czwartek, 11 maja 2017

Stefan Cyraniak opowiada

            Przyjechałem do Międzyrzecza 29.12.1945r. z Poznania w ramach akcji przesiedleńczej prowadzonej przez Związek Zachodni. Dostałem przydział na mieszkanie na ul. Skwierzyńskiej 23. Do osiedlenia się w Międzyrzeczu namówił mnie mój kuzyn, który przyjechał tu w maju i objął leśnictwo w Wysokiej. Opowiadał o pięknych lasach i jeziorach w okolicach. Pracowałem jako nauczyciel w szkole nr 1. Z grona pedagogicznego pamiętam panią Zatrybową, pani Pietraszową, panią Padarewiczową, panią Rosolak, doktora Borkowskiego, kierownika szkoły Popowa i jego żonę. Wszyscy przyjechali z okolic Wilna. Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem dwie rodziny z Poznania, z tego samego domu, w którym ja mieszkałem. Z dziećmi Nowackich bawiłem się od dzieciństwa.
            W Międzyrzeczu spodobała mi się ulica Staszica, okazałe wille, wyasfaltowana droga obsadzona drzewami. W Międzyrzeczu, w porównaniu z Poznaniem, którego cały jego środek był zrujnowany, tylko parę ulic przy Rynku było spalonych. Piękne było osiedle w kierunku na Zieloną Górę, i to na Reymonta. Spodobał mi się Międzyrzecz i dlatego zostałem. W 1945 r. nie było jeszcze światła, w piwnicach stała woda. Naprawianiem wodociągów zajmowało się dwóch rzemieślników, Kabałt i Bauc. Pierwszej zimy 45/46 roku cała ulica Iwaszkiewicza od mostu w stronę krzyżówki, po prawej stronie, była spalona.  Jak uruchomili wodociągi lała się woda, w zawalonych piwnicach nie było dostępu do kranów, by je zakręcić. W lutym albo w marcu rozmarznięta woda spływała od krzyżówki ulicą w stronę Obry. W nocy zamarzała i cała Iwaszkiewicza była pokryta prawie metrowej grubości warstwą lodu.
            Większość z nich razem ze mną rozpoczynała zajęcia szkolne we wrześniu 1945, ja zacząłem pracę od półrocza od stycznia. Brakowało trochę nauczycieli. Znałem niemiecki, dostałem klasę, w której byli miejscowi, autochtoni, Polacy. Pamiętam jedną z wywiadówek, mało było na niej rodziców, ale do Kominowskiego przyszła cała rodzina; ojciec matka i babcia, która tłumaczyła moje zalecenia. W czasie wakacji w 1946r. część z tych rodzin, które uczyłem, wyjechała do Niemiec i we wrześniu w szkole została grupa 10. autochtonów. Z uczniów pamiętam Garniewicza, Paczkowskiego, Klimka, Grzegorzewskiego. Szkudelski, to był przerośnięty chłopak, chodził do trzeciej klasy, on nie miał nawet zeszytów. Były z nim trudności, kierownik powiedział mi, że trzeba pójść do tej rodziny, sprawdzić, czy chłopak ma warunki do nauki. Szkudelscy mieszkali na osiedlu Reymonta. Zapukałem, przedstawiłem się. Akurat był ojciec i matka. Tytułowali mnie panem profesorem. Szkudelska mówi do męża - stary, podaj coś na stół. Postawił na stole pół litra i dwie szklanki, dwa talerzyki. Czułem zapachy z kuchni, cebulka i jakieś mięso. Z mięsem było trudno w mieście, myślałem, że to nerki, a  to były świeżutkie jąderka. Pani Szkudelska - mój stary był w św. Wojciechu i kastrował wieprzki, te jąderka przyniósł i ja to ugotowałam.
            Było takich dwóch uczniów, nazywali się Leśnik. Chłopcy mieli 12 i 11 lat. Ich ojciec był kolejarzem i mieszkał na ul. Kilińskiego. Miałem lekcję przyrody i zamierzałem mówić o ptakach. Zginął mi niemiecki album o przyrodzie. Powiedziałem, że jeżeli nikt się nie przyzna, zrobię rewizję. W ostatniej ławce siedzieli bracia Leśnik, zacząłem od nich. W ich teczce był mój album i jeszcze coś - czarny rewolwer. Było zarządzenie UB, że jeżeli takie rzeczy się pojawią w szkole, to natychmiast meldować w UB.  Nie pokazywałem uczniom całej zawartości teczki. Bracia zaczęli pyskować, że album ktoś im podrzucił. Pomyślałem, że jak zamelduję o sprawie w UB, to chłopcy powiedzą, że ja im to podrzuciłem. Zdenerwowałem się, wziąłem taką metrową linijkę i przyłożyłem im przez tyłek parę razy. A jeden z nich, Marian, do mnie, że nie wolno bić, że powie tacie a on ze mną zrobi porządek. Znalezioną broń przełożyłem do swojej teczki i jak wracałem do domu po lekcjach, i pusto było na moście, otworzyłem teczkę i ten rewolwer wyrzuciłem do rzeki. Pojechałem do Leśniaków na Kilińskiego. Leśnikowa szykowała mężowi obiad. Leśniak usiadł, żona podała mu zupę. Tłumaczę mu, że synowie źle zrobili i im trochę przyłożyłem, a oni się odgrażali. Weszli synowie, widząc mnie pospuszczali głowy. Ojciec marynarkę rozpiął, wyciągnął pasek za spodni i  zaczął lać chłopaków. – Ja panu profesorowi jeszcze kij przyniosę - powiedział. Odtąd zachowanie Leśników się zmieniło na lepsze. Leśniaki przyjechali z poznańskiego, oni jeszcze za niemieckich czasów byli przyzwyczajani do porządku. Więcej kłopotów było z tymi zza Buga, oni bardziej byli tak przeciwko nauczycielom.
             Jeden z młodych Leśników skończył tragicznie. Dwa lata później w szkole była moda  na strzelanie z rurek nabitych prochem i ołowiem. Był huk po szkole, hałasowali na przerwie. Leśnik też sobie zrobił taką rurkę i nabój wstrzelił mu się w głowę, leżał po pół roku w szpitalu, potem zmarł. Zdarzały się wśród dzieci takie wypadki. W Wysokiej widziałem w lesie taśmy karabinowe pełne naboi i karabiny.
            W szkole podstawowej pracowałem do roku 1950., potem w Szkole Handlowej, gdzie byłem od 1950 r. dyrektorem. Z Niemcami już mieliśmy kontakty w Poznaniu w czasie wojny. Niemcy jak Niemcy, różni byli, zależy na kogo się trafiło. Najwięcej ludzi przyjechało z Międzychodu i z Nowego Tomyśla, potem z Poznania, od czerwca 1945 r. zaczęli przyjeżdżać przesiedleńcy i repatrianci ze wschodu. Niemcy wyjeżdżali w czerwcu i w lipcu 1945 r. Specjalna komisja weryfikowała tych, którzy mogli zostać, którzy są według nich Polakami, to znaczy umieją po polsku. Niemców wysiedlali do obozu, i stamtąd na Sulęcin do Niemiec, niektórzy szli tam z własnej woli.     
            Praca w szkole mi się podobała. Bez względu na to, z jakich stron się pochodziło, ludzie byli przyjaźni i życzliwi. Przez pierwsze miesiące nie dostawałem wynagrodzenia. Pani Pietraszowa przynosiła mi kawę, cukier. Ja byłem z Poznania, kolega Sojka ze Śląska. Nie było pomiędzy nami nauczycielami jakiś wyraźnych różnic kulturowych, oprócz regionalnych kuchni. Razem organizowaliśmy imieniny, Święta. My z Sojką mieliśmy zainteresowania zbierackie. Pływaliśmy po pracy kajakiem po Obrze, łowiliśmy okonie. Ludzie z różnych stron kraju z początku tworzyli osobne grupki, po dwóch trzech latach różnice te zanikły. W szkole uczniowie szybko nawiązywali kontakty z rówieśnikami. Niebezpiecznych sytuacji ja osobiście nie przeżyłem. W mojej szkole zetknąłem się z oddziałami podziemnymi, piszę o nich książkę. Pomysł narodził się w 1948 r., Plebanek wciągnął do organizacji kilkanaście kolegów i nauczycielkę druhnę Helenę Garniewiczową. Sądzę, że byli to fajni chłopcy, podziwialiśmy ich, że się zdobyli na bunt. Drugą organizacją była "Maria".
            W Szkole Handlowej, która była na Placu Dworcowym, byłem wtedy kierownikiem internatu. Któregoś dnia słyszę, że UB zabrało Zielińskiego, Gnicia, Gazdeckiego. Pisali ulotki antysowieckie i antypeerlowskie na mojej służbowej maszynie do pisania. UB zabrało do sprawdzenia wszystkie 12 maszyn do pisania. Gazdecki nie wydał mnie. W UB działała specjalna komórka, która dokonywała przestępstw i morderstw i winą za nie obarczała ruch podziemny. W ubeckich bojówkach byli różni ludzie, nieraz zagubieni. Wszystko było pogmatwane. Ludzie mieli swoje za uszami, brali udział w walkach partyzanckich. Byli nauczeni walki leśnej, kiedy trzeba było zdobywać żywność, to się okradało Polaków, przecież nikt dobrowolnie nie oddał żywności .Jeszcze w pierwszym roku po wojnie tak było.
            Zamordowali w Lutolu Suchym sołtysa z Rogozińca - Garbacza, w Lutolu Mokrym, jednego ubowca w Międzyrzeczu, zostało aresztowanych 36 osób. 10 skazano na karę śmierci i wykonano wyrok w 1947 r. Bezpieka była w dzisiejszym budynku Powiatowej Komendzie Policji. W 1946 r. były duże aresztowania w Międzyrzeczu, ponad 100 osób. Ja nie brałem udziału w walce z ustrojem, inni nauczyciele też nie, nie dotarło do nas takie zapotrzebowanie. Jeden z listonoszy mi opowiadał, że korespondencję do określonych osób zabierało UB. Komendantem Milicji był Krupnicki, miał powiązania z UB, o wszystkim wiedział. Mówił mi, że piwnice w budynku Milicji były zawalone aresztowanymi ludźmi. Pierwotnie Komenda Powiatowa Milicji była na Libelta. Milicja powstała już w kwietniu 1945 r. Urząd Bezpieczeństwa przyjechał z Poznania, został zarejestrowany w 1945 r.
             Rosjan było w Międzyrzeczu w sierpniu 1945 r. parę tysięcy. Wieczorami robili barwne apele, defilady z bronią. Chodziliśmy to oglądać. Komendantem był Iwanow, jedna z Polek była jego wojenną żoną. Pracowała w miejskiej radzie, była przewodniczącą, osobiście Iwanowa nie poznałem, specjalnie go nie unikałem, nie znałem języka rosyjskiego. Rosjanie wymieniali się co dwa dni, i szli dalej do Berlina. Byli tu do sierpnia 1946 r. Komisariaty wojenne zostały wtedy rozwiązane. Rekwirowali dużo urządzeń, krowy, konie, świnie. Maszyny rozkręcali i wywozili do Rosji pociągami i samochodami.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz