sobota, 20 maja 2017

Halina Matysik opowiada


            Urodziłam się w Poznaniu. Cała moja rodzina pochodzi z poznańskiego. W Poznaniu mieszkaliśmy do 1939 r. Ojciec był nauczycielem, dyrektorem gimnazjum i liceum. Dostał przeniesienie służbowe do Niska nad Sanem w województwie lwowskim. W 1939 r. pojechaliśmy z mamą do babci do poznańskiego na wakacje. Do września nie zdążyłyśmy wrócić do Niska.
            Objęło nas wysiedlenie z Wielkopolski, ojca z nami nie było, pojechał z młodzieżą w góry. Ja wrócił, został wywieziony z Niska, wraz z całą inteligencją, najpierw do więzienia w Tarnowie, potem do Oświęcimia. Miał numer 335 w obozie, przeżył półtora roku. Mama brała udział w tajnym nauczaniu. W Nisku zastał nas koniec wojny. 2.12. 1945 r. zapisałam się do harcerstwa. Do 1949 r. mieszkałam w Nisku, potem mama przeniosła się do Krzyża Wielkopolskiego. Pracowała jako nauczycielka języków zachodnich. Ja dojeżdżałam do liceum do Drezdenka, gdzie do matury byłam drużynową. Zdałam ją w 1951 r. i dostałam 3. letni nakaz pracy w Drezdenku.
            Mieszkałam w Nisku nad Sanem. Kilka lat po wojnie były dobre. Potem po 1951 r. było gorzej. Władze nas przygwoździły i zabrały stare harcerstwo. Grupa przeszła do podziemia. Historia drezdeneckiego harcerstwa jest spisana, do wybitnych postaci ruchu harcerskiego należy dyrektor szkoły podstawowej. Za działalność harcerską dostał wyrok 10 lat więzienia. Siedział we Wronkach do 1956 r., do przewrotu.
            Po maturze od 1951 r. studiowałam biologię. Obowiązywał 3. letni nakaz pracy w określonym miejscu, z mieszkaniem i pensją na zagospodarowanie. Pracowałam w Twierdzielewie. Po pracy prowadziłam kółko biologiczne i drużynę harcerską, do której należały dzieci z Chełmska i innych wsi.
            Ja byłam drużynową w Nowym Drezdenku. Myśmy się czuli tam potrzebni. Większość ludzi, którzy tam przyjechali, nie umiała czytać i pisać. Bardzo dużo pracy wkładaliśmy w naukę alfabetu. Jednocześnie z nauką prowadziliśmy normalną działalność harcerską. Po 1951 r. były czasy stalinowskie, żeby zdać maturę, musiałam znaleźć sobie w rodzinie osoby pochodzenia robotniczego. Inteligencja pracująca to było za mało, żeby dostać punkty za pochodzenie, trzeba było sięgnąć po dziadków. Dziadek ze strony matki był naczelnikiem stacji, zrobiliśmy go kolejarzem, inny krewny w dworach wielkopolskich budował urządzenia gorzelnicze, miał miech kowalski więc został kowalem. Dzięki temu miałam dość punktów i dopuszczono mnie do matury.
            W 1951 r. kazano złożyć krzyże harcerskie i wręczono czuwajkę, taką odznakę organizacyjną w harcerstwie, biało-czerwona flaga z napisem na dole: "Czuwaj".  Ja nie oddałam krzyża harcerskiego, udawałam, że go nie mam, że gdzieś się zgubił. Czasy były ciężkie. Trzeba było być realistą, zaakceptować warunki. Ja uważałam, że lepiej wychowywać dzieciaki w duchu prawdomówności, zaradności, przyrodoznawstwa niż iść do więzienia. Jako instruktor z organizacji harcerskiej nie odeszłam, bo uważałam, że dzieci trzeba mieć pod opieką, trzeba je uczyć przynajmniej tego, co można, przyrodoznawstwa, terenoznawstwa. Omijać w miarę możności historię tą wtłaczaną i przemycać historię prawdziwą, przede wszystkim uczyć właściwego postępowania w myśl prawa harcerskiego. Polska była zrujnowana. Strasznie się psioczy na okres PRL, ale nikt nie może zrozumieć, że to były inne czasy. Inteligencji nie było. Kolega, który uczył, miał przed wojną skończone cztery klasy szkoły podstawowej, ja startowałam w nauczycielstwie po 11. latce. Czekaliśmy na lepsze czasy. W 1956 r. po zjeździe łódzkim było cudownie, do harcerstwa wróciły mundury i krzyże.
            Młodzi 30. letni ludzie nie zdają sobie dzisiaj sprawy z tego, jakie były wtedy czasy i wartości. Zachłystują się wolnością. Przykład to sprawa partyzantek. Był okres, kiedy tępiło się AK, teraz pomija się BCh, AL. Mówi się tylko o AK. Nie można tak. Do partyzantów szło się tam, gdzie byli, gdzie trzeba było walczyć z Niemcami W Akowskiej partyzantce byli też Rosjanie. Jeden z nich, nasz bardzo dobry znajomy, leśniczy, uczeń mojego ojca, jako powojenny komendant wojenny w Zielonej Górze uratował partyzantowi z AK życie. Ubecy zdębieli, kiedy ten uściskał skazanego na śmierć ojca i kazał anulować inne wyroki śmierci za działalność w AK. To były inne czasy, nie mogą tego oceniać ludzie urodzeni teraz.
            Zaraz po wojnie jeśli dziewczynki w szkole chodziły w spódniczkach z zielonego materiału - to był dowód, że  ktoś z rodziny był żołnierzem. Ja miałam kożuch z futra wyprutego z płaszcza, przewiązywałam go paskiem i na to zakładałam płaszcz. Tak szłam do szkoły. Dzisiaj takie biednie ubrane dziecko nie miałoby życia w szkole. Myśmy się dużo bawili, jesteśmy bardzo zżyci do dzisiaj, przyjaźnimy się, możemy liczyć na siebie. To jest ważne.

opracowała Iwona Wróblak

maj 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz