wtorek, 2 maja 2017

Danuta Kosadko opowiada…


            W Tarnopolu w 1945 r. w magistracie powiedzieli nam: Polacy, możecie sobie jechać do Polski, albo zostać. Ci z młodszego pokolenia, mama miała 39 lat, woleli do Polski. Niektórzy z naszych mówili, że na zachodzie Niemcy mordują, że już lepiej do Ruskich, bo z Ruskimi można się dogadać. Ale Ruscy nie wieźli nas do tej bliższej Rosji, tylko od razu na białe niedźwiedzie. A wszyscy wiedzieli, co się dzieje na Syberii. W Tarnopolu przyjeżdżali w nocy ciężarowymi samochodami, zabierali żony oficerów, którzy już byli w Katyniu. Patrzyłam na to z okna. Lufy karabinów, wydawało mi się, skierowane były na mnie. Płakałam. Większość rodzin była wywieziona. Baliśmy się, że mogą każdej nocy zapukać i nas też wywieźć. Byliśmy gotowi do wyjazdu, spaliśmy na siennikach na podłodze, pościel była spakowana. Meble zamieniliśmy na żywność, za dwa kilo słoniny czy worek ziemniaków chłop zabrał nasze pianino. Mieliśmy duże umeblowane mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią.
            Zapisaliśmy się na listę chętnych na wyjazd do Polski. Tata kupił kozę na drogę, żeby było swoje mleko. Nie wiedzieliśmy, dokąd dokładnie jedziemy. Wagony były odkryte, wysokie. W Katowicach staliśmy 5 dni, smażyliśmy ziemniaki na patelni, zobaczyła to ubrana w piękną sukienkę dziewczynka. Poprosiła o plasterek ziemniaka. Była głodna, chodziła na dworcu od budy do budy i prosiła o jedzenie. Za jedno jajko można było dostać sukienkę dla dziecka. Na Śląsku było jeszcze gorzej, okolica zurbanizowana, wokół mało wiejskich terenów. My na szczęście mieliśmy co jeść. Tatuś był obrotny, przed wyjazdem był majstrem na budowie w lwowskiej firmie.
            Przemyśl nas nie przyjął, Ostrów Wlkp. też nie. Przyjechaliśmy do Międzyrzecza 14. lipca 1945 r., nasz pociąg podstawiono pod boczną rampę. W wagonie było nas trzy rodziny. Przywieźliśmy ze sobą meble z sypialni, z kuchni i kanapę. Trafiliśmy na ulicę Sienkiewicza, były tylko cztery puste domy: nr 12,13 i 14. W mniej uszkodzonym domu, pod 17. numerem, już zamieszkali Korczyńscy, którzy przyjechali z nami. W Ratuszu dano kartkę, na której trzeba było wpisać nazwisko i nalepić ten nadruk drzwi. Pod nr 14., gdzie się zatrzymaliśmy, nie było drzwi, więc ojciec przyniósł je z innego domu. Niemców nie było już wcale, ale wszyscy się ich bali, więc na wszelki wypadek okna zabijało się deskami od wewnątrz.
Z Urzędu Miasta dano nam zaświadczenie, że możemy z pustych domów w mieście zabrać sobie meble. W pokojach na podłodze było pełno słomy, nieczystości i pierza. Ludzie, którzy byli tu przed nami, buszowali po domach, zdarli nawet obicia z krzeseł.
W Tarnopolu mieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, tutaj dostaliśmy klitki. Nasz dywan rodzice musieli złożyć na połowę, żeby się zmieścił na podłodze. Spać mieliśmy na czym, rozłożyliśmy też materace.
Tata z panem Gołębiowskim z naszego wagonu poszli zobaczyć miasto. Widok był straszny. Budynek z czerwonej cegły na przeciw dzisiejszej "Tequilli" był spalony, po zakładzie krawieckim zostały niedopalone maszyny do szycia.
            W naszym ogrodzie oset był większy niż ziemniaki. Był już targ, można było wszystko wymienić. My byliśmy przygotowali na wyjazd, tatuś kupił świnię, mieliśmy posoloną słoninę, beczułkę jajek w soli, kapusty, ogórków kiszonych, worek nasuszonego chleba pokrojonego w kromki i kilka kur w klatce. Jak się ziemniaki gotowało, to się kładło na nie ten wysuszony chleb, przykrywało pokrywką, by pięknie odparowały i mieliśmy świeży chleb. Potem, jak była mąka, chleb się piekło. Na targu stali autochtoni z pięknymi ubraniami, z pościelą. Nie mieli co jeść i wymieniali wszystko, co naszabrowali w pustych jeszcze  budynkach. Z ogrodów wykopywali ziemniaki, ale nie mieli jajek czy tłuszczu. Mieszkali na osiedlu Zamkowym. Od nich za kawałek słoniny kupiliśmy część mebli. My nie głodowaliśmy, tatuś był obrotny, inni mieli gorzej. Pierwszą pracę, jaką mu tutaj dali, była naprawa podziurawionych pociskami koszar.          
 Na jesieni, jeszcze było ciepło, magistrat ogłosił zbiórkę mężczyzn do młócki na polach między Kurnikiem a Skokami. Za pracę każdy zabierał zboże, tyle ile mógł unieść, worek brało się na rower i zawoziło do młyna w Skokach. W późniejszym czasie dostaliśmy kartki na żywność z Urzędu Miasta, ale nie było pieniędzy, żeby je zrealizować, więc przepadały. Za parę złotych można było kupić chleb, cukier. Pan Nitka miał na ul. 30. Stycznia sklep spożywczy, teraz jest tam sklep rowerowy.
Jak przyjechaliśmy, było bardzo dużo Wołyniaków, ludzi z Równego i z Pińska. Oni uciekli na ziemie zachodnie, bo na Wołyniu, w Równem, bardzo mordowali. Szczególnie na wioskach, gdzie mieszkali, w równych częściach - Polacy i Ukraińcy.
            Paczki z UNRRY z Czerwonego Krzyża, mniej więcej co trzy miesiące, dostawali tylko repatrianci, autochtoni nie. W paczkach była żywność, kawałek mydła, marmolada, smalec, od czasu do czasu mielonka - swinnaja tuszonka, taki luksus.
            Poszłam do piątej klasy. Moim wychowawcą, i dyrektorem szkoły był pan Rosolak. Szkoła była w budynku dzisiejszego Liceum Ogólnokształcącego. Nie było jeszcze wałów na Obrze, rzeka wylewała do połowy szkolnego podwórka, mieliśmy ślizgawkę. W lecie była nad rzeką plaża, skocznie, przebieralnie. Starszy brat pracował przy wałach. Za mostem z lewej strony były malutkie domki ciągle zalewane do połowy okien, nikt tam nie mieszkał. Przy rzece były ogrody.
            W podstawówce uczyłam się razem z Kaczarowską z Poznania, oni mieszkali na Winnicy. Wielu Poznaniaków przyjechało tu tylko po to, by szabrować, potem wyjeżdżali z powrotem w swoje strony. Tak uczynił Wesoły, przekazane mu przez miasto do użytku maszyny zabrał sobie i wyjechał. Dla Skocznia ze wschodu, który przejął po nim firmę, został stary pług, dostał tylko konia z UNRRY. Takich osób, co wyjechali z powrotem w swoje strony, było dużo, z naszej klasy w mieście zostały trzy osoby. Zostawali na stale repatrianci. Byli też Polacy z Rumunii.
            Nie było między nami a autochtonami w szkole jakiejś nienawiści. O Ukraińcach tata mówił, że jak przyjechali bez ojca, to znaczy, że ten był banderowcem, tak ich nasi ludzie oceniali. Ukraińcy zamieszkali na Wojciechówku. Byli różni. Znaliśmy rodzinę Furtaków, dali się lubić. Tata mówił o nich: porządni ludzie. Wśród nich byli banderowcy, ale też i tacy, którzy uprzedzali Polaków, jak groziło im niebezpieczeństwo. W szkole pan Pawlak miał klasę autochtonów, uczył ich mówić po polsku, bo Niemcy nie pozwalali im uczyć się  polskiego. Autochtoni uważali się za Polaków i chyba byli nimi. Nie było im lekko. Do najgorszych robót ich brano, kobiety sprzątały wagony. Wszyscy mówili na nich "Niemcy", bo nie mówili po polsku. Było trochę tych rodzin, same kobiety z dziećmi.
            Niemcy przeważnie sami wyjeżdżali. Nasi znaleźli jeszcze kilka niemieckich rodzin i przyspieszali, jak mówił mi tata, ich wywożenie. Widziałam na Chłodnej, jak milicjant wypychał z bramy Niemkę staruszkę. Spadła ze schodów na ulicę. Patrzył na to młody niemiecki chłopak, może jej wnuczek. Pomyślałam, jakie on będzie miał zdanie o Polakach, jak wyrośnie. Polacy buszowali w grobowcach na starym niemieckim cmentarzu, nie było to w porządku.
Zawsze myśleliśmy, że wrócimy. Tata trzymał w domu rachunki za rynny, blachy, cegły z Tarnopola, nie chciał brać domu tutaj w zamian za tamten w Tarnopolu. W innych miastach, bardziej w centrum Polski, budowało się więcej, u nas tylko przeprowadzano remonty. Nie chciałabym wracać do Tarnopola, tam wszystko jest zruszczone. Ja jadę tam w odwiedziny do swoich, do kuzynki. W Drohobyczu zostały babcia z ciocią, nie chciały wyjechać. W naszych stronach mówiło się, że ten z Drohobycza to nasz, miejscowy, w odróżnieniu od Moskali. 11 lat miałam, jak tu przyjechałam, dzieci szybko się aklimatyzują. Ze dwadzieścia lat myśleliśmy, że wrócimy. Ale z czasem przyzwyczailiśmy się do Międzyrzecza i tu mieszkamy.

Opracowała Iwona Wróblak

lipiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz