sobota, 13 maja 2017

Stefania Burdajewicz opowiada


Nasza rodzina była zamożna. Mieszkaliśmy w Poznaniu. Wyjechaliśmy stamtąd w 1945 r., bo zburzyli nasz dom. Siedzieliśmy w schronie, jedna z katiusz spadła koło nas. Pamiętam, jak z Poznania wywozili ludzi zamożnych, to było okropne. Niemcy brali ze schronów niewolników do pracy. Trwała wojna.
Chodziliśmy do szkoły. Mieszkaliśmy jakiś czas u znajomego Niemca, trzy rodziny w pięciu pokojach i kuchni. Mama szyła ubrania dla Niemki, bawiłam się z jej dziećmi. Jej mąż był w wojsku, jak uciekała przed Rosjanami, dała nam klucze od swojego mieszkania. Ona chciała mnie zabrać, ale mama nie pozwoliła. Przyjechaliśmy pociągiem do Skoków w lipcu 1945 r. Ojciec dostał pracę w Nadleśnictwie. We wsi nie było ludzi. Stały puste mieszkania, bez mebli. Dwór był spalony, bo Rosjanie znaleźli tam portret Hitlera. Jak przyjechaliśmy, Niemców już nie było. Przez wieś Rosjanie pędzili świnie, konie, krowy. Razem z mieszkaniem dostaliśmy pole i ogród. Dwa inne konie ojciec dostał z UNRRy, paczki też stamtąd dostawaliśmy. Krowę dali nam sąsiedzi, od Rosjan dostaliśmy konia i zaczęliśmy gospodarzyć.
Każdy przyjechał z podręcznym bagażem, nie było wtedy ludzi szczególnie zamożnych. W czasie wojny dzieci chorowały na świerzb, wszystko było na kartki, ojciec mówił, że teraz będziemy żyć lepiej. Ojciec był zaradny, mama szyła, zajmowała się gospodarstwem. Mama umiała po niemiecku, szkołę kończyła jeszcze za Wilhelma. Potem nauczyła szyć mnie.
Wszyscy cieszyli się, że przeżyli wojnę. W Skokach zamieszkała cała jedna wioska zza Buga. Bardzo przyjemnie nam się żyło. Szanowali nas, uważali, że nasza rodzina jest święta. Oni lubili się kłócić, dużo pili. Nasz ojciec nie pił. Poza tym bardzo serdeczni ludzie, nikt się nie wywyższał. Uczciwi gospodarze. Pamiętam Pokolenko, Dzikowskiego, Cytrowskiech, bawiliśmy się z ich dziećmi. Pomagaliśmy sobie w potrzebie, w chorobie wspomagaliśmy. Nie byliśmy z ich stron, ale lubili nas, zapraszali do siebie, bo ojciec był życzliwym człowiekiem. Jako podlotek bawiłam się na weselu u Pokolenki. Grali na akordeonie, tańczyłam z chłopcem, który pracowali we młynie. To był miły chłopak. Pochodził zza Buga, ale mówił bez akcentu. Sierota, zabili mu rodziców.
We wsi rządził sołtys Pokolenko. W Skokach była szkoła, ale ja chodziłam do Międzyrzecza, najpierw do szkoły podstawowej, potem do gospodarczej, teraz w tym miejscu jest Bank Spółdzielczy. Handlówka była tam do 1950 r., potem wybudowali budowlankę i szkołę handlową przenieśli na ul. Libelta, ale ja już tam nie chodziłam, bo zachorowałam. Młodsze dzieci uczyły się rano, starsze po południu. Koleżanki i koledzy pochodzili ze wszystkich regionów. W szkole gospodarczej uczyły się same dziewczynki, bardzo się przyjaźniłyśmy. Dobrze wspominam nauczycielkę z Rygi, jej rodzice nie żyli. W pierwszym roku mieliśmy takie cieniutkie książeczki do nauki.
W Międzyrzeczu całe centrum było spalone. Rozbieraliśmy gruzy, cegły zabierali na odbudowę Warszawy. Po szkole wracaliśmy do domu, we wsi każdy miał swoje zajęcie, pomagaliśmy w gospodarstwie. Ja nie bardzo umiałam, pochodziłam z miasta, wolałam biegać do kuzynki. Na początku bardzo tęskniłam za Poznaniem, potem dobrze się tu czułam.
W 1950 r. ojca zwolnili z pracy w Skokach. Dostał nową pracę i mieszkanie w Międzyrzeczu. Było dobrze. Mam dużą rodzinę ze strony ojca. Czterech braci. Ojciec pościągał tu rodzinę z innych stron kraju. Zachorowałam. Trzy miesiące leżałam w szpitalu. Męża poznałam w pociągu. Pobraliśmy się. Pracowałam w Międzyrzeczu w zakładzie krawieckim „Promień”. Bardzo lubiłam ludzi zza Buga, i tych z poznańskiego też. Ci zza Buga bardzo piją, częstują od razu wódką i bimbrem, ale są serdeczni.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz