Stefan Cyraniak opowiada
Przyjechałem
do Międzyrzecza 29.12.1945r. z Poznania w ramach akcji przesiedleńczej
prowadzonej przez Związek Zachodni. Dostałem przydział na mieszkanie na ul.
Skwierzyńskiej 23. Do osiedlenia się w Międzyrzeczu namówił mnie mój kuzyn,
który przyjechał tu w maju i objął leśnictwo w Wysokiej. Opowiadał o pięknych
lasach i jeziorach w okolicach. Pracowałem jako nauczyciel w szkole nr 1. Z
grona pedagogicznego pamiętam panią Zatrybową, pani Pietraszową, panią
Padarewiczową, panią Rosolak, doktora Borkowskiego, kierownika szkoły Popowa i
jego żonę. Wszyscy przyjechali z okolic Wilna. Dziwnym zbiegiem okoliczności
spotkałem dwie rodziny z Poznania, z tego samego domu, w którym ja mieszkałem.
Z dziećmi Nowackich bawiłem się od dzieciństwa.
W
Międzyrzeczu spodobała mi się ulica Staszica, okazałe wille, wyasfaltowana
droga obsadzona drzewami. W Międzyrzeczu, w porównaniu z Poznaniem, którego
cały jego środek był zrujnowany, tylko parę ulic przy Rynku było spalonych.
Piękne było osiedle w kierunku na Zieloną Górę, i to na Reymonta. Spodobał mi
się Międzyrzecz i dlatego zostałem. W 1945 r. nie było jeszcze światła, w
piwnicach stała woda. Naprawianiem wodociągów zajmowało się dwóch
rzemieślników, Kabałt i Bauc. Pierwszej zimy 45/46 roku cała ulica
Iwaszkiewicza od mostu w stronę krzyżówki, po prawej stronie, była
spalona. Jak uruchomili wodociągi lała
się woda, w zawalonych piwnicach nie było dostępu do kranów, by je zakręcić. W
lutym albo w marcu rozmarznięta woda spływała od krzyżówki ulicą w stronę Obry.
W nocy zamarzała i cała Iwaszkiewicza była pokryta prawie metrowej grubości
warstwą lodu.
Większość z
nich razem ze mną rozpoczynała zajęcia szkolne we wrześniu 1945, ja zacząłem
pracę od półrocza od stycznia. Brakowało trochę nauczycieli. Znałem niemiecki,
dostałem klasę, w której byli miejscowi, autochtoni, Polacy. Pamiętam jedną z
wywiadówek, mało było na niej rodziców, ale do Kominowskiego przyszła cała
rodzina; ojciec matka i babcia, która tłumaczyła moje zalecenia. W czasie
wakacji w 1946r. część z tych rodzin, które uczyłem, wyjechała do Niemiec i we
wrześniu w szkole została grupa 10. autochtonów. Z uczniów pamiętam Garniewicza,
Paczkowskiego, Klimka, Grzegorzewskiego. Szkudelski, to był przerośnięty
chłopak, chodził do trzeciej klasy, on nie miał nawet zeszytów. Były z nim
trudności, kierownik powiedział mi, że trzeba pójść do tej rodziny, sprawdzić,
czy chłopak ma warunki do nauki. Szkudelscy mieszkali na osiedlu Reymonta.
Zapukałem, przedstawiłem się. Akurat był ojciec i matka. Tytułowali mnie panem
profesorem. Szkudelska mówi do męża - stary, podaj coś na stół. Postawił
na stole pół litra i dwie szklanki, dwa talerzyki. Czułem zapachy z kuchni,
cebulka i jakieś mięso. Z mięsem było trudno w mieście, myślałem, że to nerki,
a to były świeżutkie jąderka. Pani
Szkudelska - mój stary był w św. Wojciechu i kastrował wieprzki, te jąderka
przyniósł i ja to ugotowałam.
Było takich
dwóch uczniów, nazywali się Leśnik. Chłopcy mieli 12 i 11 lat. Ich ojciec był
kolejarzem i mieszkał na ul. Kilińskiego. Miałem lekcję przyrody i zamierzałem
mówić o ptakach. Zginął mi niemiecki album o przyrodzie. Powiedziałem, że
jeżeli nikt się nie przyzna, zrobię rewizję. W ostatniej ławce siedzieli bracia
Leśnik, zacząłem od nich. W ich teczce był mój album i jeszcze coś - czarny
rewolwer. Było zarządzenie UB, że jeżeli takie rzeczy się pojawią w szkole, to
natychmiast meldować w UB. Nie
pokazywałem uczniom całej zawartości teczki. Bracia zaczęli pyskować, że album
ktoś im podrzucił. Pomyślałem, że jak zamelduję o sprawie w UB, to chłopcy
powiedzą, że ja im to podrzuciłem. Zdenerwowałem się, wziąłem taką metrową
linijkę i przyłożyłem im przez tyłek parę razy. A jeden z nich, Marian, do
mnie, że nie wolno bić, że powie tacie a on ze mną zrobi porządek. Znalezioną
broń przełożyłem do swojej teczki i jak wracałem do domu po lekcjach, i pusto
było na moście, otworzyłem teczkę i ten rewolwer wyrzuciłem do rzeki.
Pojechałem do Leśniaków na Kilińskiego. Leśnikowa szykowała mężowi obiad.
Leśniak usiadł, żona podała mu zupę. Tłumaczę mu, że synowie źle zrobili i im
trochę przyłożyłem, a oni się odgrażali. Weszli synowie, widząc mnie
pospuszczali głowy. Ojciec marynarkę rozpiął, wyciągnął pasek za spodni i zaczął lać chłopaków. – Ja panu
profesorowi jeszcze kij przyniosę - powiedział. Odtąd zachowanie Leśników
się zmieniło na lepsze. Leśniaki przyjechali z poznańskiego, oni jeszcze za
niemieckich czasów byli przyzwyczajani do porządku. Więcej kłopotów było z tymi
zza Buga, oni bardziej byli tak przeciwko nauczycielom.
Jeden z młodych Leśników skończył tragicznie.
Dwa lata później w szkole była moda na
strzelanie z rurek nabitych prochem i ołowiem. Był huk po szkole, hałasowali na
przerwie. Leśnik też sobie zrobił taką rurkę i nabój wstrzelił mu się w głowę,
leżał po pół roku w szpitalu, potem zmarł. Zdarzały się wśród dzieci takie
wypadki. W Wysokiej widziałem w lesie taśmy karabinowe pełne naboi i karabiny.
W szkole
podstawowej pracowałem do roku 1950., potem w Szkole Handlowej, gdzie byłem od
1950 r. dyrektorem. Z Niemcami już mieliśmy kontakty w Poznaniu w czasie wojny.
Niemcy jak Niemcy, różni byli, zależy na kogo się trafiło. Najwięcej ludzi
przyjechało z Międzychodu i z Nowego Tomyśla, potem z Poznania, od czerwca 1945
r. zaczęli przyjeżdżać przesiedleńcy i repatrianci ze wschodu. Niemcy wyjeżdżali
w czerwcu i w lipcu 1945 r. Specjalna komisja weryfikowała tych, którzy mogli
zostać, którzy są według nich Polakami, to znaczy umieją po polsku. Niemców
wysiedlali do obozu, i stamtąd na Sulęcin do Niemiec, niektórzy szli tam z
własnej woli.
Praca w
szkole mi się podobała. Bez względu na to, z jakich stron się pochodziło,
ludzie byli przyjaźni i życzliwi. Przez pierwsze miesiące nie dostawałem
wynagrodzenia. Pani Pietraszowa przynosiła mi kawę, cukier. Ja byłem z
Poznania, kolega Sojka ze Śląska. Nie było pomiędzy nami nauczycielami jakiś
wyraźnych różnic kulturowych, oprócz regionalnych kuchni. Razem organizowaliśmy
imieniny, Święta. My z Sojką mieliśmy zainteresowania zbierackie. Pływaliśmy po
pracy kajakiem po Obrze, łowiliśmy okonie. Ludzie z różnych stron kraju z
początku tworzyli osobne grupki, po dwóch trzech latach różnice te zanikły. W
szkole uczniowie szybko nawiązywali kontakty z rówieśnikami. Niebezpiecznych
sytuacji ja osobiście nie przeżyłem. W mojej szkole zetknąłem się z oddziałami
podziemnymi, piszę o nich książkę. Pomysł narodził się w 1948 r., Plebanek
wciągnął do organizacji kilkanaście kolegów i nauczycielkę druhnę Helenę
Garniewiczową. Sądzę, że byli to fajni chłopcy, podziwialiśmy ich, że się
zdobyli na bunt. Drugą organizacją była "Maria".
W Szkole
Handlowej, która była na Placu Dworcowym, byłem wtedy kierownikiem internatu.
Któregoś dnia słyszę, że UB zabrało Zielińskiego, Gnicia, Gazdeckiego. Pisali
ulotki antysowieckie i antypeerlowskie na mojej służbowej maszynie do pisania.
UB zabrało do sprawdzenia wszystkie 12 maszyn do pisania. Gazdecki nie wydał
mnie. W UB działała specjalna komórka, która dokonywała przestępstw i morderstw
i winą za nie obarczała ruch podziemny. W ubeckich bojówkach byli różni ludzie,
nieraz zagubieni. Wszystko było pogmatwane. Ludzie mieli swoje za uszami, brali
udział w walkach partyzanckich. Byli nauczeni walki leśnej, kiedy trzeba było
zdobywać żywność, to się okradało Polaków, przecież nikt dobrowolnie nie oddał
żywności .Jeszcze w pierwszym roku po wojnie tak było.
Zamordowali w Lutolu Suchym sołtysa z
Rogozińca - Garbacza, w Lutolu Mokrym, jednego ubowca w Międzyrzeczu, zostało
aresztowanych 36 osób. 10 skazano na karę śmierci i wykonano wyrok w 1947 r.
Bezpieka była w dzisiejszym budynku Powiatowej Komendzie Policji. W 1946 r.
były duże aresztowania w Międzyrzeczu, ponad 100 osób. Ja nie brałem udziału w
walce z ustrojem, inni nauczyciele też nie, nie dotarło do nas takie
zapotrzebowanie. Jeden z listonoszy mi opowiadał, że korespondencję do
określonych osób zabierało UB. Komendantem Milicji był Krupnicki, miał
powiązania z UB, o wszystkim wiedział. Mówił mi, że piwnice w budynku Milicji
były zawalone aresztowanymi ludźmi. Pierwotnie Komenda Powiatowa Milicji była
na Libelta. Milicja powstała już w kwietniu 1945 r. Urząd Bezpieczeństwa
przyjechał z Poznania, został zarejestrowany w 1945 r.
Rosjan było w Międzyrzeczu w sierpniu 1945 r.
parę tysięcy. Wieczorami robili barwne apele, defilady z bronią. Chodziliśmy to
oglądać. Komendantem był Iwanow, jedna z Polek była jego wojenną żoną.
Pracowała w miejskiej radzie, była przewodniczącą, osobiście Iwanowa nie
poznałem, specjalnie go nie unikałem, nie znałem języka rosyjskiego. Rosjanie
wymieniali się co dwa dni, i szli dalej do Berlina. Byli tu do sierpnia 1946 r.
Komisariaty wojenne zostały wtedy rozwiązane. Rekwirowali dużo urządzeń, krowy,
konie, świnie. Maszyny rozkręcali i wywozili do Rosji pociągami i samochodami.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz