piątek, 19 maja 2017

Eugeniusz Wysocki opowiada


            Przyjechałem z byłego województwa warszawskiego. Mieszkaliśmy w leśniczówce 60 km od Warszawy. Ojciec był leśniczym, mama gospodynią domową. W wiosce było 12 rodzin niemieckich. Z Niemcami do 1939 r. chodziliśmy do szkoły, oni mówili po polsku, mieszkaliśmy obok siebie od I. wojny światowej. Jak wojska niemieckie wkroczyły w 1939 r. okazało się, że niemiecka młodzież była przygotowana. Mieli mundury Hitlerjugend.
            Każdy Niemiec mieszkający w wiosce musiał wziąć gospodarstwo sąsiada - Polaka. Robiono tak, by nas poróżnić. Polacy zostali parobkami w swoich gospodarstwach albo zostali z nich wyrzuceni. Naszą leśniczówkę Niemiec rozwalił i zrobił w niej chlewik. My mieszkaliśmy po sąsiedzku jako służba.
            Cała nasza wieś została spalona do fundamentów. Mieszkaliśmy w bunkrach poniemieckich, Nie było co jeść. Front stał pół roku nad Narwią. Jak Niemcy uciekli pojechaliśmy po zakopane niemieckie zboże. Pożyczyliśmy w wiosce konie, załadowaliśmy worki. Była wiosna, mróz puścił. Droga była zaminowana. Szedłem obok wozu z przodu, trzymałem się kłonicy, ciężar był dosyć duży. Tylne koło weszło na minę. Deski z wozu wyleciały w powietrze, wszystko zboże z worków poszło na pola. Konie stanęły, a ja do dnia dzisiejszego nie wiem, kiedy rzuciłem lejce i uciekałem, może z 50 m. Ogłuszyło mnie. Dopiero po chwili odzyskałem przytomność, ale miałem tą świadomość, że nie nastąpiłem na minę. Stryj mnie zobaczył, krzyczał, żebym się nie ruszał, bo jestem na polu minowym.  Do tej pory na jedno ucho mniej słyszę. Nie zostałem po za tym ranny, tylko mnie to zboże potrzaskało po twarzy.
            Powołali mnie do wojska w Półtusku, 10 km od mojego domu. Po nas poborowych do Półtuska przyjechał oficer i dwóch żołnierzy. Jechaliśmy 3 dni do Międzyrzecza, tak wtedy jeździły pociągi. Większość składów była zatłoczona niemieckimi żołnierzami wziętymi do niewoli, wywozili ich do Rosji. Perony były zawalone tymi niewolnikami. Dopóki mieli siłę pracować, to ich wykorzystywali, potem padali z głodu. Staliśmy po pół dnia na stacjach. Mieliśmy wzięte z domu jedzenie. Kawałki chleba łamaliśmy i rzucaliśmy Niemcom. Oni się rzucali na chleb, tacy głodni byli. Nie miał ich kto karmić, Ruscy sami nie mieli co jeść. Dla nas młodych chłopaków to była uciecha.
            Byłem w szkole podoficerskiej w Międzyrzeczu, w szkolnym batalionie. Rankiem była zbiórka na placu alarmowym. Pewnego razu zabrali dowódcę, Rymszonka, od tamtej pory zaginął, na pewno go wywieźli na Sybir. Myśmy domyślali się, że był jednym z przedwojennych oficerów, ale każdy bał się głośno mówić o tym.
            Wejście do jednostki wojskowej było od strony ul. Świerczewskiego, nie jak dzisiaj, od strony ul. Wojska Polskiego. Dali nam zjeść zupę, jakąś kaszę mamałygę. W wojsku też była bieda. Ostrzygli nas na pałę. W nocy przyjechaliśmy. Chłopak 21.letni jest przestraszony, jak musi iść do wojska. Ja chciałem iść do wojska, to było od maleńka moje marzenie, lepiłem żołnierzy z gliny, jako mały chłopiec tak się bawiłem. Jak stawałem przed komisją, to się bałem, żeby mnie nie odrzucili. Ale robili to tylko wtedy, kiedy ktoś był kaleką.
            Na patrole jeździliśmy na koniach. Kiedy z Milicji dali sygnał, jechaliśmy na akcje leśne. Chodziliśmy po lesie, nie napotykaliśmy jednak nigdy na nikogo. Prawdopodobnie to była zmyłka dla wojska, bo w tym samym czasie w Bobowicku zabili sołtysa. Dopiero po latach o tym dowiadywaliśmy się. Może banda była w Milicji, taka prowokacja.
            Trudno było dostać przepustkę, żeby wyjść na miasto. Trzeba było nie podpaść. Zasłużyć sobie, np. za dobre strzelanie. Urlopów nie dawali, bo by w te pięć dni nie zdążyło się dojechać do domu i wrócić. Dziewczyny spotykaliśmy na ul. Konstytucji w knajpie "Pod Józiem". Byłem tam raz. Dziewczyny były zza Buga, też spragnione przygody. Miałem zdarzenie, było nas trzech tam. Wychodziłem z knajpy i wyszła za mną taka dziewczyna. I kurczę w takim korytarzyku ona się rzuciła na mnie. Ja nie spodziewałem się tego, cofałem się, a tu były drzwi. Wpadliśmy do czyjegoś mieszkania... One pracowały przy odgruzowywaniu, robiło się wtedy za miskę zupy się. Wojsko też pracowało przy ruinach. Dzień w dzień chodziliśmy. A kto inny by to robił?
            W służbie czynnej byliśmy. Mieszkaliśmy dwa lata w koszarach. Dowódcami drużyn byli ludzie, którzy przeszli front. Nie mieli nad nami litości, mówili - wy tu macie spokój, obiad, śniadanie, my pod kulami szliśmy. Szkolenie tak wyglądało: Prowadzili nas za koszary, tam był rów pełen wody. Rano musieli nas skąpać w tym rowie. Najpierw szło go przeskoczyć, ale później po deszczu błoto było rozrobione. Ja byłem w cekaemach, niosłem podstawę - 32 kg. Szło się przez Nietoperek, Pieski, Łagów i z powrotem. Wszyscy byli tak wyczerpani, że ledwo szliśmy. Wychodziła do nas z Piesek orkiestra, jak zagrała, to się lepiej szło. Takie marsze były ze dwa razy w tygodniu, a w niedzielę biegi na 10 km. Wojsko było tak zajęte, nie dali nawet chwili wytchnienia.
            Najpierw chodzenie do kościoła garnizonowego w Rynku było przymusowe. W niedzielę rano zbiórka chętnych znalazło się 5 – 10 osób. Z przodu szła kompania honorowa z bagnetami na pistoletach. Z czasem chodziło nas coraz mniej. Później przełożeni inaczej na to patrzyli, krzyczeli – ja ci dam kościół! Sprzątaj ubikację!.
            Jak wychodziliśmy na przepustki, widzieliśmy, że dużo budynków w mieście było uszkodzonych. Na pewno byli tu jeszcze Niemcy, ale ja ich nie spotykałem. Jak żołnierz zawodowy (od 1948 r.) szukałem sobie mieszkania gdzieś przy rodzinie. Było dużo wolnych miejsc. Czy mieszkali tam ludzie ze wschodu, czy z zachodu, nie interesowałem się. Płaciło się węglem, dostawaliśmy deputat, a ludzie nie mieli czym palić. Starczyło węgla na całą zimę, cały dom nim ogrzewali.
            Żołnierze dostawali wyżywienie w koszarach, zawodowi wojskowi chodzili do Kasyna. Kiedyś Kasyno rozbrzmiewało dzień i noc. Kuchnia i bufet był na dole, po lewej stronie sala taneczna. Siadało się, buteleczka, zagrycha. Poza dancingami niewiele się działo. W soboty były zabawy, przychodzili wojskowi zaproszeni przez dowódcę, elita.
            Miałem dziewczynę z Wojciechowa, z niemieckiej rodziny, była ładna. Jej matka była zadowolona, że córka chodzi z wojskowym, uważała, że jestem dobrą partią. Z kolegami jeździliśmy na zabawy do Kęszycy Leśnej. Ruskich żołnierzy nie wypuszczali na przepustki, tylko kadra przychodziła na potańcówki. Nie było na nich młodych Rosjanek, tylko mężatki, żony kadry rosyjskiej. Na szczeblu moim, podoficera, nie miałem z nimi kontaktów.
            Jedno trzeba powiedzieć. Ludzie w tamtych czasach umieli się bawić, dzisiaj tego nie ma. Wtedy, żeby w niedzielę dostać miejsce w Kasynie, trzeba było zamówić je w sobotę. Codziennie się chodziło na zabawy.
            Tutaj było spokojnie. Nigdy potem nie widziałem w Międzyrzeczu tyle wojska, co wtedy, pewnie dlatego był spokój. Z pięć razy więcej żołnierzy było niż teraz. W każdej sali koszar stały piętrowe łóżka.
            Byłem na wojnie ukraińskiej w Beskidzie. Nie chce się opowiadać. Najgorsze, że człowiek nie liczył się z drugim. A przecież ten z drugiej strony, z bandy, tak samo jak ja miał rodzinę. I po co jeden drugiego zabijać?

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz