środa, 24 maja 2017

Pani Joanna opowiada

            Długo namawiałam panią Joannę na te wspomnienia. Mówiła – minęło ponad 50 lat, to bolesne dzieje. Pokazała mi zrobione niedawno zdjęcie. W miejscu, gdzie stały kiedyś domy i cerkiew jest dzisiaj zarośnięty ugór z zatkniętym w miejscu, na pamiątkę, krzyżem grekokatolickim. Mówię, pani Joanno, jest pani winna ludziom wiedzę o tamtych czasach, tamtych zdarzeniach, wiedzę o historii najnowszej ich ojczystego kraju. Ludzie powinni znać życiorysy swoich sąsiadów, żeby rozumieć - więcej, szczególnie ci młodzi.
Pani Joanna opowiada:
            Urodziłam się w 1929 r. w niewielkiej malowniczo położonej wiosce w powiecie gorlickim w Beskidzie Niskim. Dane mi było tam spędzić 18 lat, najpiękniejszych, mego życia. Tyle czasu minęło, a ja wciąż to widzę, obrazy, miejsca, ludzi, których dawno już nie ma. Życie w mojej wiosce wyznaczała praca na roli i w lesie, wśród ukochanych gór. Żyliśmy spokojnie i bardzo zgodnie, pomagaliśmy sobie wzajemnie. Mieliśmy swoją szkołę i cerkiew, a także ukochaną kapliczkę przy wejściu do wsi. W tej kapliczce, wracając z lasu z kosze pełnym grzybów czy malin, zawsze się modliłam. Żyliśmy skromnie, ale byliśmy u siebie. To był luksus, teraz o tym wiem...
            Okres okupacji przeżyliśmy tracąc swoich bliskich, zabierano ich na przymusowe roboty do Rzeszy. Musieliśmy też odstawiać obowiązkowe kontyngenty. Ledwie ucichły głosy armat i wróciła do domów część naszych chłopców, siłą wcielonych do Armii Czerwonej, nastał straszny rok 1947. Pamiętam, coś ciężkiego wisiało wtedy w powietrzu, ptaki już nie śpiewały tak pięknie, a nocami wyły psy. Starzy ludzie przepowiadali nową wojnę. Ktoś przyniósł wiadomość, że gdzieś na wschodzie wysiedlają ludzi. Nikt nie przypuszczał, że nas również to spotka. Dochodziły wieści, że wysiedlają Łemkowszczyznę. Nie wierzyliśmy, do dnia 9. czerwca 1947 r.
            Byliśmy spokojnymi ludźmi, nie mieszaliśmy się do polityki. Mieliśmy już zasadzone ziemniaki, obsialiśmy pola i czekały nas sianokosy. Tego dnia nie wymażę nigdy z pamięci. Tknięta jakimś przeczuciem, pobiegłam do cerkwi i płacząc, na kolanach modliłam się gorąco do Matki Boskiej, aby pomogła nam szczęśliwie przeżyć to, co nas czeka.
            W pogodny czerwcowy wieczór wkroczyło do wsi polskie wojsko. Usłyszeliśmy rozkaz: Macie pół godziny na spakowanie się. Nigdy nie zapomnę płaczu dzieci i starców, szczekania psów i ryku bydła, tego wstrząsu, szoku – nie znajduję słów, żeby to opisać. Jechaliśmy w nieznane, nie wiedzieliśmy, DLACZEGO, na jak długo – bo przecież nikomu nie przyszłoby do głowy, że to już na zawsze. Zostawialiśmy dorobek życia naszego i naszych ojców i dziadów. Bo cóż można spakować na jeden wóz w ciągu pół godziny – mając karabiny za plecami. Zabraliśmy więc ze sobą to, co było pod ręką: kilka domowych sprzętów, trochę jedzenia, krowy. Pod eskortą wojska ruszyliśmy do następnej wsi, w której spędziliśmy pod gołym niebem noc. Następnego dnia szliśmy do Gorlic, 40 km, spotykaliśmy po drodze grupy ludzi wysiedlonych z innych wsi. Wszyscy szli przygnębieni, wystraszeni i pytali: dokąd idziemy? Nie wiedział tego nikt. Na stacji w Gorlicach koczowaliśmy kilka dni pod gołym niebem, wśród tłumu ludzi, czekając na swoją kolej, by zapisać się do transportu i otrzymać swoją kartę przesiedleńczą. 12. czerwca wsiedliśmy do towarowych wagonów, wiedzieliśmy tylko, że jedziemy gdzieś na zachód. Pod eskortą wojska...
            Nie mogę sobie przypomnieć, co jedliśmy w tym czasie... Pamiętam, że kilka razy zatrzymywaliśmy się. Jeśli po drodze żołnierze zauważyli kopy siana, karmiliśmy nim bydło. Mięliśmy szczęście, w naszym transporcie żołnierze opiekowali się nami, traktowali nas jak ludzi. To nie było normą. Myślę, że zależało to od dowódcy transportu. Pamiętam, że na stacji w Oświęcimiu były masowe aresztowania i też z naszego transportu zabrano kilku mężczyzn na przesłuchania. I wtedy wstawił się za nimi dowódca naszej eskorty, powiedział, że tym transportem jadą spokojni, zwyczajni ludzie. Wiem, że w ten sposób uratował niewinnych ludzi przed obozem w Jaworznie. Niestety, inni z naszej wsi, którzy jechali innymi transportami, nie mieli tyle szczęścia. Moi przyjaciele i sąsiedzi spędzili po kilka miesięcy bez wyroku i sądu w tym obozie dlatego, że byli narodowości ukraińskiej. Ci, którzy przeżyli obóz, musieli podpisać oświadczenie, że to, co działo się w obozie, nigdy nie zostanie przez nich ujawnione. Wiem, że na każdym z nich pobyt w obozie odcisnął piętno na całe życie. To już nigdy nie będą ci sami ludzie. Niektórzy musieli w określonych terminach meldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa i donosić na swoich. Jeśli nie mieli do przekazania informacji, z których UB byłby zadowolony, byli maltretowani psychicznie.
            Z Oświęcimia ruszyliśmy dalej. W nocy, budząc się w pociągu, bywałam przerażona. Stukot kół po szynach jeszcze dziś kojarzy mi się z naszą drogą w nieznane. Dotarliśmy w końcu do Poznania. Pamiętam, że dostaliśmy gorącą zupę, potem już żadna nie smakowała mi tak, jak tamta wtedy. Na stacji w Poznaniu na naszych wagonach umieszczono napis „Międzyrzecz”. Czytaliśmy go z zaciekawieniem, cóż za miejscowość, która ma zastąpić nam naszą ukochaną łemkowszczyznę? Międzyrzecz okazał się całkiem gościnnym miastem. Na dworcu czekali na nas urzędnicy. Do Wojciechówka (nazywał się wtedy Długi Folwark) zakwaterowano nas, około 20 rodzin, do trzech domów bez okien i drzwi. Pierwszy posiłek przygotowaliśmy rozpalając ognisko na podwórku. Ubecka propaganda zrobiła swoje: ludzie, którzy przed nami osiedlili się w Międzyrzeczu (bo przecież każdy tu skądś przyjechał), przygotowani na przyjazd banderowców, jak nam później opowiadali, w dniach po naszym przyjeździe nie kładli się spać „bez czegoś ciężkiego pod ręką”. Czuliśmy się jak ludzie gorszej kategorii, traktowano nas z pogardą, poniżano. W pobliskim lesie stacjonowała Milicja, obserwowała nas i to, co się u nas dzieje. Dopiero po jakimś czasie, gdy lasek opustoszał, a psy przestały ujadać, chyba doszli do wniosku, że jesteśmy zwykłymi, zastraszonymi ludźmi.
            Wszyscy szukaliśmy jakiegoś zajęcia, pracy, żeby zarobić na jedzenie. Większość z nas pracowała dorywczo u gospodarzy i w PGR. Z czasem dostaliśmy zapomogi z PUR w postaci żywności i drobnych sum pieniędzy. Żyliśmy z dnia na dzień z nadzieją, że przecież niedługo wrócimy do siebie na ukochaną ojcowiznę. Ta nadzieja pozwoliła nam przetrwać.
            Ale nikomu z nas nie udało się wrócić. Dopiero w 1957 r. pozwolono w kościele św. Wojciecha odprawić pierwszą mszę św. w rodzinnym obrządku. Pamiętam, że przyjechało na mszę mnóstwo ludzi, naszych ziomków, z różnych stron. Skądś się o tym dowiedzieli. Spotkanie z nimi było dla mnie ogromnym przeżyciem.
Lata mijały. Dzisiaj ludzie traktują mnie już normalnie, przez tyle lat zdążyliśmy się dobrze poznać i zaakceptować wzajemnie.
            Nigdy nie wstydziłam się swojego pochodzenia i wyznania, ale poczucie niższej wartości, z tamtych czasów, zostało mi wpojone na całe życie. Jako młoda dziewczyna pisałam pamiętnik z naszej podróży i początków życia w Międzyrzeczu. Pisałam go przez kilka lat, chowałam w sianie ze strachu przed odkryciem. No i tam... dopadły go myszy...(czego moja córka nie może mi wybaczyć do dnia dzisiejszego…).

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz