środa, 10 maja 2017

Pani O. opowiada


            Przyjechałam w 1947 r. do Bukowca ze wsi w krakowskiem. Mój ojciec umarł jak miałam 13 lat. Był głód, nie mieliśmy co jeść. Na wiosnę sadzili ziemniaki, na połówki je kroili, żeby posadzić ich jak najwięcej. Byłam taka głodna, że wydłubywałam te połóweczki z pola, w stawie opłukiwałam je z ziemi, na tarce tarkowałam, matka podoiła krowę, dolała mleka, taka popa się zrobiła i to jedliśmy. Brakowało nam owoców, na agreście był jeszcze kwiatek, a my już zjedliśmy go. Mieliśmy dwie morgi pola. W krakowskim cały czas była bieda, to Galicja, straszna bieda. Ludzie stamtąd uciekali, jechali tu na zachód, osiedlali się w pięknych osiedlach.
Nasza mama płakała, bała się nas puścić z domu, dwie nastoletnie córki, Ruskie w Trzcielu gwałcili kobiety. W Bukowcu zawiązywał się majątek PGR. Po terenie Polski jeździli werbownicy i zbierali ludzi do pracy. Pojechałyśmy do pracy we dwie, miałam 17 lat. Mój przyszły mąż  mieszkał w tym samym co ja budynku.
            W pracy było ciężko. Wstawaliśmy o 5. godz. O godz. 6.00 na apelu wyznaczali nam prace, ty - na pole, ty - do ogrodu czy na spichrz. Nie było tak, że pracowaliśmy 8 godzin, nieraz schodziłam z pracy o godz. 9.00 wieczorem. Obiadu nikt nie dawał, miało się w kieszeni jedną czy dwie skibki chleba, suche czy posmarowane.
              W pokoju, gdzie mieszkaliśmy, było nas pięć. Jeszcze jedna dziewczyna pracowała ze mną jako posyłka do pracy. Ten, co mnie zwerbował, wziął za to pieniądze, i zboże czy mąkę, które mi się za pracę należały, ja robiłam tylko za jedzenie, jeszcze kupili mi jakieś obuwie. Jedzenie dostawaliśmy zawsze rano i szliśmy do pracy.
            Była duża różnica między życiem tu a życiem w naszym, w krakowskiem. Tam do tej pory są wąskie pasy ziemi poprzedzielane miedzami.  To twoje pole, to sąsiada, a to deszcz pada na jego pole, kto temu winien, kłócili się, bili. Roweru tam nie widziałam na oczy. Mój ojciec był bednarzem. Miał kobyłkę stolarską, z drewnianym kozim łbem. Do wieku 15 lat nie widziałam mięsa, chyba że kura okulała czy zdechła na wątrobę. Kury zanosiliśmy do miasta i sprzedawaliśmy. Matka krowę podoiła, zrobiła masło w kierzynce. Na polu rósł len, moczyło się go, jak był suchy tłukliśmy go i czesaliśmy, przędliśmy.  Wszystko było z lnu, pletliśmy ręcznie sznurki, używaliśmy kija do nawijania, powrozy się pletło z konopi, które się suszyło. Len rósł drobniutko, jak dojrzał, miał takie kuleczki, z lnu robiło się z niego materiały. Miałam kołowrotek, sprzedałam go potem Niemcom.
            Bardzo ciężko pracowaliśmy, ale byłam zadowolona, że tu przyjechałam. Tutaj było co jeść. Od razu mi się tu podobało, ze względu na tamtą biedę już nie chciałam wracać w krakowskie. Inni przyjeżdżali do PGRu na sezon letni, jesienią jechali z powrotem do domu.
            Przedtem służyłam koło Gniezna, za posyłkę. Tak wykorzystywali dzieci. Miałam 13 lat, pasłam krowy. Dali suchy chleb, kupili mi na zimę okuloki (trepy) - drzewniana podeszwa, z wiązaną górą ze skóry i chustę, i pieniądze na pociąg do domu. Chciałabym tam jeszcze pojechać, zobaczyć tego człowieka, u którego służyłam. Budował się, krew mi z palców szła, kiedy musiałam gołymi rękami cegły rzucać do tego, który stał na drabinie. Cegły miały ostre krawędzie.
            W 1948 r. wyszłam za mąż. Urodziłam pięcioro dzieci. Jak przeprowadziliśmy się do Międzyrzecza nauczyłam się szyć. Przy lampie naftowej, pożyczyli mi maszynę z PGRu. Dyrektor jeździł gokartem, takim na dwóch kołach, w pole - sprawdzać, czy dobrze pracujemy, jak mu się nie podobało - darł się, laską pokazywał, gdzie mamy poprawić.
            Gokartem jechaliśmy z mężem do ślubu. Ślub dał nam Figaniak w 1948 r. w Urzędzie Stanu Cywilnego w Rynku, który mieścił się wtedy w budynku przed Muzeum. Przed tym trzeba zrobić badania, iść do lekarza po zaświadczenie, bez tego nie dawali ślubu. Miesiąc to trwało. Po wojnie było dużo ludzi chorych wenerycznie.
            Nie interesowałam się zbytnio polityką czy ludźmi, cały dzień pracowałam. Nie było dla mnie różnicy, czy był stalinizm czy nie. Wtedy tak nie było, żeby ktoś nie pracował. Na ulicy Spokojnej mieszkaliśmy w starym domku, ja z mężem i z pięciorgiem dzieci na parunastu metrach, wszystkie się uczyły. Przez pewien czas mieszkała z nami jedna dziewczyna z Brójec, chodziła z moją córką do liceum medycznego w Obrzycach. W zamian przywoziła z domu masło, worek mąki, tak się żyło.
            W 1948 r. byliśmy z mężem u mnie w domu. Opowiadał, że rano obudziły go jakieś dziwne odgłosy, nie widział nic takiego przedtem. To moja mama mieliła zboże w kamiennym żarnie, przesiewała je potem przez drewniane sitka. Zboże młóciliśmy cepami i odwirowaliśmy w młynku. Dach robiło się ze słomy, pęczki słomy - kicorki, przekręcało się na pół, związywało i jedno przy drugim kładło na dach. Tu na zachodzie było inaczej, były maszyny, snopowiązałki, maszyna wyrzucała snopy, młocarnia była w PGRze, lokomotywa na parę. Mieli też ciągnik.
            Jak  mieszkałam na Spokojnej, ludzie przeważnie stosowali się jeden do drugiego. Jedni przyjechali z Rosji, z terenu, gdzie nigdy deszcz nie pada. Rośnie tam wata, w takich podłużnych strąkach, co jak pękają, to ona z nich wychodzi. Rozmawialiśmy o tym, jaka u nas bieda była w krakowskim, oni opowiadali, jaką tam mieli biedę, że w ogóle wody nie było.
            Ja w Międzyrzeczu bez pomocy lekarzy rodziłam dzieci. Jak miało się urodzić drugie dziecko, poszłam po położną. Na drugi dzień wstałam i w wannie prałam pieluchy, bielutkie były. Ciężko było, tyle dzieci. W podwórku dwie świnie chowałam. Mam zdjęcia dzieci, jak stoją w podwórku pośród kur. Biegłam za koszary narwać liści dla świń, dawałam im obierki od kartofli, kupiło się trochę śrutu. Za sześć miesięcy świnia urosła do 130 kg. Biliśmy kury, króliki, na podwórkach wszyscy je mieli. Tam, gdzie na Spokojnej jest dzisiaj sklep rybny, był taki wysoki dom i do niego był przylepiony mój domek. Pruski mur, słoma i glina, tynk spadał nam na głowy. Stare domy stały tam rzędem, rozebrali je, bo były zniszczone.  Postawili tam blok. Obok dzisiejszej poczty stał pawilon pierwszy po wojnie, nazywali go niemieckim pawilonem.
            Przez dwadzieścia lat sama chowałam dzieci, mąż w państwowych lasach jeździł na traktorze w Beskidach, woził drzewo. Przyjeżdżał raz na tydzień czy dwa. Wynajmowali tam we trzech kwaterę u gospodarza.
            W 1947 r. w Bukowcu była 7. klasowa szkoła, można było dostać świadectwo po dwóch miesiącach. Chodziłam tam, ale do dzisiaj świadectwa nie odebrałam. W Cechu w Międzyrzeczu szyłam 15 lat. Dali mi cennik, ale ja brałam za szycie taniej. To mi się opłacało, miałam dużo klientów. Ludzie przynosili mi materiały, nici miałam z "Promienia". Byłam zarejestrowana, płaciłam dyrektorowi Korsakowi co miesiąc składkę na ZUS, ale on jej nie wpłacał. Dopiero pan Chamienia zaczął to robić. Dzięki niemu za 8 lat pracy mam 480 zł renty.
            Jak wychodziłam za mojego męża, krzyczeli - co ty, Niemca bierzesz! Niemcy dla mnie byli dobrzy. Myślę, że my byliśmy ludzie zacofani. Dla mnie odległość z krakowskiego do Bukowca była ogromna. Mama w swoim życiu pociągu nie widziała na oczy, do chwili, kiedy tu przyjechała do mnie. Myślała, że w pociągu są złodzieje. To z biedy. Ludzie szli do miasta kupić 25 dkg cukru na miesiąc, słomkę na papierosy. Mama szła 17 km do Bochni w jedną stronę na zakupy. Ja zbierałam jagody i niosłam je w wiklinowym koszyku sprzedać na targ w mieście. Ładnie ubrane panie z umalowanymi paznokciami kupowały tylko te bardziej czubate słoiki. Nieraz niosłam te jagody z powrotem, po drodze je jadłam, szłam polnymi ścieżkami.

opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz