Stefania Burdajewicz opowiada
Nasza rodzina była zamożna.
Mieszkaliśmy w Poznaniu. Wyjechaliśmy stamtąd w 1945 r., bo zburzyli nasz dom. Siedzieliśmy
w schronie, jedna z katiusz spadła koło nas. Pamiętam, jak z Poznania wywozili
ludzi zamożnych, to było okropne. Niemcy brali ze schronów niewolników do
pracy. Trwała wojna.
Chodziliśmy do szkoły. Mieszkaliśmy
jakiś czas u znajomego Niemca, trzy rodziny w pięciu pokojach i kuchni. Mama
szyła ubrania dla Niemki, bawiłam się z jej dziećmi. Jej mąż był w wojsku, jak
uciekała przed Rosjanami, dała nam klucze od swojego mieszkania. Ona chciała
mnie zabrać, ale mama nie pozwoliła. Przyjechaliśmy pociągiem do Skoków w lipcu
1945 r. Ojciec dostał pracę w Nadleśnictwie. We wsi nie było ludzi. Stały puste
mieszkania, bez mebli. Dwór był spalony, bo Rosjanie znaleźli tam portret
Hitlera. Jak przyjechaliśmy, Niemców już nie było. Przez wieś Rosjanie pędzili
świnie, konie, krowy. Razem z mieszkaniem dostaliśmy pole i ogród. Dwa inne
konie ojciec dostał z UNRRy, paczki też stamtąd dostawaliśmy. Krowę dali nam
sąsiedzi, od Rosjan dostaliśmy konia i zaczęliśmy gospodarzyć.
Każdy przyjechał z podręcznym
bagażem, nie było wtedy ludzi szczególnie zamożnych. W czasie wojny dzieci
chorowały na świerzb, wszystko było na kartki, ojciec mówił, że teraz będziemy
żyć lepiej. Ojciec był zaradny, mama szyła, zajmowała się gospodarstwem. Mama
umiała po niemiecku, szkołę kończyła jeszcze za Wilhelma. Potem nauczyła szyć
mnie.
Wszyscy cieszyli się, że przeżyli
wojnę. W Skokach zamieszkała cała jedna wioska zza Buga. Bardzo przyjemnie nam
się żyło. Szanowali nas, uważali, że nasza rodzina jest święta. Oni lubili się
kłócić, dużo pili. Nasz ojciec nie pił. Poza tym bardzo serdeczni ludzie, nikt
się nie wywyższał. Uczciwi gospodarze. Pamiętam Pokolenko, Dzikowskiego,
Cytrowskiech, bawiliśmy się z ich dziećmi. Pomagaliśmy sobie w potrzebie, w
chorobie wspomagaliśmy. Nie byliśmy z ich stron, ale lubili nas, zapraszali do
siebie, bo ojciec był życzliwym człowiekiem. Jako podlotek bawiłam się na
weselu u Pokolenki. Grali na akordeonie, tańczyłam z chłopcem, który pracowali
we młynie. To był miły chłopak. Pochodził zza Buga, ale mówił bez akcentu.
Sierota, zabili mu rodziców.
We wsi rządził sołtys Pokolenko. W
Skokach była szkoła, ale ja chodziłam do Międzyrzecza, najpierw do szkoły podstawowej,
potem do gospodarczej, teraz w tym miejscu jest Bank Spółdzielczy. Handlówka była
tam do 1950 r., potem wybudowali budowlankę i szkołę handlową przenieśli na ul.
Libelta, ale ja już tam nie chodziłam, bo zachorowałam. Młodsze dzieci uczyły
się rano, starsze po południu. Koleżanki i koledzy pochodzili ze wszystkich
regionów. W szkole gospodarczej uczyły się same dziewczynki, bardzo się
przyjaźniłyśmy. Dobrze wspominam nauczycielkę z Rygi, jej rodzice nie żyli. W
pierwszym roku mieliśmy takie cieniutkie książeczki do nauki.
W Międzyrzeczu całe centrum było
spalone. Rozbieraliśmy gruzy, cegły zabierali na odbudowę Warszawy. Po szkole
wracaliśmy do domu, we wsi każdy miał swoje zajęcie, pomagaliśmy w
gospodarstwie. Ja nie bardzo umiałam, pochodziłam z miasta, wolałam biegać do
kuzynki. Na początku bardzo tęskniłam za Poznaniem, potem dobrze się tu czułam.
W 1950 r. ojca zwolnili z pracy w
Skokach. Dostał nową pracę i mieszkanie w Międzyrzeczu. Było dobrze. Mam dużą
rodzinę ze strony ojca. Czterech braci. Ojciec pościągał tu rodzinę z innych
stron kraju. Zachorowałam. Trzy miesiące leżałam w szpitalu. Męża poznałam w
pociągu. Pobraliśmy się. Pracowałam w Międzyrzeczu w zakładzie krawieckim
„Promień”. Bardzo lubiłam ludzi zza Buga, i tych z poznańskiego też. Ci zza
Buga bardzo piją, częstują od razu wódką i bimbrem, ale są serdeczni.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec
2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz