Eugeniusz Wysocki opowiada
Przyjechałem
z byłego województwa warszawskiego. Mieszkaliśmy w leśniczówce 60 km od
Warszawy. Ojciec był leśniczym, mama gospodynią domową. W wiosce było 12 rodzin
niemieckich. Z Niemcami do 1939 r. chodziliśmy do szkoły, oni mówili po polsku,
mieszkaliśmy obok siebie od I. wojny światowej. Jak wojska niemieckie wkroczyły
w 1939 r. okazało się, że niemiecka młodzież była przygotowana. Mieli mundury
Hitlerjugend.
Każdy
Niemiec mieszkający w wiosce musiał wziąć gospodarstwo sąsiada - Polaka.
Robiono tak, by nas poróżnić. Polacy zostali parobkami w swoich gospodarstwach
albo zostali z nich wyrzuceni. Naszą leśniczówkę Niemiec rozwalił i zrobił w
niej chlewik. My mieszkaliśmy po sąsiedzku jako służba.
Cała nasza
wieś została spalona do fundamentów. Mieszkaliśmy w bunkrach poniemieckich, Nie
było co jeść. Front stał pół roku nad Narwią. Jak Niemcy uciekli pojechaliśmy po
zakopane niemieckie zboże. Pożyczyliśmy w wiosce konie, załadowaliśmy worki. Była
wiosna, mróz puścił. Droga była zaminowana. Szedłem obok wozu z przodu,
trzymałem się kłonicy, ciężar był dosyć duży. Tylne koło weszło na minę. Deski
z wozu wyleciały w powietrze, wszystko zboże z worków poszło na pola. Konie
stanęły, a ja do dnia dzisiejszego nie wiem, kiedy rzuciłem lejce i uciekałem, może
z 50 m. Ogłuszyło mnie. Dopiero po chwili odzyskałem przytomność, ale miałem tą
świadomość, że nie nastąpiłem na minę. Stryj mnie zobaczył, krzyczał, żebym się
nie ruszał, bo jestem na polu minowym.
Do tej pory na jedno ucho mniej słyszę. Nie zostałem po za tym ranny,
tylko mnie to zboże potrzaskało po twarzy.
Powołali mnie
do wojska w Półtusku, 10 km od mojego domu. Po nas poborowych do Półtuska
przyjechał oficer i dwóch żołnierzy. Jechaliśmy 3 dni do Międzyrzecza, tak wtedy
jeździły pociągi. Większość składów była zatłoczona niemieckimi żołnierzami
wziętymi do niewoli, wywozili ich do Rosji. Perony były zawalone tymi
niewolnikami. Dopóki mieli siłę pracować, to ich wykorzystywali, potem padali z
głodu. Staliśmy po pół dnia na stacjach. Mieliśmy wzięte z domu jedzenie.
Kawałki chleba łamaliśmy i rzucaliśmy Niemcom. Oni się rzucali na chleb, tacy głodni
byli. Nie miał ich kto karmić, Ruscy sami nie mieli co jeść. Dla nas młodych
chłopaków to była uciecha.
Byłem w szkole podoficerskiej w
Międzyrzeczu, w szkolnym batalionie. Rankiem była zbiórka na placu alarmowym.
Pewnego razu zabrali dowódcę, Rymszonka, od tamtej pory zaginął, na pewno go
wywieźli na Sybir. Myśmy domyślali się, że był jednym z przedwojennych
oficerów, ale każdy bał się głośno mówić o tym.
Wejście do
jednostki wojskowej było od strony ul. Świerczewskiego, nie jak dzisiaj, od
strony ul. Wojska Polskiego. Dali nam zjeść zupę, jakąś kaszę mamałygę. W
wojsku też była bieda. Ostrzygli nas na pałę. W nocy przyjechaliśmy. Chłopak
21.letni jest przestraszony, jak musi iść do wojska. Ja chciałem iść do wojska,
to było od maleńka moje marzenie, lepiłem żołnierzy z gliny, jako mały chłopiec
tak się bawiłem. Jak stawałem przed komisją, to się bałem, żeby mnie nie
odrzucili. Ale robili to tylko wtedy, kiedy ktoś był kaleką.
Na patrole
jeździliśmy na koniach. Kiedy z Milicji dali sygnał, jechaliśmy na akcje leśne.
Chodziliśmy po lesie, nie napotykaliśmy jednak nigdy na nikogo. Prawdopodobnie
to była zmyłka dla wojska, bo w tym samym czasie w Bobowicku zabili sołtysa.
Dopiero po latach o tym dowiadywaliśmy się. Może banda była w Milicji, taka
prowokacja.
Trudno było
dostać przepustkę, żeby wyjść na miasto. Trzeba było nie podpaść. Zasłużyć
sobie, np. za dobre strzelanie. Urlopów nie dawali, bo by w te pięć dni nie
zdążyło się dojechać do domu i wrócić. Dziewczyny spotykaliśmy na ul.
Konstytucji w knajpie "Pod Józiem". Byłem tam raz. Dziewczyny były
zza Buga, też spragnione przygody. Miałem zdarzenie, było nas trzech tam.
Wychodziłem z knajpy i wyszła za mną taka dziewczyna. I kurczę w takim
korytarzyku ona się rzuciła na mnie. Ja nie spodziewałem się tego, cofałem się,
a tu były drzwi. Wpadliśmy do czyjegoś mieszkania... One pracowały przy
odgruzowywaniu, robiło się wtedy za miskę zupy się. Wojsko też pracowało przy
ruinach. Dzień w dzień chodziliśmy. A kto inny by to robił?
W służbie
czynnej byliśmy. Mieszkaliśmy dwa lata w koszarach. Dowódcami drużyn byli
ludzie, którzy przeszli front. Nie mieli nad nami litości, mówili - wy tu macie spokój, obiad, śniadanie, my
pod kulami szliśmy. Szkolenie tak wyglądało: Prowadzili nas za koszary, tam
był rów pełen wody. Rano musieli nas skąpać w tym rowie. Najpierw szło go
przeskoczyć, ale później po deszczu błoto było rozrobione. Ja byłem w
cekaemach, niosłem podstawę - 32 kg. Szło się przez Nietoperek, Pieski, Łagów i
z powrotem. Wszyscy byli tak wyczerpani, że ledwo szliśmy. Wychodziła do nas z
Piesek orkiestra, jak zagrała, to się lepiej szło. Takie marsze były ze dwa
razy w tygodniu, a w niedzielę biegi na 10 km. Wojsko było tak zajęte, nie dali
nawet chwili wytchnienia.
Najpierw
chodzenie do kościoła garnizonowego w Rynku było przymusowe. W niedzielę rano
zbiórka chętnych znalazło się 5 – 10 osób. Z przodu szła kompania honorowa z
bagnetami na pistoletach. Z czasem chodziło nas coraz mniej. Później przełożeni
inaczej na to patrzyli, krzyczeli – ja ci
dam kościół! Sprzątaj ubikację!.
Jak
wychodziliśmy na przepustki, widzieliśmy, że dużo budynków w mieście było
uszkodzonych. Na pewno byli tu jeszcze Niemcy, ale ja ich nie spotykałem. Jak
żołnierz zawodowy (od 1948 r.) szukałem sobie mieszkania gdzieś przy rodzinie.
Było dużo wolnych miejsc. Czy mieszkali tam ludzie ze wschodu, czy z zachodu,
nie interesowałem się. Płaciło się węglem, dostawaliśmy deputat, a ludzie nie
mieli czym palić. Starczyło węgla na całą zimę, cały dom nim ogrzewali.
Żołnierze
dostawali wyżywienie w koszarach, zawodowi wojskowi chodzili do Kasyna. Kiedyś
Kasyno rozbrzmiewało dzień i noc. Kuchnia i bufet był na dole, po lewej stronie
sala taneczna. Siadało się, buteleczka, zagrycha. Poza dancingami niewiele się
działo. W soboty były zabawy, przychodzili wojskowi zaproszeni przez dowódcę,
elita.
Miałem
dziewczynę z Wojciechowa, z niemieckiej rodziny, była ładna. Jej matka była
zadowolona, że córka chodzi z wojskowym, uważała, że jestem dobrą partią. Z
kolegami jeździliśmy na zabawy do Kęszycy Leśnej. Ruskich żołnierzy nie
wypuszczali na przepustki, tylko kadra przychodziła na potańcówki. Nie było na
nich młodych Rosjanek, tylko mężatki, żony kadry rosyjskiej. Na szczeblu moim,
podoficera, nie miałem z nimi kontaktów.
Jedno
trzeba powiedzieć. Ludzie w tamtych czasach umieli się bawić, dzisiaj tego nie
ma. Wtedy, żeby w niedzielę dostać miejsce w Kasynie, trzeba było zamówić je w
sobotę. Codziennie się chodziło na zabawy.
Tutaj było
spokojnie. Nigdy potem nie widziałem w Międzyrzeczu tyle wojska, co wtedy,
pewnie dlatego był spokój. Z pięć razy więcej żołnierzy było niż teraz. W
każdej sali koszar stały piętrowe łóżka.
Byłem na
wojnie ukraińskiej w Beskidzie. Nie chce się opowiadać. Najgorsze, że człowiek
nie liczył się z drugim. A przecież ten z drugiej strony, z bandy, tak samo jak
ja miał rodzinę. I po co jeden drugiego zabijać?
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz