Bronisław Jakuszewski opowiada
Przyjechałem
12.07.1946 r. z Równego na Ukrainie. Równe na Wołyniu to duże miasto, jak
Poznań. Mieszkało tam wiele narodowości. Mój ojciec jest Polakiem, mama Czeszką.
Rodzice mojej mamy wyjechali do Czechosłowacji w 1949 r. i już nie wrócili do
Polski. W samym mieście mieszkali Polacy i młodzi Ukraińcy. Starsi Ukraińcy
mieszkali raczej na wioskach. Pomieszane to było. Dopiero później z Polakami
zrobiło się strasznie.
Mój ojciec
pracował w piekarni. Jak wybuchła wojna, wzięli go do wojska. Ojciec był
żołnierzem 1. Dyw. T. Kościuszki. Z mamą odnaleźli się przez Czerwony Krzyż. Przychodziły
z frontu takie karty-listy od ojca, jedną mam do tej pory, wypisane chemicznym
ołówkiem. Plątały się w świecie przez pół roku, zanim doszły. Ojciec przyjechał
z bronią, w mundurze. Jak go zobaczyłem, powiedziałem do mamy - Ruskiego to nie chcę, bo Ruski ma wszy.
Miał czapkę uszatkę i pepeszę.
Jechaliśmy odkrytymi
wagonami bez dachu. Śmiali się z nas, z ludzi z Rosji, że mamy wszy. Ale jak
mogliśmy być czyści jadąc wagonem towarowym tutaj, gdzie się umyć, załatwić. Jak
przyjechaliśmy do Międzyrzecza, przyszli do nas z Urzędu, zabrali mamę, tatę i
poszli wybierać nam dom. Okna i drzwi domów były zamknięte. Najpierw do wskazanego
domu wchodziła Milicja z psem, sprawdzali, czy nie ma kogoś w środku.
Tutaj było
spokojnie, może gdzieś w mieście toczyły się potyczki. Niemcy mieli kilka
miejsc, gdzie się trzymali. Pukali do okien, chcieli coś do jedzenia. Ulica
Sienkiewicza nie była zniszczona, tylko jedną chałupę podpalili Ruscy, jak
weszli. W mieście było trochę żołnierzy rosyjskich. Można było z nimi załatwić,
w zamian za wódkę, że ze stacji podjechali pod chałupę i wyładowali sprzęty. Na
końcu osiedla jeszcze byli Niemcy, wyprowadzali ich z mieszkań. W naszym domu
nie było nic, spaliśmy na materacach, siennikach. Oprócz naszych ludzi na
Sienkiewicza mieszkali z poznańskiego, przyjechali do Międzyrzecza, jak się
dowiedzieli, że tutaj są wolne mieszkania, że można się osiedlać.
Chodziłem do kilku szkół. Niemcy
słowa po polsku nie umieli. Nie byli na nas źli, że mieszkaliśmy w ich domach.
Oni myśleli, że wrócą. W domkach mieszkały same ich kobiety, bez mężów. Teraz
ci Niemcy przyjeżdżają do nas w odwiedziny.
Na części dzisiejszego
stadionowego boiska było kiedyś drugie targowisko, ludzie sprzedawali zboże,
konie, krowy. Obudowa stadionu nie była z muru tylko z desek. Tu gdzie jest PKO
też był rynek. Damusie przychodziły. Zanim obeszły cały rynek, były najedzone,
tu kawałek sera, tam kubeczek śmietany. W miejscu, gdzie jest biblioteka, była
ul. Różana. Tam, gdzie jest teraz pasaż (ul. 30.Stycznia), był spalony domek, i
wychodek dla tych, co chodzili na targowisko.
Chodziło
się po pustych domach, grzebało. Przyniosłem zabawkę, wózek z siwym
króliczkiem, z na biało pomalowanymi kółkami. Mama mówiła - nie bierz tego, nie wolno. Ale tam nikogo nie było, pusta
chałupa. Dużo ludzi z poznańskiego mieszkało w mieście, oni patrzyli na nas
trochę oschle, bo nie byliśmy z poznańskiego. Poszedłem kiedyś do nich, mieli
czworo dzieci, i my razem chodziliśmy do szkoły, żeby się dowiedzieć, co zadane
- nie wpuścili mnie do środka. Czekałem pod drzwiami, nie wiem, dlaczego tacy
byli. Potem traktowali nas nieco inaczej. Pięciu czy dziesięciu lat trzeba
było, żebyśmy doszli do jakiego takiego porozumienia.
Wtedy byli
ludzie nauczeni tego, że jeden drugiemu pomagał. Nie było tak, że ktoś pytał,
za ile, bezinteresownie. Wszyscy wiedzieli, że pieniędzy brakowało. I ci z
Białorusi, z Ukrainy też pomagali, po kilku latach nawiązała się solidarność
między ludźmi z różnych stron. Byli też Rumuni, mówili na nich Madziary. Nie wiem, skąd się tutaj
wzięli. Dla nas młodych było obojętne, skąd są, między dziećmi nie było
problemów, jeden drugiemu nie wypominał pochodzenia, ale jak się wkurzyłem o coś
tam, powiedziałem – ten cholerny Rumun,
i zawsze było lżej na duchu.
Ja w szkole
takim byłem przeciętnym uczniem. Nauczyciele byli wymagający. Od pani
Turowskiej kilka razy dostałem piórnikiem. Pani Garniewiczowa mieszkała na ul.
Chłodnej, stworzyła w szkole kółko taneczne. W budynku, gdzie jest ogólniak, w
hali sportowej była scena, kiedyś Garniewiczowa podkurzyła mnie, bo nie
poszedłem na to kółko, była taka surowa, dostałem piórnikiem drewnianym. Ze
cztery razy mi dała, po plecach, gdzie się dało. Powiedziałem o tym mamie -
dała mi poprawkę. Do harcerstwa też należałem, dwa lata, pan Nowak był
drużynowym. W szkole można się było nauczyć fotografiki, modelarstwa,
gimnastyki, gry na fortepianie i akordeonie, od podstaw. Dom Harcerza był tam,
gdzie jest teraz szkoła piątka (ul. Konstytucji 3. Maja). Od 16.00 można było
codziennie przyjść. Dużo młodzieży przychodziło, pani Górska – dziewczyna „bez
kości”, uczyła tam gimnastyki. Bez polityki, stalinizmu, przegięcia polityki, instruktorzy
nie mówili o tym przy nas. Młodzież chodziła do kościoła na ul. Ściegiennego.
Na tamtejszego księdza mówili: "ksiądz loczek", bo miał kręcone
włosy.
Ławki w
szkole były takie długie, po sześciu, siedmiu w nich siedziało. Wielu nie
umiało pisać i czytać, byli też starsi ode mnie. Książki w szkole dawali albo
się je kupowało. Na rogu ulic 30. Stycznia i Waszkiewicza była biblioteka. Na
dole można było kupić zeszyty za 60 gr. Książki były drogie, ale nauczyciele
wymagali, żeby je mieć. Przekazywało się je młodszym. W szkole dawali atrament,
pióro, obsadkę. Kleksów w zeszytach było do oporu. Kałamarze wstawiano w ławkę,
atrament dyżurni przynosili do klas w wielkich butelkach, nalewali je w pokoju
nauczycielskim, tam też wydawali kredę. Pan Rosolak w gimnazjum uczył nas
introligatorstwa. Balony się puszczało. Robiło się to w ten sposób, że moczyło
się gąbkę w denaturacie, wyciskało, wieszało na kratownicach, podpalało. Ciepłe
powietrze wypełniało balon a na samym dole robiło się taką gardziel i wstawiało
drut. W latach 50. na stadionie na 1. maja puszczaliśmy te balony.
Na początku
nie było obowiązku szkolnego. Dużo było takich, że nie poszli w ogóle do
szkoły. Dużo osób miało tylko 5 czy 6 klas. Z ojcem chodziłem na ryby na Obrę.
Było dużo ryb - leszcza, klenia. Przez pierwsze dni po przyjedzie ludzie między
sobą wymieniali różne potrzebne rzeczy.
Pracowałem
z jednym Łemkiem, on pytał mnie, skąd jestem. Ktoś mu przygadał, on na to, że
nie jest Ukraińcem tylko Łemkiem. Chodziłem do szkoły z kolegami ze wsi Św.
Wojciech. Idzie ich poznać po wymowie. Młode pokolenie to całkiem co innego.
Łemkowie z Ukraińcami nie bardzo się trzymali, może chodzi o wyznanie? Katolicy
mają manię wyższości, może nie wszyscy, ale część jest takich.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz