Pani Joanna opowiada
Długo
namawiałam panią Joannę na te wspomnienia. Mówiła – minęło ponad 50 lat, to
bolesne dzieje. Pokazała mi zrobione niedawno zdjęcie. W miejscu, gdzie
stały kiedyś domy i cerkiew jest dzisiaj zarośnięty ugór z zatkniętym w miejscu,
na pamiątkę, krzyżem grekokatolickim. Mówię, pani Joanno, jest pani winna
ludziom wiedzę o tamtych czasach, tamtych zdarzeniach, wiedzę o historii
najnowszej ich ojczystego kraju. Ludzie powinni znać życiorysy swoich sąsiadów,
żeby rozumieć - więcej, szczególnie ci młodzi.
Pani Joanna opowiada:
Urodziłam
się w 1929 r. w niewielkiej malowniczo położonej wiosce w powiecie gorlickim w
Beskidzie Niskim. Dane mi było tam spędzić 18 lat, najpiękniejszych, mego
życia. Tyle czasu minęło, a ja wciąż to widzę, obrazy, miejsca, ludzi, których
dawno już nie ma. Życie w mojej wiosce wyznaczała praca na roli i w lesie,
wśród ukochanych gór. Żyliśmy spokojnie i bardzo zgodnie, pomagaliśmy sobie
wzajemnie. Mieliśmy swoją szkołę i cerkiew, a także ukochaną kapliczkę przy
wejściu do wsi. W tej kapliczce, wracając z lasu z kosze pełnym grzybów czy
malin, zawsze się modliłam. Żyliśmy skromnie, ale byliśmy u siebie. To był
luksus, teraz o tym wiem...
Okres
okupacji przeżyliśmy tracąc swoich bliskich, zabierano ich na przymusowe roboty
do Rzeszy. Musieliśmy też odstawiać obowiązkowe kontyngenty. Ledwie ucichły
głosy armat i wróciła do domów część naszych chłopców, siłą wcielonych do Armii
Czerwonej, nastał straszny rok 1947. Pamiętam, coś ciężkiego wisiało wtedy w
powietrzu, ptaki już nie śpiewały tak pięknie, a nocami wyły psy. Starzy ludzie
przepowiadali nową wojnę. Ktoś przyniósł wiadomość, że gdzieś na wschodzie
wysiedlają ludzi. Nikt nie przypuszczał, że nas również to spotka. Dochodziły
wieści, że wysiedlają Łemkowszczyznę. Nie wierzyliśmy, do dnia 9. czerwca 1947
r.
Byliśmy
spokojnymi ludźmi, nie mieszaliśmy się do polityki. Mieliśmy już zasadzone
ziemniaki, obsialiśmy pola i czekały nas sianokosy. Tego dnia nie wymażę nigdy
z pamięci. Tknięta jakimś przeczuciem, pobiegłam do cerkwi i płacząc, na
kolanach modliłam się gorąco do Matki Boskiej, aby pomogła nam szczęśliwie
przeżyć to, co nas czeka.
W pogodny
czerwcowy wieczór wkroczyło do wsi polskie wojsko. Usłyszeliśmy rozkaz:
Macie pół godziny na spakowanie się. Nigdy nie zapomnę płaczu dzieci i
starców, szczekania psów i ryku bydła, tego wstrząsu, szoku – nie znajduję
słów, żeby to opisać. Jechaliśmy w nieznane, nie wiedzieliśmy, DLACZEGO, na jak
długo – bo przecież nikomu nie przyszłoby do głowy, że to już na zawsze.
Zostawialiśmy dorobek życia naszego i naszych ojców i dziadów. Bo cóż można
spakować na jeden wóz w ciągu pół godziny – mając karabiny za plecami.
Zabraliśmy więc ze sobą to, co było pod ręką: kilka domowych sprzętów, trochę
jedzenia, krowy. Pod eskortą wojska ruszyliśmy do następnej wsi, w której
spędziliśmy pod gołym niebem noc. Następnego dnia szliśmy do Gorlic, 40 km,
spotykaliśmy po drodze grupy ludzi wysiedlonych z innych wsi. Wszyscy szli
przygnębieni, wystraszeni i pytali: dokąd idziemy? Nie wiedział tego
nikt. Na stacji w Gorlicach koczowaliśmy kilka dni pod gołym niebem, wśród
tłumu ludzi, czekając na swoją kolej, by zapisać się do transportu i otrzymać
swoją kartę przesiedleńczą. 12. czerwca wsiedliśmy do towarowych wagonów,
wiedzieliśmy tylko, że jedziemy gdzieś na zachód. Pod eskortą wojska...
Nie mogę
sobie przypomnieć, co jedliśmy w tym czasie... Pamiętam, że kilka razy
zatrzymywaliśmy się. Jeśli po drodze żołnierze zauważyli kopy siana, karmiliśmy
nim bydło. Mięliśmy szczęście, w naszym transporcie żołnierze opiekowali się
nami, traktowali nas jak ludzi. To nie było normą. Myślę, że zależało to od
dowódcy transportu. Pamiętam, że na stacji w Oświęcimiu były masowe
aresztowania i też z naszego transportu zabrano kilku mężczyzn na przesłuchania.
I wtedy wstawił się za nimi dowódca naszej eskorty, powiedział, że tym
transportem jadą spokojni, zwyczajni ludzie. Wiem, że w ten sposób uratował
niewinnych ludzi przed obozem w Jaworznie. Niestety, inni z naszej wsi, którzy
jechali innymi transportami, nie mieli tyle szczęścia. Moi przyjaciele i
sąsiedzi spędzili po kilka miesięcy bez wyroku i sądu w tym obozie dlatego, że
byli narodowości ukraińskiej. Ci, którzy przeżyli obóz, musieli podpisać
oświadczenie, że to, co działo się w obozie, nigdy nie zostanie przez nich
ujawnione. Wiem, że na każdym z nich pobyt w obozie odcisnął piętno na całe
życie. To już nigdy nie będą ci sami ludzie. Niektórzy musieli w określonych
terminach meldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa i donosić na swoich. Jeśli nie
mieli do przekazania informacji, z których UB byłby zadowolony, byli
maltretowani psychicznie.
Z
Oświęcimia ruszyliśmy dalej. W nocy, budząc się w pociągu, bywałam przerażona.
Stukot kół po szynach jeszcze dziś kojarzy mi się z naszą drogą w nieznane.
Dotarliśmy w końcu do Poznania. Pamiętam, że dostaliśmy gorącą zupę, potem już
żadna nie smakowała mi tak, jak tamta wtedy. Na stacji w Poznaniu na naszych
wagonach umieszczono napis „Międzyrzecz”. Czytaliśmy go z
zaciekawieniem, cóż za miejscowość, która ma zastąpić nam naszą ukochaną
łemkowszczyznę? Międzyrzecz okazał się całkiem gościnnym miastem. Na dworcu
czekali na nas urzędnicy. Do Wojciechówka (nazywał się wtedy Długi Folwark)
zakwaterowano nas, około 20 rodzin, do trzech domów bez okien i drzwi. Pierwszy
posiłek przygotowaliśmy rozpalając ognisko na podwórku. Ubecka propaganda
zrobiła swoje: ludzie, którzy przed nami osiedlili się w Międzyrzeczu (bo
przecież każdy tu skądś przyjechał), przygotowani na przyjazd banderowców, jak
nam później opowiadali, w dniach po naszym przyjeździe nie kładli się spać „bez
czegoś ciężkiego pod ręką”. Czuliśmy się jak ludzie gorszej kategorii,
traktowano nas z pogardą, poniżano. W pobliskim lesie stacjonowała Milicja,
obserwowała nas i to, co się u nas dzieje. Dopiero po jakimś czasie, gdy lasek
opustoszał, a psy przestały ujadać, chyba doszli do wniosku, że jesteśmy
zwykłymi, zastraszonymi ludźmi.
Wszyscy
szukaliśmy jakiegoś zajęcia, pracy, żeby zarobić na jedzenie. Większość z nas
pracowała dorywczo u gospodarzy i w PGR. Z czasem dostaliśmy zapomogi z PUR w
postaci żywności i drobnych sum pieniędzy. Żyliśmy z dnia na dzień z nadzieją,
że przecież niedługo wrócimy do siebie na ukochaną ojcowiznę. Ta nadzieja
pozwoliła nam przetrwać.
Ale nikomu
z nas nie udało się wrócić. Dopiero w 1957 r. pozwolono w kościele św.
Wojciecha odprawić pierwszą mszę św. w rodzinnym obrządku. Pamiętam, że
przyjechało na mszę mnóstwo ludzi, naszych ziomków, z różnych stron. Skądś się
o tym dowiedzieli. Spotkanie z nimi było dla mnie ogromnym przeżyciem.
Lata mijały. Dzisiaj ludzie traktują mnie już normalnie,
przez tyle lat zdążyliśmy się dobrze poznać i zaakceptować wzajemnie.
Nigdy nie
wstydziłam się swojego pochodzenia i wyznania, ale poczucie niższej wartości, z
tamtych czasów, zostało mi wpojone na całe życie. Jako młoda dziewczyna pisałam
pamiętnik z naszej podróży i początków życia w Międzyrzeczu. Pisałam go przez kilka
lat, chowałam w sianie ze strachu przed odkryciem. No i tam... dopadły go
myszy...(czego moja córka nie może mi wybaczyć do dnia dzisiejszego…).
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz