Pani O. opowiada
Przyjechałam
w 1947 r. do Bukowca ze wsi w krakowskiem. Mój ojciec umarł jak miałam 13 lat.
Był głód, nie mieliśmy co jeść. Na wiosnę sadzili ziemniaki, na połówki je
kroili, żeby posadzić ich jak najwięcej. Byłam taka głodna, że wydłubywałam te
połóweczki z pola, w stawie opłukiwałam je z ziemi, na tarce tarkowałam, matka
podoiła krowę, dolała mleka, taka popa się zrobiła i to jedliśmy. Brakowało nam
owoców, na agreście był jeszcze kwiatek, a my już zjedliśmy go. Mieliśmy dwie
morgi pola. W krakowskim cały czas była bieda, to Galicja, straszna bieda.
Ludzie stamtąd uciekali, jechali tu na zachód, osiedlali się w pięknych
osiedlach.
Nasza mama płakała, bała się nas puścić z domu, dwie
nastoletnie córki, Ruskie w Trzcielu gwałcili kobiety. W Bukowcu zawiązywał się
majątek PGR. Po terenie Polski jeździli werbownicy i zbierali ludzi do pracy.
Pojechałyśmy do pracy we dwie, miałam 17 lat. Mój przyszły mąż mieszkał w tym samym co ja budynku.
W pracy
było ciężko. Wstawaliśmy o 5. godz. O godz. 6.00 na apelu wyznaczali nam prace,
ty - na pole, ty - do ogrodu czy na spichrz. Nie było tak, że pracowaliśmy 8
godzin, nieraz schodziłam z pracy o godz. 9.00 wieczorem. Obiadu nikt nie
dawał, miało się w kieszeni jedną czy dwie skibki chleba, suche czy
posmarowane.
W pokoju, gdzie mieszkaliśmy, było nas pięć.
Jeszcze jedna dziewczyna pracowała ze mną jako posyłka do pracy. Ten, co mnie
zwerbował, wziął za to pieniądze, i zboże czy mąkę, które mi się za pracę
należały, ja robiłam tylko za jedzenie, jeszcze kupili mi jakieś obuwie.
Jedzenie dostawaliśmy zawsze rano i szliśmy do pracy.
Była duża
różnica między życiem tu a życiem w naszym, w krakowskiem. Tam do tej pory są
wąskie pasy ziemi poprzedzielane miedzami.
To twoje pole, to sąsiada, a to deszcz pada na jego pole, kto temu
winien, kłócili się, bili. Roweru tam nie widziałam na oczy. Mój ojciec był
bednarzem. Miał kobyłkę stolarską, z drewnianym kozim łbem. Do wieku 15 lat nie
widziałam mięsa, chyba że kura okulała czy zdechła na wątrobę. Kury zanosiliśmy
do miasta i sprzedawaliśmy. Matka krowę podoiła, zrobiła masło w kierzynce. Na
polu rósł len, moczyło się go, jak był suchy tłukliśmy go i czesaliśmy,
przędliśmy. Wszystko było z lnu,
pletliśmy ręcznie sznurki, używaliśmy kija do nawijania, powrozy się pletło z
konopi, które się suszyło. Len rósł drobniutko, jak dojrzał, miał takie
kuleczki, z lnu robiło się z niego materiały. Miałam kołowrotek, sprzedałam go
potem Niemcom.
Bardzo
ciężko pracowaliśmy, ale byłam zadowolona, że tu przyjechałam. Tutaj było co
jeść. Od razu mi się tu podobało, ze względu na tamtą biedę już nie chciałam
wracać w krakowskie. Inni przyjeżdżali do PGRu na sezon letni, jesienią jechali
z powrotem do domu.
Przedtem służyłam koło Gniezna, za
posyłkę. Tak wykorzystywali dzieci. Miałam 13 lat, pasłam krowy. Dali suchy
chleb, kupili mi na zimę okuloki (trepy) - drzewniana podeszwa, z wiązaną górą
ze skóry i chustę, i pieniądze na pociąg do domu. Chciałabym tam jeszcze
pojechać, zobaczyć tego człowieka, u którego służyłam. Budował się, krew mi z
palców szła, kiedy musiałam gołymi rękami cegły rzucać do tego, który stał na
drabinie. Cegły miały ostre krawędzie.
W 1948 r. wyszłam za mąż. Urodziłam pięcioro
dzieci. Jak przeprowadziliśmy się do Międzyrzecza nauczyłam się szyć. Przy
lampie naftowej, pożyczyli mi maszynę z PGRu. Dyrektor jeździł gokartem, takim
na dwóch kołach, w pole - sprawdzać, czy dobrze pracujemy, jak mu się nie
podobało - darł się, laską pokazywał, gdzie mamy poprawić.
Gokartem
jechaliśmy z mężem do ślubu. Ślub dał nam Figaniak w 1948 r. w Urzędzie Stanu
Cywilnego w Rynku, który mieścił się wtedy w budynku przed Muzeum. Przed tym
trzeba zrobić badania, iść do lekarza po zaświadczenie, bez tego nie dawali
ślubu. Miesiąc to trwało. Po wojnie było dużo ludzi chorych wenerycznie.
Nie
interesowałam się zbytnio polityką czy ludźmi, cały dzień pracowałam. Nie było
dla mnie różnicy, czy był stalinizm czy nie. Wtedy tak nie było, żeby ktoś nie
pracował. Na ulicy Spokojnej mieszkaliśmy w starym domku, ja z mężem i z
pięciorgiem dzieci na parunastu metrach, wszystkie się uczyły. Przez pewien
czas mieszkała z nami jedna dziewczyna z Brójec, chodziła z moją córką do
liceum medycznego w Obrzycach. W zamian przywoziła z domu masło, worek mąki,
tak się żyło.
W 1948 r.
byliśmy z mężem u mnie w domu. Opowiadał, że rano obudziły go jakieś dziwne
odgłosy, nie widział nic takiego przedtem. To moja mama mieliła zboże w
kamiennym żarnie, przesiewała je potem przez drewniane sitka. Zboże młóciliśmy
cepami i odwirowaliśmy w młynku. Dach robiło się ze słomy, pęczki słomy -
kicorki, przekręcało się na pół, związywało i jedno przy drugim kładło na dach.
Tu na zachodzie było inaczej, były maszyny, snopowiązałki, maszyna wyrzucała
snopy, młocarnia była w PGRze, lokomotywa na parę. Mieli też ciągnik.
Jak mieszkałam na Spokojnej, ludzie przeważnie
stosowali się jeden do drugiego. Jedni przyjechali z Rosji, z terenu, gdzie
nigdy deszcz nie pada. Rośnie tam wata, w takich podłużnych strąkach, co jak
pękają, to ona z nich wychodzi. Rozmawialiśmy o tym, jaka u nas bieda była w
krakowskim, oni opowiadali, jaką tam mieli biedę, że w ogóle wody nie było.
Ja w
Międzyrzeczu bez pomocy lekarzy rodziłam dzieci. Jak miało się urodzić drugie
dziecko, poszłam po położną. Na drugi dzień wstałam i w wannie prałam pieluchy,
bielutkie były. Ciężko było, tyle dzieci. W podwórku dwie świnie chowałam. Mam
zdjęcia dzieci, jak stoją w podwórku pośród kur. Biegłam za koszary narwać
liści dla świń, dawałam im obierki od kartofli, kupiło się trochę śrutu. Za
sześć miesięcy świnia urosła do 130 kg. Biliśmy kury, króliki, na podwórkach
wszyscy je mieli. Tam, gdzie na Spokojnej jest dzisiaj sklep rybny, był taki
wysoki dom i do niego był przylepiony mój domek. Pruski mur, słoma i glina,
tynk spadał nam na głowy. Stare domy stały tam rzędem, rozebrali je, bo były
zniszczone. Postawili tam blok. Obok
dzisiejszej poczty stał pawilon pierwszy po wojnie, nazywali go niemieckim
pawilonem.
Przez
dwadzieścia lat sama chowałam dzieci, mąż w państwowych lasach jeździł na
traktorze w Beskidach, woził drzewo. Przyjeżdżał raz na tydzień czy dwa.
Wynajmowali tam we trzech kwaterę u gospodarza.
W 1947 r. w
Bukowcu była 7. klasowa szkoła, można było dostać świadectwo po dwóch
miesiącach. Chodziłam tam, ale do dzisiaj świadectwa nie odebrałam. W Cechu w
Międzyrzeczu szyłam 15 lat. Dali mi cennik, ale ja brałam za szycie taniej. To
mi się opłacało, miałam dużo klientów. Ludzie przynosili mi materiały, nici
miałam z "Promienia". Byłam zarejestrowana, płaciłam dyrektorowi
Korsakowi co miesiąc składkę na ZUS, ale on jej nie wpłacał. Dopiero pan
Chamienia zaczął to robić. Dzięki niemu za 8 lat pracy mam 480 zł renty.
Jak
wychodziłam za mojego męża, krzyczeli - co ty, Niemca bierzesz! Niemcy
dla mnie byli dobrzy. Myślę, że my byliśmy ludzie zacofani. Dla mnie odległość
z krakowskiego do Bukowca była ogromna. Mama w swoim życiu pociągu nie widziała
na oczy, do chwili, kiedy tu przyjechała do mnie. Myślała, że w pociągu są
złodzieje. To z biedy. Ludzie szli do miasta kupić 25 dkg cukru na miesiąc,
słomkę na papierosy. Mama szła 17 km do Bochni w jedną stronę na zakupy. Ja
zbierałam jagody i niosłam je w wiklinowym koszyku sprzedać na targ w mieście.
Ładnie ubrane panie z umalowanymi paznokciami kupowały tylko te bardziej
czubate słoiki. Nieraz niosłam te jagody z powrotem, po drodze je jadłam, szłam
polnymi ścieżkami.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz