czwartek, 18 maja 2017

Bronisław Jakuszewski opowiada

           
            Przyjechałem 12.07.1946 r. z Równego na Ukrainie. Równe na Wołyniu to duże miasto, jak Poznań. Mieszkało tam wiele narodowości. Mój ojciec jest Polakiem, mama Czeszką. Rodzice mojej mamy wyjechali do Czechosłowacji w 1949 r. i już nie wrócili do Polski. W samym mieście mieszkali Polacy i młodzi Ukraińcy. Starsi Ukraińcy mieszkali raczej na wioskach. Pomieszane to było. Dopiero później z Polakami zrobiło się strasznie.
            Mój ojciec pracował w piekarni. Jak wybuchła wojna, wzięli go do wojska. Ojciec był żołnierzem 1. Dyw. T. Kościuszki. Z mamą odnaleźli się przez Czerwony Krzyż. Przychodziły z frontu takie karty-listy od ojca, jedną mam do tej pory, wypisane chemicznym ołówkiem. Plątały się w świecie przez pół roku, zanim doszły. Ojciec przyjechał z bronią, w mundurze. Jak go zobaczyłem, powiedziałem do mamy - Ruskiego to nie chcę, bo Ruski ma wszy. Miał czapkę uszatkę i pepeszę.
            Jechaliśmy odkrytymi wagonami bez dachu. Śmiali się z nas, z ludzi z Rosji, że mamy wszy. Ale jak mogliśmy być czyści jadąc wagonem towarowym tutaj, gdzie się umyć, załatwić. Jak przyjechaliśmy do Międzyrzecza, przyszli do nas z Urzędu, zabrali mamę, tatę i poszli wybierać nam dom. Okna i drzwi domów były zamknięte. Najpierw do wskazanego domu wchodziła Milicja z psem, sprawdzali, czy nie ma  kogoś w środku.
            Tutaj było spokojnie, może gdzieś w mieście toczyły się potyczki. Niemcy mieli kilka miejsc, gdzie się trzymali. Pukali do okien, chcieli coś do jedzenia. Ulica Sienkiewicza nie była zniszczona, tylko jedną chałupę podpalili Ruscy, jak weszli. W mieście było trochę żołnierzy rosyjskich. Można było z nimi załatwić, w zamian za wódkę, że ze stacji podjechali pod chałupę i wyładowali sprzęty. Na końcu osiedla jeszcze byli Niemcy, wyprowadzali ich z mieszkań. W naszym domu nie było nic, spaliśmy na materacach, siennikach. Oprócz naszych ludzi na Sienkiewicza mieszkali z poznańskiego, przyjechali do Międzyrzecza, jak się dowiedzieli, że tutaj są wolne mieszkania, że można się osiedlać.
            Chodziłem do kilku szkół. Niemcy słowa po polsku nie umieli. Nie byli na nas źli, że mieszkaliśmy w ich domach. Oni myśleli, że wrócą. W domkach mieszkały same ich kobiety, bez mężów. Teraz ci Niemcy przyjeżdżają do nas w odwiedziny.
            Na części dzisiejszego stadionowego boiska było kiedyś drugie targowisko, ludzie sprzedawali zboże, konie, krowy. Obudowa stadionu nie była z muru tylko z desek. Tu gdzie jest PKO też był rynek. Damusie przychodziły. Zanim obeszły cały rynek, były najedzone, tu kawałek sera, tam kubeczek śmietany. W miejscu, gdzie jest biblioteka, była ul. Różana. Tam, gdzie jest teraz pasaż (ul. 30.Stycznia), był spalony domek, i wychodek dla tych, co chodzili na targowisko.
            Chodziło się po pustych domach, grzebało. Przyniosłem zabawkę, wózek z siwym króliczkiem, z na biało pomalowanymi kółkami. Mama mówiła - nie bierz tego, nie wolno. Ale tam nikogo nie było, pusta chałupa. Dużo ludzi z poznańskiego mieszkało w mieście, oni patrzyli na nas trochę oschle, bo nie byliśmy z poznańskiego. Poszedłem kiedyś do nich, mieli czworo dzieci, i my razem chodziliśmy do szkoły, żeby się dowiedzieć, co zadane - nie wpuścili mnie do środka. Czekałem pod drzwiami, nie wiem, dlaczego tacy byli. Potem traktowali nas nieco inaczej. Pięciu czy dziesięciu lat trzeba było, żebyśmy doszli do jakiego takiego porozumienia.
            Wtedy byli ludzie nauczeni tego, że jeden drugiemu pomagał. Nie było tak, że ktoś pytał, za ile, bezinteresownie. Wszyscy wiedzieli, że pieniędzy brakowało. I ci z Białorusi, z Ukrainy też pomagali, po kilku latach nawiązała się solidarność między ludźmi z różnych stron. Byli też Rumuni, mówili na nich Madziary. Nie wiem, skąd się tutaj wzięli. Dla nas młodych było obojętne, skąd są, między dziećmi nie było problemów, jeden drugiemu nie wypominał pochodzenia, ale jak się wkurzyłem o coś tam, powiedziałem – ten cholerny Rumun, i zawsze było lżej na duchu. 
            Ja w szkole takim byłem przeciętnym uczniem. Nauczyciele byli wymagający. Od pani Turowskiej kilka razy dostałem piórnikiem. Pani Garniewiczowa mieszkała na ul. Chłodnej, stworzyła w szkole kółko taneczne. W budynku, gdzie jest ogólniak, w hali sportowej była scena, kiedyś Garniewiczowa podkurzyła mnie, bo nie poszedłem na to kółko, była taka surowa, dostałem piórnikiem drewnianym. Ze cztery razy mi dała, po plecach, gdzie się dało. Powiedziałem o tym mamie - dała mi poprawkę. Do harcerstwa też należałem, dwa lata, pan Nowak był drużynowym. W szkole można się było nauczyć fotografiki, modelarstwa, gimnastyki, gry na fortepianie i akordeonie, od podstaw. Dom Harcerza był tam, gdzie jest teraz szkoła piątka (ul. Konstytucji 3. Maja). Od 16.00 można było codziennie przyjść. Dużo młodzieży przychodziło, pani Górska – dziewczyna „bez kości”, uczyła tam gimnastyki. Bez polityki, stalinizmu, przegięcia polityki, instruktorzy nie mówili o tym przy nas. Młodzież chodziła do kościoła na ul. Ściegiennego. Na tamtejszego księdza mówili: "ksiądz loczek", bo miał kręcone włosy.
            Ławki w szkole były takie długie, po sześciu, siedmiu w nich siedziało. Wielu nie umiało pisać i czytać, byli też starsi ode mnie. Książki w szkole dawali albo się je kupowało. Na rogu ulic 30. Stycznia i Waszkiewicza była biblioteka. Na dole można było kupić zeszyty za 60 gr. Książki były drogie, ale nauczyciele wymagali, żeby je mieć. Przekazywało się je młodszym. W szkole dawali atrament, pióro, obsadkę. Kleksów w zeszytach było do oporu. Kałamarze wstawiano w ławkę, atrament dyżurni przynosili do klas w wielkich butelkach, nalewali je w pokoju nauczycielskim, tam też wydawali kredę. Pan Rosolak w gimnazjum uczył nas introligatorstwa. Balony się puszczało. Robiło się to w ten sposób, że moczyło się gąbkę w denaturacie, wyciskało, wieszało na kratownicach, podpalało. Ciepłe powietrze wypełniało balon a na samym dole robiło się taką gardziel i wstawiało drut. W latach 50. na stadionie na 1. maja puszczaliśmy te balony.
            Na początku nie było obowiązku szkolnego. Dużo było takich, że nie poszli w ogóle do szkoły. Dużo osób miało tylko 5 czy 6 klas. Z ojcem chodziłem na ryby na Obrę. Było dużo ryb - leszcza, klenia. Przez pierwsze dni po przyjedzie ludzie między sobą wymieniali różne potrzebne rzeczy.
            Pracowałem z jednym Łemkiem, on pytał mnie, skąd jestem. Ktoś mu przygadał, on na to, że nie jest Ukraińcem tylko Łemkiem. Chodziłem do szkoły z kolegami ze wsi Św. Wojciech. Idzie ich poznać po wymowie. Młode pokolenie to całkiem co innego. Łemkowie z Ukraińcami nie bardzo się trzymali, może chodzi o wyznanie? Katolicy mają manię wyższości, może nie wszyscy, ale część jest takich.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz