piątek, 5 maja 2017

Jerzy Bobrowicz opowiada… 

            Do Międzyrzecza przyjechałem 8. marca w 1946 r. z Archangielska na Syberii.  Nie puścili nas od razu do Polski, najpierw zawieźli na Ukrainę. Tam trochę odkarmili. Zobaczyliśmy, co to jest makaron, mleko. Pamiętam, że zupa z pokrzywy i lebiody najsmaczniejsza była na Syberii.
            Z Telechan wywieźli nas w 1940 r. Mieszkaliśmy w leśniczówce, mieliśmy własny dom. Przyjechaliśmy transportami w ratach. Na Sienkiewicza rozmieszczał nas pan Dramowicz. Było też sporo ludzi z poznańskiego. Szabrownicy obrabiali Kęszycę, wywozili żelazne rzeczy, dywany,  wyposażenie bunkrów.
            Ludzie nastawieni byli jeden do drugiego stosunkowo ciepło. Ja przynajmniej nie miałem z tym problemów. Autochtoni uciekli z Międzyrzecza i okolic, albo zostali wywiezieni.
            W Międzyrzeczu na początku mieszkałem przez miesiąc w PURze na ul. Poznańskiej 6. Dawali pokój, jak ktoś nie miał gdzie mieszkać. Od czasu do czasu dali zapomogę żywnościową. W porównaniu z Archangielskiem tutaj był raj. Tam robili selekcje, co noc NKWD sprawdzało naszą obecność.
            Z początku pracy nie było. Ojcu proponowali pracę leśniczego, ale nie chciał, mieliśmy dosyć ścinania drzew na Syberii. Poszedł pracować do tartaku. Zacząłem pracę w Ośrodku Rolniczym na. ul. Chrobrego - teraz jest tam LOK. Trzeba było mieć polskie papiery, ja miałem tylko rosyjskie. Zapisałem się szkoły do klasy uzupełniającej do wieczorówki. Zajęcia były codziennie od 16.00 do 22.00. Do dziennej szkoły mnie nie przyjęli, bo nie chciałem wstąpić do ZMP - to był warunek przyjęcia. Ale żeby chodzić do wieczorówki, musiałem pracować. Przyjął mnie do swojego zakładu pan Chytry.
            Jak przyjechałem, zobaczyłem ruiny, spalone domy bez szyb. Odgruzowaliśmy teren wokół ratusza i robiliśmy z gruzów nasyp nad rzeką. Przyjęli mnie do pracy w Polskim Czerwonym Krzyżu jako kierowcę. Mieli jeden stary zdewastowany samochód  amerykański, chodziło o to, żeby  go uruchomić. Przychodnia była na ul. Ks. Skargi. Kędzierski był kierownikiem. PCK miał majątek rolny w Ronikowie koło Zbąszynka, woziliśmy stamtąd żywność.
            Pracowałem w terenie. Z grupą lekarzy wojskowych - doktorem Perzem i doktorem Szandruczkiem, który był dyrektorem szpitala w Międzyrzeczu, jeździliśmy po wsiach leczyć społeczeństwo. Na ulicy Szkolnej była poradnia okulistyczna. Po leki raz w tygodniu jechałem do Poznania do siedziby PCK na placu Asnyka. Jeździliśmy jako pogotowie ratunkowe. Musiałem skończyć kurs sanitarny w Zielonej Gorze. Pamiętam zdarzenie z Chyciny. Do sali, gdzie przyjmowaliśmy chorych przyszło dwóch facetów z kobietą. Całą jej głowę pokrywał strup. Sami bali się tego ruszyć. Nasi lekarze powiedzieli, że trzeba ten strup zdjąć razem z włosami, słowem - oskalpować kobietę. Mężczyźni zagrozili, że jak kobieta umrze, to nas nie wypuszczą. Mieli siekierę, nie było żartów, w pobliżu nie było Milicji. Zdjęliśmy to z jej głowy, posmarowaliśmy maścią, zostawiliśmy leki, pojechaliśmy, udało nam się pomóc kobiecie. Specjalnie nie było innych niebezpiecznych sytuacji. Pewnego razu koło Bukowca zatrzymało mnie kilku mężczyzn. Ambulansem amerykańskim jechałem, z demobilu wojskowego, kierownicę miał po drugiej stronie, marka: Ford Kanada. Zagrodzili mi drogę furmankami. Jesteśmy bojowcami - mówią - Rzeczpospolitej. Proszę się nie denerwować, my do pana nic nie mamy. Chcemy samochód. Niech pan usiądzie z boku. Pojedzie pan z nami, gdzie panu każemy. Był ze mną prezes PCK. Oni do mówią do niego – a ty co, partyjniaku, tak podskakujesz? On się nie odzywał. - Masz legitymacje przy sobie? Przeszukali go. Miał. - To ją zdjedz! Zjadł. Czekaliśmy parę godzin. Jechał wojskowy samochód z Lutola i zobaczył, że ja tutaj stoję z nimi. Człowiek, który mnie zatrzymał, zdenerwował się, że dotąd nie ma jego kolegów, na których czekał. Mieli mnie zatrzymać, zabrać samochód z czerwonym krzyżem i kazać zawieźć gdzieś jakiś towar.
            Jeździłem po wioskach. Miałem stracha, bo tego terenu nie znałem. Kiedyś zadzwonili do Milicji, że kobieta poroniła koło Trzemeszna. Miałem czekać na kogoś przy przejeździe kolejowym. Skierował mnie kieruje do lasu, zaniepokoiłem się. Włączyłem napęd terenowy. Jak zobaczyłem dachy, to się uspokoiłem. Kobieta leżała na workach na podłodze. On nie wiedział co robić, polewał ją zimną wodą. Kobieta blada, trzeba było ją opatrzyć.
            Tuż po wojnie wszystko było prywatne, młyny, tartaki. Żony właścicieli chciały rodzić w Poznaniu. Jadę z rodzącą kobietą z Kamionnej, a ona już krzyczy. Co miałem robić, odebrałem poród. Dużo porodów odebrałem. W kuferku medycznym miałem jednorazowe strzykawki, wszystko sterylne. PCK z UNRRy dostawało paczki z lekami. Przywoziłem je z Poznania.
            Rada Powiatowa miała dwa samochody. Jeden miało UB, drugim jeździłem ja. Ambulans PCK był na kilka województw. Ja umiałem jeździć, bieda nauczy wszystkiego. Godziny pracy nie były liczone. Milicja przyjeżdżała, trzeba było wstawać i jechać. Pamiętam, chciałem obejrzeć jeden film w kinie "Świt" na Kaczym Dołku, ale nigdy nie miałem dość czasu, by zobaczyć go do końca, bo mnie wołali, denerwowało mnie to.
            To prawda, że na wsi nie było w ogóle lekarzy. Rolnictwo nie było ubezpieczone, jak zachorowali, musieli płacić. Nieduże kwoty, stać ich było. Jak ktoś dobrze gospodarzył to miał na to. Dostali poniemieckie gospodarstwa, poniemieckie potężne konie z UNRRY.
            Byłem prawie 4 lata w wojsku w Legionowie pod Warszawą. Trochę się dostało w kość. Mieszkaliśmy pod namiotem  nawet w zimie, myliśmy się na goło w jeziorze. I tak było lepiej niż w Rosji. Tam postanowienia traktatu z Rosjanami, jaki zawarł Sikorski, nie zawsze honorowali. Wypuszczali, kogo chcieli. Ja nie miałem dokumentów, a to była podstawa, więc byłem nikim, jak wielu innych. Dostaliśmy je, kiedy w Chełmie przekroczyliśmy polską granicę.
            Byłem przy tym, jak przywozili rannych Ukraińców z "Akcji "Wisła".  Około 20 - 30 mężczyzn. Rozwoziłem ich po przesłuchaniach w UB do rodzin, które już tu były - w Pieskach, Wysokiej Brzozie, Dąbrówce. Część mężczyzn było rannych, mieli rany postrzałowe. W Beskidzie na miejscu zostali medycznie zaopatrzeni. Siekanko pracował w Starostwie, zajmował się sprawami obywatelskimi, wydawał dowody osobiste. Z Łemkami miałem jedno nieprzyjemne zdarzenie: Do Wysokiej Brzozy przywiozłem mężczyznę, miał obandażowaną nogę w gipsie. Jego kobieta do mnie - lachy proklaty, wy uczynili mojego muża!- Przecież ja jego nie znam, przywiozłem do ciebie, bądź wdzięczna - mówię do niej. Mogła mieć wiele nienawiści do Polaków, ale dlaczego do mnie?  Inni Łemkowie byli zadowoleni, witali swoich. Do mnie osobiście nie mieli pretensji. Było z 10 tych bab i one piszczały, co myśmy zrobili z ich chłopami. Niech mają pretensje do tych, co robili to, co robili, nie do mnie. 
Różnie było z Łemkami, nie wszyscy byli do nas źle nastawieni, zatrudniali się w tartaku.  Nie robiliśmy żadnej różnicy między nimi a innymi. Jechaliśmy ambulansem im pomagać. Przyjmowali ich do pracy w biurach, dzieci się wyszkoliły.
             Z pielęgniarkami szczepiliśmy dzieci w ruchomym ambulatorium, badaliśmy. Każda szkoła miała lekarza. Ambulans stał w pogotowiu w czasie prac odgruzowywania. Miał 6 par noszy.
            Wołyniacy to zupełnie inna grupa. W Tarnopolu była rzeź, ale tych z Akcji "Wisła" tam nie było. Nie byli winni. Ruscy pijani żołnierze przyjeżdżali do Międzyrzecza z Kęszycy, zachowanie każdego zależy od osobowości i ilości alkoholu.
             Miałem kolegów i pracę. Nie było podziału na tych stąd i stamtąd, ja sam nie zachowywałem się inaczej. Od czasu do czasu poszedłem na tańce, ale na króciutko. O 5.00 rano biegłem do pracy, po południu do szkoły. Nie było wolnych sobót. Ja miałem zatargi z PPR. Kiełbik był sekretarzem. Uwziął się na mnie. Chciał, żebym go woził motorem na zebrania partyjne. Robiłem to, ale wracać musiał sam. Ja w dzień pracowałem. On był ordynarny. Kiedyś odsunął szufladę, wyjął pistolet, mówi do mnie – wiecie, że z wami nikt nie chce jeździć? Donieśli mu, że chcę ich pozabijać. Potrzebowałem nowe opony do karetki. Stare były gładkie, aż płótno wychodziło. Nie było  bieżników. Po drogach jeździły konne pojazdy, leżało dużo gwoździ.  Nie chcieli przydzielić tych opon.
Kiedyś Kiełbik chciał zawieźć żonę do porodu. Mówię do niego - weź sobie taczkę i zawieź. Daj opony, to zawiozę.  Od was zależy. Jak poszedłem do wojska, Kiełbik został, razem z grupą cwaniaczków, aresztowany. Bali się postawić sekretarzowi. Ja się nie bałem.
            Jak przyjechaliśmy, mieliśmy tylko to, co na sobie. Nas wywieziono z Telechan bez prawa powrotu. Repatrianci mieli dokument repatriacyjny, mogli ze sobą zabrać dobytek, załadować na wagon, który im przydzielali, my nie. Dopiero jak powstała Dywizja im. T. Kościuszki, pozwolili nam wyjechać. Na Syberii mieszkaliśmy w barakach, po 60 osób w każdym, w celach 3 na 3 i pół metra, 13 osób w jednej kajucie. Jak ktoś był dłuższy, to wisiały mu nogi. Starsi pracowali po 12 godzin, młodzież po 8. Jak wieźli nas do Polski, na 2 dni dali ze dwa razy chleba, 2 wiadra wody i 2 wiadra węgla. Do Archangielska wywieźli rodziny tych, którzy zginęli w Katyniu, straż leśną, legionistów.
            Po wojnie byłem raz w Telechanach. Nie lubią tam Polaków. Do granicy byli grzeczni. Polski cmentarz, gdzie leży mój ojciec, jest zrujnowany. My tutaj lepiej Niemców przyjmujemy niż tam Białorusini Polaków. Nie mam pojęcia, czemu mają taką niechęć do nas. Białorusini są przepojeni komunizmem, każdego podejrzewają. Wyczuwalny jest tam strach. Łukaszenko trzyma wszystko w garści. Obcych muszą zgłaszać, bo będą mieli duże przykrości.
            W naszym domu w Telechanach było 6 pokoi, hol, kuchnia w przybudówce. Przed wojną warte 8 tys. złotych. Niemcy na ul. Sienkiewicza mieli ubogie domki. Nie było kanalizacji, szamba, to nie było nawet przedmieście. Pojedyncze okna, ani wanny, ani łazienki, podwórko tonęło w błocie. Mieszkali tam robotnicy. Trzymali świnie, kozy. Nie było strychów, kuchnia i wygódka na zewnątrz. Zastałem gołe ściany. Na plecach przyniosłem z miasta szafę, by było gdzie powiesić ubrania. Niemiec, rzeźnik z zawodu, który mieszkał w naszym domu - w czasie ucieczki przed frontem w Grochowie pochował tu swoich rodziców - odwiedził mnie po wojnie. Jak zobaczył swój dawny dom, powiedział - gut! Powiedział tak o nas, o Polakach.

opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz