainy. Mieszkał tu parę lat i zmarł.   

opracowała Iwona Wróblak

sierpień 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz