Łucja Starzak opowiada
Przyjechałam w marcu 1947 r. Było
nas w domu były cztery dziewczynki. Ojciec był ułanem, w 1939 r. Niemcy go aresztowali.
Potem udało się nam wyciągnąć go z więzienia, ale był już do końca do niczego,
nerwowo wykończony. Potem nas Niemcy wyrzucili z domu. Ja miałam wtedy 10 lat.
Pochodzę nie z samego Poznania, tylko z wioski pod miastem. Wywieźli nas za
Warszawę, dwa dni jechaliśmy wagonami towarowymi. Moja siostrzyczka była
najmłodsza w całym transporcie, miała osiem miesięcy. Wojna jest niedobra.
Przed wojną mieliśmy dobre warunki w domu. W czasie wojny w klasztorze w
Studziannym uczyliśmy się i przyjaźniliśmy z księżmi. Leży tam na cmentarzu mój
ojciec.
W Poznaniu skończyłam kurs
handlowy, ale nie dostałam obiecanej wcześniej stałej pracy, bo nie wniosłam
500 zł. opłaty końcowej za kurs.yPrzyjechałam do kuzynki w Międzyrzeczu.
Wysiadłam na dworcu. Pora roku była nieciekawa, ale na Staszica było tyle tych
drzew i pomyślałam, że to bardzo piękne miasto, Obra bardzo mi się podobała, budynek
Straży Pożarnej, banku, w którym potem pracowałam. Przyjechałam tu, żeby
znaleźć pracę. Zamieszkałam u kuzynki. Po kilku miesiącach wynajęłam mieszkanie
na Piastowskiej za torami. 15. kwietnia dostałam pracę w Banku Komunalnej Kasy
Oszczędności. Był pierwszym bankiem w Międzyrzeczu. Wtedy tylko 5 osób tam
pracowało, pamiętam ich: przedwojenny policjant z Poznania, Głowacki Jasiu,
który w wojsku polskim, jak zdobywali Kołobrzeg, został ranny, pan Domeyko -
rodzina tego sławnego Domeyki, który przeszedł rosyjskie piekło – mówił, że jak
liście były czy trawa zielona, to było dobrze, bo było co jeść, potem jeszcze
przyszła siostra szefa UB, z której się wszyscy nabijali, bo była głupia. Był
pan Jurkojć z Anglii, wojskowy, który przyszedł z zachodu. Razem pracowało nam
się bardzo dobrze, miałam do niedawna taką laurkę, na której wszyscy moi
koledzy i koleżanki z pracy podpisali się z okazji moich urodzin.
Mój
bank był na rogu, tam gdzie teraz jest Bank Spółdzielczy. Z drugiej strony, tam
gdzie teraz jest Pomnik 1000. lecia, były ruiny, po jakiejś restauracji czy
barze. Wtedy się chodziło do pracy po południu, na dyżury kasowe, odbieraliśmy
utargi ze sklepów. Nie było nadgodzin, jak było coś do zrobienia, to się po
prostu szło do pracy. Dyrektorem był pan Tomasz Nowak, głównym księgowym
Spychalski, przedwojenny aktor operetki poznańskiej, bardzo kochliwy facet…,
kasjerem pan Hetmański. Miasto było bardzo zniszczone, cały rynek, pobocze z
plantami. Ruiny, potem je wywozili. Były czynny społeczne. Robili wały
przeciwpowodziowe, z tych gruzów. Ciągle było zalewane kino, woda tam stała. Wszyscy
szli do odgruzowania, kobiety też. Ja nie brałam udziału w czynach, byłam
zwolniona, bo chorowałam na gruźlicę. Zaopatrzenie w żywność nie było dobre,
ludzie zakładali ogródki w mieście, hodowali warzywa. Jadaliśmy w lokalach
gastronomicznych. Chyba teraz nawet nie ma tyle restauracji, co wtedy, były
bary mleczne, na 30. Stycznia. Ja się najczęściej stołowałam u Józefowicza,
koło banku, z drugiej strony, tam gdzie jest teraz Klub Seniora. Zarabiałam
cztery tysiące w 47 roku, było to dużo, tam gdzie mieszkałam, płaciłam za pokój
tysiąc złotych. W banku pracowałam od 1947 do 1951 r. W rynku, gdzie jest Urząd
Skarbowy, był piękny lokal „ U Pepki” się nazywał, byłam tam na Sylwestra w
1947r . z mężem, starostwo to organizowalo. Urząd Skarbowy był kiedyś koło
kościoła św. Wojciecha. W mieście było pełno gruzów, ale jak się jest młodym,
jak się ma 18 lat, to się inaczej patrzy, cieszy się widokami zamarzniętej
rzeki, widziałam, jak koło Muzeum wojsko rozbijało lody, bo był zagrożony most.
Oprócz
tego, który jest dzisiaj, był jeszcze drugi most za muzeum, już nie ma po nim
śladu. Była restauracja na przeciw kościoła - „U Pręgiewicza”, i Kasyno. Były
dancingi, można się było bawić. Jak ja przyjechałam, Niemców już nie było w
mieście, może parę rodzin. Byli sami napływowi, mieszanka i ze wschodu, i z Poznania,
z Gniezna, z Małopolski. Taka zbieranina. To takie śmiesznie, bo szło tych
ludzi rozpoznać - po ubiorze, po stylu bycia…
Z
okupacji, kiedy mieszkaliśmy u księży, pamiętam, że tam była ogromna biblioteka,
czytaliśmy… Człowiek miał wgląd na ten świat inny…Tu w Międzyrzeczu założyli
taki uniwersytet OMTUR, vi za vi „Piastowskiej”, u góry w budynku. Ludzie nie
mieli styczności z kulturą w czasie wojny. Było parcie do kultury, starano się,
żeby ludzie się uczyli. Ja miałam możliwości w czasie wojny, skończyłam szkołę,
jak miałam 13 lat, potem tajne komplety były, nas uczyli księża w klasztorze:
niemiecki, łacina, francuski. Po wojnie cieszyłam się, że świat żyje, że ja mam
pracę, że mogę zarobić pieniądze, mogę pomóc mojej siostrom i mamie.
Chodziliśmy
do zamku, Muzeum jeszcze nie było czynne, wchodziliśmy z koleżanką, z którą
mieszkałam na Piastowskiej, do środka do podziemi. Koło Kasyna, gdzie jest
pawilon handlowy, był zniszczony budynek starostwa. Podobnie wyglądał gmach
sądu. Tam gdzie jest osiedle Zachodnie były stodoły, gospodarstwa, nie
pamiętam, w którym roku się spaliły. Na moich oczach Międzyrzecz bardzo się
zmienił. W centrum, gdzie jest osiedle, było gospodarstwo rolne, kury, gęsi, i
bajoro na środku. Na przeciwko jednostki na Wojska Polskiego, gdzie stoją
bloki, było pusto, place ćwiczeń. Dom Kultury nie był skończony, naprzeciw
poczty też były gruzy, po gimnazjum chyba, życie towarzyskie odbywało się albo
w lokalach albo w Kasynie, była tam biblioteka, były dancingi. Na Chopina nie
było chodników i na Wojska Polskiego też, na Mickiewicza tonęłam w wodzie, było
ciemno. Latem była plaża w Międzyrzeczu, tam jak się idzie od boiska
sportowego, pod mostem. Piękna plaża z kajutami, miejscem do tańczenia.
Międzyrzecz był piękny, dużo drzew, jak się w tym miejscu nie zakochać, no i
działo się: odgruzowywanie, a potem, pomału – odbudowa. Nasza młodość. Na Głębokie
szliśmy na piechotę. Kąpaliśmy się w jeziorze.
Koło Poznania, gdzie mieszkaliśmy
z rodziną, mieliśmy dom murowany, w okolicach Sokołowa Podlaskiego domy były
drewniane, taki zaścianek. Ja chodziłam tam jako dziecko żebrać o cokolwiek do
jedzenia. Z przykrością muszę powiedzieć, że w żydowskim domu dostałam 5 czy 6 małych
ziemniaczków jak orzeszki, a w polskim domu łupiny, obierki i jeden popsuty
ziemniak. Tam było bardzo dużo Żydów, w Poznaniu ich tak nie rozpoznawałam, nie
wyróżniali się, nie chodzili w chałatach. Ludzie w Międzyrzeczu po wojnie byli
bardzo życzliwi, obojętnie skąd pochodzili, byli sobie wszyscy bliscy, po tej strasznej
wojnie, szczęśliwi, że to się skończyło, że jesteśmy żywi. Potem się zaczęły te
prześladowania, młodsi dochodzili do głosu, potem jeszcze młodsi. Jak spóźniłeś
się do pracy to był prokurator. Trzeba było bardzo się pilnować. Były partyjne
zebrania, czy się należało do partii czy nie, załoga musiała być na nich. W
naszej rodzinie, tak się złożyło, nikt do partii nie należał. My po wojnie z
mężem byliśmy bardzo biedni, nic, żadna UNRRA nie należała się. Jak wróciliśmy
z wojny z tej naszej wioski, mój tata już nie żył, ale ludzie mówili -
nareszcie wam jest gorzej niż przed wojną. Ludzie
byli różni, bardzo życzliwi i mniej życzliwi. Łemków spotkałam później, jak poszłam
na macierzyński. Potem nie miałam powrotu do pracy w banku, byłam elementem
wywrotowym, zawsze dużo mówiłam… W ogóle nie mogłam pracy w Międzyrzeczu
dostać... kiedyś na zebraniu partyjnym powiedziałam, jak to było przed wojną,
jak okropnie było w kieleckim. Ktoś na mnie donosił, byłam nawet zamknięta,
potem spotkałam po latach koleżankę z pracy i powiedziała mi, kto to robił. To
były takie głupie czasy. Żeby zamknąć nie potrzeba było dużo, człowiek nie
myślał źle a wychodziło inaczej. Jak się donosi tak potem jest. Bank się rozwijał,
dużo nowych osób przyszło do pracy.
Nie
należałam do żadnych organizacji, nie brałam jakiegoś aktywnego udziału w życiu
miasta. Byłam biedna więc się nie wybijałam. Mimo, że miałam status najlepszej
pracownicy, stenografię miałam opanowaną, na maszynie pisałam wszystkimi
palcami. Tamci z Wilna, z innych stron, oni z czymś tu jednak przyjechali, my
nie mieliśmy nic. Ludzie mieli znajomych ze swoich z okolic, skąd pochodzili, w
transportach ludzie trzymali się razem. Do dzisiaj więcej się ze sobą spotykają.
Ja ich wszystkich rozumiem, straciłam dom po raz pierwszy w 1939 r., drugi raz
jak mama i najstarsza siostra umarły, ja miałam tylko kuzynkę, nikogo poza tym.
W czasie, kiedy pracowałam w
hurtowni znałam pana Paczkowskiego z Wilna, skupował butelki. Miał cukiernię,
potrafił zrobić ciastka, które wyglądały jak nadziewane grzyby. Jeszcze znałam
panią Mrukową, też z Wilna, mąż wojskowy. Oni przed wojną mieli ordynansa. Jak
zlikwidowali biuro w hurtowni, jeździłam do pracy do Świebodzina, pracowałam w
sklepie. Któregoś dnia przychodzi do sklepu główny księgowy z PZGSu, mówi, jak
ja mogłam iść z biura do pracy w sklepie, że to ujma… Pracowałam z panią z
Łemkow, do dzisiaj się znamy, mieszkają po drugiej stronie. Ja nie doświadczyłam
od nich czy od Rosjan niczego złego, mnie najwięcej Niemcy dokuczyli.
My wróciliśmy do pustego
mieszkania. Moja mama musiała po wojnie oddawać kontyngent, to było straszne,
to ja mamie z moich zarobków dawałam pieniądze, żeby mama kupiła jakiegoś
wieprzka. Nasza Polska była tak strasznie zniszczona przez Niemców, potem przez
Rosjan, naprawdę Polacy są wspaniali. Jestem przerażona, że ci ludzie, którzy
przyjechali wtedy do Międzyrzecza, z różnych stron, odchodzą, umierają...
Wszyscy, moje koleżanki i koledzy odeszli, ci którzy ze mną pracowali.
opracowała Iwona Wróblak
lipiec
2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz