Danuta Kosadko opowiada…
W Tarnopolu
w 1945 r. w magistracie powiedzieli nam: Polacy, możecie sobie jechać do
Polski, albo zostać. Ci z młodszego pokolenia, mama miała 39 lat, woleli do
Polski. Niektórzy z naszych mówili, że na zachodzie Niemcy mordują, że już
lepiej do Ruskich, bo z Ruskimi można się dogadać. Ale Ruscy nie wieźli nas do
tej bliższej Rosji, tylko od razu na białe
niedźwiedzie. A wszyscy wiedzieli, co się dzieje na Syberii. W Tarnopolu przyjeżdżali
w nocy ciężarowymi samochodami, zabierali żony oficerów, którzy już byli w
Katyniu. Patrzyłam na to z okna. Lufy karabinów, wydawało mi się, skierowane
były na mnie. Płakałam. Większość rodzin była wywieziona. Baliśmy się, że mogą
każdej nocy zapukać i nas też wywieźć. Byliśmy gotowi do wyjazdu, spaliśmy na
siennikach na podłodze, pościel była spakowana. Meble zamieniliśmy na żywność,
za dwa kilo słoniny czy worek ziemniaków chłop zabrał nasze pianino. Mieliśmy
duże umeblowane mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią.
Zapisaliśmy
się na listę chętnych na wyjazd do Polski. Tata kupił kozę na drogę, żeby było
swoje mleko. Nie wiedzieliśmy, dokąd dokładnie jedziemy. Wagony były odkryte,
wysokie. W Katowicach staliśmy 5 dni, smażyliśmy ziemniaki na patelni,
zobaczyła to ubrana w piękną sukienkę dziewczynka. Poprosiła o plasterek
ziemniaka. Była głodna, chodziła na dworcu od budy do budy i prosiła o jedzenie.
Za jedno jajko można było dostać sukienkę dla dziecka. Na Śląsku było jeszcze
gorzej, okolica zurbanizowana, wokół mało wiejskich terenów. My na szczęście
mieliśmy co jeść. Tatuś był obrotny, przed wyjazdem był majstrem na budowie w
lwowskiej firmie.
Przemyśl
nas nie przyjął, Ostrów Wlkp. też nie. Przyjechaliśmy do Międzyrzecza 14. lipca
1945 r., nasz pociąg podstawiono pod boczną rampę. W wagonie było nas trzy
rodziny. Przywieźliśmy ze sobą meble z sypialni, z kuchni i kanapę. Trafiliśmy
na ulicę Sienkiewicza, były tylko cztery puste domy: nr 12,13 i 14. W mniej
uszkodzonym domu, pod 17. numerem, już zamieszkali Korczyńscy, którzy
przyjechali z nami. W Ratuszu dano kartkę, na której trzeba było wpisać
nazwisko i nalepić ten nadruk drzwi. Pod nr 14., gdzie się zatrzymaliśmy, nie
było drzwi, więc ojciec przyniósł je z innego domu. Niemców nie było już wcale,
ale wszyscy się ich bali, więc na wszelki wypadek okna zabijało się deskami od
wewnątrz.
Z Urzędu Miasta dano nam
zaświadczenie, że możemy z pustych domów w mieście zabrać sobie meble. W pokojach
na podłodze było pełno słomy, nieczystości i pierza. Ludzie, którzy byli tu
przed nami, buszowali po domach, zdarli nawet obicia z krzeseł.
W Tarnopolu mieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, tutaj
dostaliśmy klitki. Nasz dywan rodzice musieli złożyć na połowę, żeby się
zmieścił na podłodze. Spać mieliśmy na czym, rozłożyliśmy też materace.
Tata z panem Gołębiowskim z
naszego wagonu poszli zobaczyć miasto. Widok był straszny. Budynek z czerwonej
cegły na przeciw dzisiejszej "Tequilli" był spalony, po zakładzie
krawieckim zostały niedopalone maszyny do szycia.
W naszym
ogrodzie oset był większy niż ziemniaki. Był już targ, można było wszystko
wymienić. My byliśmy przygotowali na wyjazd, tatuś kupił świnię, mieliśmy
posoloną słoninę, beczułkę jajek w soli, kapusty, ogórków kiszonych, worek
nasuszonego chleba pokrojonego w kromki i kilka kur w klatce. Jak się ziemniaki
gotowało, to się kładło na nie ten wysuszony chleb, przykrywało pokrywką, by
pięknie odparowały i mieliśmy świeży chleb. Potem, jak była mąka, chleb się
piekło. Na targu stali autochtoni z pięknymi ubraniami, z pościelą. Nie mieli
co jeść i wymieniali wszystko, co naszabrowali w pustych jeszcze budynkach. Z ogrodów wykopywali ziemniaki,
ale nie mieli jajek czy tłuszczu. Mieszkali na osiedlu Zamkowym. Od nich za
kawałek słoniny kupiliśmy część mebli. My nie głodowaliśmy, tatuś był obrotny,
inni mieli gorzej. Pierwszą pracę, jaką mu tutaj dali, była naprawa
podziurawionych pociskami koszar.
Na jesieni, jeszcze było ciepło, magistrat
ogłosił zbiórkę mężczyzn do młócki na polach między Kurnikiem a Skokami. Za
pracę każdy zabierał zboże, tyle ile mógł unieść, worek brało się na rower i
zawoziło do młyna w Skokach. W późniejszym czasie dostaliśmy kartki na żywność z
Urzędu Miasta, ale nie było pieniędzy, żeby je zrealizować, więc przepadały. Za
parę złotych można było kupić chleb, cukier. Pan Nitka miał na ul. 30. Stycznia
sklep spożywczy, teraz jest tam sklep rowerowy.
Jak przyjechaliśmy, było bardzo
dużo Wołyniaków, ludzi z Równego i z Pińska. Oni uciekli na ziemie zachodnie,
bo na Wołyniu, w Równem, bardzo mordowali. Szczególnie na wioskach, gdzie
mieszkali, w równych częściach - Polacy i Ukraińcy.
Paczki z UNRRY z Czerwonego Krzyża,
mniej więcej co trzy miesiące, dostawali tylko repatrianci, autochtoni nie. W
paczkach była żywność, kawałek mydła, marmolada, smalec, od czasu do czasu
mielonka - swinnaja tuszonka, taki luksus.
Poszłam do
piątej klasy. Moim wychowawcą, i dyrektorem szkoły był pan Rosolak. Szkoła była
w budynku dzisiejszego Liceum Ogólnokształcącego. Nie było jeszcze wałów na
Obrze, rzeka wylewała do połowy szkolnego podwórka, mieliśmy ślizgawkę. W lecie
była nad rzeką plaża, skocznie, przebieralnie. Starszy brat pracował przy wałach.
Za mostem z lewej strony były malutkie domki ciągle zalewane do połowy okien,
nikt tam nie mieszkał. Przy rzece były ogrody.
W podstawówce uczyłam się razem z
Kaczarowską z Poznania, oni mieszkali na Winnicy. Wielu Poznaniaków przyjechało
tu tylko po to, by szabrować, potem wyjeżdżali z powrotem w swoje strony. Tak
uczynił Wesoły, przekazane mu przez miasto do użytku maszyny zabrał sobie i
wyjechał. Dla Skocznia ze wschodu, który przejął po nim firmę, został stary
pług, dostał tylko konia z UNRRY. Takich osób, co wyjechali z powrotem w swoje
strony, było dużo, z naszej klasy w mieście zostały trzy osoby. Zostawali na
stale repatrianci. Byli też Polacy z Rumunii.
Nie było
między nami a autochtonami w szkole jakiejś nienawiści. O Ukraińcach tata
mówił, że jak przyjechali bez ojca, to znaczy, że ten był banderowcem, tak ich nasi
ludzie oceniali. Ukraińcy zamieszkali na Wojciechówku. Byli różni. Znaliśmy
rodzinę Furtaków, dali się lubić. Tata mówił o nich: porządni ludzie. Wśród
nich byli banderowcy, ale też i tacy, którzy uprzedzali Polaków, jak groziło im
niebezpieczeństwo. W szkole pan Pawlak miał klasę autochtonów, uczył ich mówić
po polsku, bo Niemcy nie pozwalali im uczyć się polskiego. Autochtoni uważali się za Polaków i
chyba byli nimi. Nie było im lekko. Do najgorszych robót ich brano, kobiety
sprzątały wagony. Wszyscy mówili na nich "Niemcy", bo nie mówili po
polsku. Było trochę tych rodzin, same kobiety z dziećmi.
Niemcy
przeważnie sami wyjeżdżali. Nasi znaleźli jeszcze kilka niemieckich rodzin i przyspieszali,
jak mówił mi tata, ich wywożenie. Widziałam na Chłodnej, jak milicjant wypychał
z bramy Niemkę staruszkę. Spadła ze schodów na ulicę. Patrzył na to młody niemiecki
chłopak, może jej wnuczek. Pomyślałam, jakie on będzie miał zdanie o Polakach,
jak wyrośnie. Polacy buszowali w grobowcach na starym niemieckim cmentarzu, nie
było to w porządku.
Zawsze myśleliśmy, że wrócimy.
Tata trzymał w domu rachunki za rynny, blachy, cegły z Tarnopola, nie chciał
brać domu tutaj w zamian za tamten w Tarnopolu. W innych miastach, bardziej w
centrum Polski, budowało się więcej, u nas tylko przeprowadzano remonty. Nie
chciałabym wracać do Tarnopola, tam wszystko jest zruszczone. Ja jadę tam w
odwiedziny do swoich, do kuzynki. W Drohobyczu zostały babcia z ciocią, nie
chciały wyjechać. W naszych stronach mówiło się, że ten z Drohobycza to nasz,
miejscowy, w odróżnieniu od Moskali. 11 lat miałam, jak tu przyjechałam, dzieci
szybko się aklimatyzują. Ze dwadzieścia lat myśleliśmy, że wrócimy. Ale z
czasem przyzwyczailiśmy się do Międzyrzecza i tu mieszkamy.
Opracowała Iwona Wróblak
lipiec
2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz