Zofia Wartecka opowiada
Pochodzę z
okolicy Legionowa. Mama prowadziła dom, ojciec nie miał stałej pracy, zajmował
się ogrodem, jeżeli zarobił sto zł, to byliśmy bardzo szczęśliwi. W Radzyminie
mieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu, pamiętam, że ojciec z mamą wozili mleko od
gospodarzy do Warszawy. Ja chodziłam przez pewien czas do ochronki. Mama zawsze
powtarzała, że jest dla mnie bułka i kubek mleka.
W małej
podwarszawskiej wiosce ojciec z matką żyli bardzo skromnie, nie było tam
przyszłości dla mnie ani dla nich, jak zbliżał się rok 1945, postanowili przyjechać tu na ziemie
zachodnie. Jechaliśmy pociągiem
towarowym do Poznania i Rzepina. W czasie, kiedy przechodził front, przed
wyzwoleniem Warszawy, mama ciężko zachorowała na zapalenie płuc. Rosjanie
stacjonowali po mieszkaniach i stodołach, rosyjski lekarz ją z tego wyciągnął..
Rodzice osiedlili się we wsi Garbicz gmina Boczów, 10 km od Rzepina. Nasz nowy
dom był wybudowany krótko przed wojną. Był budynek gospodarczy, dwie drewniane
ubikacje, mieszkanie czyste, zadbane, wybielone. Pralnia z dużym kotłem,
zabudowania dla zwierząt. Dom, w porównaniu z tym, co pamiętam z dzieciństwa,
gdzie spaliśmy we trójkę w jednym pomieszczeniu, był duży. To były czworaki,
ale ładne, murowane, po dwa, trzy pokoje. Jak przyjechaliśmy, kilka domów było
już zasiedlonych. W środku białe podłogi, niektóre miały parkiety, okna były
nie powybijane, szafy pełne ubrań.
Piękne
zielone okiennice z serduszkiem, wyłożone kafelkami piece z metalowymi
drzwiczkami, gdzie można trzymać ciepły posiłek, kuchnie kaflowe, ceramiczne
naczynie powleczone emalią. Jak się paliło w kuchni to była ciepła, nawet
gorąca, woda do zmywania, mycia i prania. W piwnicy duży piec chlebowy. Piwnice
były zadbane, z oknami, z półkami na weki. Tutaj była elektryczność. Kuchnia
była na dole, trzy pokoje, wszędzie tapety, na górze dwa pokoje, piwnica.
Przestrzeń. Chodziło się do koleżanek. W wiosce Niemcy byli jeszcze w swoich
domach. Rosjanie zajmowali sobie mieszkania, u nas w domu też było ich trzech
czy czterech. Nie byli specjalnie dokuczliwi. Raczej sympatyczni, przynosili
jeżyny. Oni tu długo nie byli, szli dalej na zachód. Pędzono w kadziach bimber
z jęczmienia, handlowano z Rosjanami. Jak Rosjanie zobaczyli u kogoś złoty
zegarek to zabierali. Byli tacy, co jak wpadli do ogrodu, to łamali gałęzie.
Przed domem była pompa drewniana. Był
przedpokój wyłożony pięknymi witrażami. Przed domem kwiat dzikiej róży, drzewa
owocowe. Wioska była nieduża. W porównaniu do tamtej ciasnoty, strachu, tu była
– dla nas, dzieci - przestrzeń, radość. Był maj, początek czerwca, przy każdym
z nich pnące róże, ogrody pełne drzew owocowych i krzewów. W okolicy były trzy
jeziora. W środku wioski, między jednym a drugim jeziorem, piękny pałac, w
środku ściany obite cielęcą skórą, dębowe parkiety. Z czasem zaczęli zjeżdżać
do wioski ludzie z różnych stron, zajmowali domy. Dużo było rodzin z łódzkiego,
lubelskiego. Ludzie, którzy pracowali po majątkach, byli tam ratajami,
pracownikami polowym. Przyjeżdżali z warszawskiego, ze wschodu, ze Lwowa, z
Tarnopola, Wilna, Baranowicz, Nowogródka. Mniej z poznańskiego, z krakowskiego.
Ci przedsiębiorczy zajmowali większe domy. Do naszego domu prowadziła taka
piękna aleja dębowa. Wokół wioski roztaczały się pola obsiane zbożem, piękne
łąki. Dojrzewały żyto, pszenica. Rodzice mnie wszędzie ze sobą zabierali, bo
czasy nie były pewne. Pełno było grzybów, z kurek mama robiła kotlety.
Nie było
wrogości między ludźmi. Porządku pilnowali Rosjanie. Te rodziny niemieckie,
które zostały jeszcze nie wysiedlone, szły drogami na rampę kolejową. Kobiety
przeważnie, wózki z dziećmi, tobołki, mężczyźni w wieku starszym i dzieci.
Ciągnęli wózki na czterech kółkach z dyszelkiem, z tobołkami. Niewiele mogli zabrać,
ileś tam kilogramów. Egzodus. Nie było miłe patrzeć na to. Nie było wrogości wobec nich. Na pewno dla
Niemców to było przerażające, że musieli zostawić cały dorobek życia i odejść.
Nikt ich nie wyzywał, nie dokuczał im. Rodziny, które przyjeżdżały, też miały ze sobą tylko mały tobół, pościel,
ubrania. Z niemieckich domów przynoszono meble, chodniki, dywany. Łóżka z
materacami to była nowość dla nas, przedtem spaliśmy na siennikach. Talerze,
kredens, stół, krzesła, naczynia - takie piękne na m się wydawały. Mama zawsze
szanowała naczynia. Znaleźliśmy
piękne formy do pieczenia ciasta, garki gliniane - był w
nich syrop z buraków. To było słodkie, lejące się, do smarowania chleba.
Maszyny rolnicze były zupełnie inne niż te w
lubelskim czy radomskim. Ludzie nie mieli o nich pojęcia. W zabudowaniach
pałacowych była gorzelnia, trzymano konie, drób, potem powstał tam PGR. Wśród
mieszkańców było wzajemnie badanie się,
rozpoznawanie. Różnili się językiem, były wschodnie rusycyzmy, wyrazy trudne
dla innych do zrozumienia. Jedni na buty mówiono meszty. Do kościoła
szli boso, przed kościołem zakładali buty. Inaczej obchodzono święta. W rogu
pokoju stawiano snop, siano kładziono pod obrus - u moich rodziców tego nie
było. Każdy próbował się urządzić na swój sposób. Były pewne starcia, ludzie z różnych stron
Polski nie mogli tak od razu ze sobą współpracować, rozmawiać. W złości nieraz
sobie różne rzeczy wymawiano.
Dzielono
zebrane z niemieckich pól zboże. Zanim powstała spółdzielnia produkcyjna ojciec
trzymał krowę, 2 konie, świnie, kury, króliki. Mama w 1947 i 48 r. jeździła z
warzywami do Rzepina na targ trochę zarobić. Z ojcem bawiłam się w chowanego,
było sympatycznie. Miałam dużo poniemieckich zabawek. Niemcy to był kulturalny
naród. Zostały po nich piękne zastawy z porcelany do kawy i herbaty, salaterki,
talerze, dzbanuszki do śmietany, w delikatne kwiatuszki, ze złotą obwódką.
Malutkie filiżaneczki. Bawiliśmy się nimi jako dzieci. Nasypywało się piasku,
wody, aż się zbiły i były kolorowe szkiełka. Smutne, że tak się stało, ale nie
było tradycji inteligenckich, które by pomogły docenić piękne rzeczy. Były
jagody, maliny, orzechy, pełno owoców - dla dziecka, które pragnęło tego w
czasie wojny, to coś wspaniałego. Potem ojciec z mamą sadzili drzewa owocowe,
krzewy.
W Boczowie
była uruchomiona szkoła podstawowa od 1 - 7 klas. Uczyli nas nauczyciele ze
wschodu. Do szkoły chodziliśmy pieszo. Dostawaliśmy książki w szkole.
Elektryczność była, ale nie uruchomiona. W domu paliło się lampę naftową, przy
niej odrabiało się lekcje. Zostały po Niemcach latarki, bezpieczne, ładnie się
otwierały. W szkole uczyło 5. nauczycieli. Dużo było osób, które nie umiały
pisać i czytać. Dzieci były w różnym wieku, wielu było takich, dla których
edukacja kończyła się po 5.klasach. Ja miałam 6 lat, jak poszłam do pierwszej
klasy. Walczono z analfabetyzmem. Mama miała ukończone dwie klasy, ojciec -
trzy, społeczeństwo nie było wykształcone. Ja szybko nauczyłam się pisać.
Biblioteka była najpierw w szkole w Boczowie, później w Garbaczu. Pamiętam
czytanki do 3 i 4 klasy. Później można było prenumerować
"Świerszczyk",
"Płomyk", "Płomyczek", czekało się, kiedy listonosz
je przyniesie. Mama prenumerowała "Przyjaciółkę". Książek nie
kupowało się co roku nowych, odkupowaliśmy je od starszych koleżanek. Atrament,
kałamarze, obsadki dostawaliśmy w
szkole. Pamiętam, było to w 1947r., jak wyrwałam kartkę z zeszytu, mama
mnie ukarała.
Nauczyciele
byli przedwojenni. W szkole trzeba było być grzecznym. Byłam postawiona do
kąta, też na grochu się klęczało, albo dostawało linijką w łapę. Groch był
nasypany w naczynie, jak się na nim uklękło, nie rozsypywał się. 10 - 15 minut
się klęczało. Pani Zalewska nie szczędziła kar. W szkole wszystkie dzieci
dostawały tran, było dożywianie, bułka z masłem, kawa, kakao. Były paczki z UNRRAy,
pomoc amerykańska (lata 47 - 50). Na początku były klasy 1 -7, po kilku latach
organizowano nauczanie w systemie klas 1 -3. Dzieci chodziły pieszo nawet 6 km,
ale było bezpieczne. Szabrownicy jeździli do miast.
Szkoła była miejscem propagowania kultury.
Nauczyciel miał autorytet. Organizowano przedstawienia, jasełka, przychodzili
na nie rodzice i społeczność wiejska. Pamiętam harcerzy z Poznania. Harcerstwo
jeszcze przedwojenne, myślę. Rozbijali sobie obóz. Pięknie umundurowani,
wyglądali jak spod igły, mieli czapki, berety, chusty, młodzież 14 - 16 letnia.
Oni organizowali latem kolonie dla nas, wiejskich dzieci, bardzo to było dla nas atrakcyjne Braliśmy z domu kanapki, na polanie siadało
się z nimi. Uczyli nas wierszy Konopnickiej. Obok swoich zajęć mieli za zadanie
zająć się dziećmi wiejskimi. Co roku w lipcu i sierpniu czekaliśmy na nich.
Moje szkolne przyjaciółki były raczej z moich stron, z poznańskiego,
kieleckiego. Te ze wschodu wydawały mi się zamknięte, wynoszące się. Trudniej
było do nich dotrzeć, chociaż były sympatyczne. W liceum, pamiętam, mówiłam
swoim starszym o siedem lat koleżankom na "pani". W internacie dużo
się czytało, słuchało radia przez głośniki. W domu był duży odbiornik radiowy w 1952 r. Ja wspominam ten czas
pogodnie, było lepiej niż w czasie wojny. Mama piekła chleb, ciasto drożdżowe.
Nikt po wojnie głodu nie cierpiał. We wsi był sklepik, olejarnia, szewc. Ziemi
do uprawy było dużo, nikomu z rolników jej nie zabierali.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz