wtorek, 9 maja 2017

Zofia Wartecka opowiada

            Pochodzę z okolicy Legionowa. Mama prowadziła dom, ojciec nie miał stałej pracy, zajmował się ogrodem, jeżeli zarobił sto zł, to byliśmy bardzo szczęśliwi. W Radzyminie mieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu, pamiętam, że ojciec z mamą wozili mleko od gospodarzy do Warszawy. Ja chodziłam przez pewien czas do ochronki. Mama zawsze powtarzała, że jest dla mnie bułka i kubek mleka.
            W małej podwarszawskiej wiosce ojciec z matką żyli bardzo skromnie, nie było tam przyszłości dla mnie ani dla nich, jak zbliżał się rok 1945,  postanowili przyjechać tu na ziemie zachodnie.  Jechaliśmy pociągiem towarowym do Poznania i Rzepina. W czasie, kiedy przechodził front, przed wyzwoleniem Warszawy, mama ciężko zachorowała na zapalenie płuc. Rosjanie stacjonowali po mieszkaniach i stodołach, rosyjski lekarz ją z tego wyciągnął.. Rodzice osiedlili się we wsi Garbicz gmina Boczów, 10 km od Rzepina. Nasz nowy dom był wybudowany krótko przed wojną. Był budynek gospodarczy, dwie drewniane ubikacje, mieszkanie czyste, zadbane, wybielone. Pralnia z dużym kotłem, zabudowania dla zwierząt. Dom, w porównaniu z tym, co pamiętam z dzieciństwa, gdzie spaliśmy we trójkę w jednym pomieszczeniu, był duży. To były czworaki, ale ładne, murowane, po dwa, trzy pokoje. Jak przyjechaliśmy, kilka domów było już zasiedlonych. W środku białe podłogi, niektóre miały parkiety, okna były nie powybijane, szafy pełne ubrań.
            Piękne zielone okiennice z serduszkiem, wyłożone kafelkami piece z metalowymi drzwiczkami, gdzie można trzymać ciepły posiłek, kuchnie kaflowe, ceramiczne naczynie powleczone emalią. Jak się paliło w kuchni to była ciepła, nawet gorąca, woda do zmywania, mycia i prania. W piwnicy duży piec chlebowy. Piwnice były zadbane, z oknami, z półkami na weki. Tutaj była elektryczność. Kuchnia była na dole, trzy pokoje, wszędzie tapety, na górze dwa pokoje, piwnica. Przestrzeń. Chodziło się do koleżanek. W wiosce Niemcy byli jeszcze w swoich domach. Rosjanie zajmowali sobie mieszkania, u nas w domu też było ich trzech czy czterech. Nie byli specjalnie dokuczliwi. Raczej sympatyczni, przynosili jeżyny. Oni tu długo nie byli, szli dalej na zachód. Pędzono w kadziach bimber z jęczmienia, handlowano z Rosjanami. Jak Rosjanie zobaczyli u kogoś złoty zegarek to zabierali. Byli tacy, co jak wpadli do ogrodu, to łamali gałęzie.
            Przed domem była pompa drewniana. Był przedpokój wyłożony pięknymi witrażami. Przed domem kwiat dzikiej róży, drzewa owocowe. Wioska była nieduża. W porównaniu do tamtej ciasnoty, strachu, tu była – dla nas, dzieci - przestrzeń, radość. Był maj, początek czerwca, przy każdym z nich pnące róże, ogrody pełne drzew owocowych i krzewów. W okolicy były trzy jeziora. W środku wioski, między jednym a drugim jeziorem, piękny pałac, w środku ściany obite cielęcą skórą, dębowe parkiety. Z czasem zaczęli zjeżdżać do wioski ludzie z różnych stron, zajmowali domy. Dużo było rodzin z łódzkiego, lubelskiego. Ludzie, którzy pracowali po majątkach, byli tam ratajami, pracownikami polowym. Przyjeżdżali z warszawskiego, ze wschodu, ze Lwowa, z Tarnopola, Wilna, Baranowicz, Nowogródka. Mniej z poznańskiego, z krakowskiego. Ci przedsiębiorczy zajmowali większe domy. Do naszego domu prowadziła taka piękna aleja dębowa. Wokół wioski roztaczały się pola obsiane zbożem, piękne łąki. Dojrzewały żyto, pszenica. Rodzice mnie wszędzie ze sobą zabierali, bo czasy nie były pewne. Pełno było grzybów, z kurek mama robiła kotlety.
            Nie było wrogości między ludźmi. Porządku pilnowali Rosjanie. Te rodziny niemieckie, które zostały jeszcze nie wysiedlone, szły drogami na rampę kolejową. Kobiety przeważnie, wózki z dziećmi, tobołki, mężczyźni w wieku starszym i dzieci. Ciągnęli wózki na czterech kółkach z dyszelkiem, z tobołkami. Niewiele mogli zabrać, ileś tam kilogramów. Egzodus. Nie było miłe patrzeć na to.  Nie było wrogości wobec nich. Na pewno dla Niemców to było przerażające, że musieli zostawić cały dorobek życia i odejść. Nikt ich nie wyzywał, nie dokuczał im. Rodziny, które przyjeżdżały, też  miały ze sobą tylko mały tobół, pościel, ubrania. Z niemieckich domów przynoszono meble, chodniki, dywany. Łóżka z materacami to była nowość dla nas, przedtem spaliśmy na siennikach. Talerze, kredens, stół, krzesła, naczynia - takie piękne na m się wydawały. Mama zawsze szanowała naczynia. Znaleźliśmy
piękne formy do pieczenia ciasta, garki gliniane - był w nich syrop z buraków. To było słodkie, lejące się, do smarowania chleba.
             Maszyny rolnicze były zupełnie inne niż te w lubelskim czy radomskim. Ludzie nie mieli o nich pojęcia. W zabudowaniach pałacowych była gorzelnia, trzymano konie, drób, potem powstał tam PGR. Wśród mieszkańców było wzajemnie badanie się,  rozpoznawanie. Różnili się językiem, były wschodnie rusycyzmy, wyrazy trudne dla innych do zrozumienia. Jedni na buty mówiono meszty. Do kościoła szli boso, przed kościołem zakładali buty. Inaczej obchodzono święta. W rogu pokoju stawiano snop, siano kładziono pod obrus - u moich rodziców tego nie było. Każdy próbował się urządzić na swój sposób.  Były pewne starcia, ludzie z różnych stron Polski nie mogli tak od razu ze sobą współpracować, rozmawiać. W złości nieraz sobie różne rzeczy wymawiano.
            Dzielono zebrane z niemieckich pól zboże. Zanim powstała spółdzielnia produkcyjna ojciec trzymał krowę, 2 konie, świnie, kury, króliki. Mama w 1947 i 48 r. jeździła z warzywami do Rzepina na targ trochę zarobić. Z ojcem bawiłam się w chowanego, było sympatycznie. Miałam dużo poniemieckich zabawek. Niemcy to był kulturalny naród. Zostały po nich piękne zastawy z porcelany do kawy i herbaty, salaterki, talerze, dzbanuszki do śmietany, w delikatne kwiatuszki, ze złotą obwódką. Malutkie filiżaneczki. Bawiliśmy się nimi jako dzieci. Nasypywało się piasku, wody, aż się zbiły i były kolorowe szkiełka. Smutne, że tak się stało, ale nie było tradycji inteligenckich, które by pomogły docenić piękne rzeczy. Były jagody, maliny, orzechy, pełno owoców - dla dziecka, które pragnęło tego w czasie wojny, to coś wspaniałego. Potem ojciec z mamą sadzili drzewa owocowe, krzewy.
            W Boczowie była uruchomiona szkoła podstawowa od 1 - 7 klas. Uczyli nas nauczyciele ze wschodu. Do szkoły chodziliśmy pieszo. Dostawaliśmy książki w szkole. Elektryczność była, ale nie uruchomiona. W domu paliło się lampę naftową, przy niej odrabiało się lekcje. Zostały po Niemcach latarki, bezpieczne, ładnie się otwierały. W szkole uczyło 5. nauczycieli. Dużo było osób, które nie umiały pisać i czytać. Dzieci były w różnym wieku, wielu było takich, dla których edukacja kończyła się po 5.klasach. Ja miałam 6 lat, jak poszłam do pierwszej klasy. Walczono z analfabetyzmem. Mama miała ukończone dwie klasy, ojciec - trzy, społeczeństwo nie było wykształcone. Ja szybko nauczyłam się pisać. Biblioteka była najpierw w szkole w Boczowie, później w Garbaczu. Pamiętam czytanki do 3 i 4 klasy. Później można było prenumerować "Świerszczyk",  "Płomyk", "Płomyczek", czekało się, kiedy listonosz je przyniesie. Mama prenumerowała "Przyjaciółkę". Książek nie kupowało się co roku nowych, odkupowaliśmy je od starszych koleżanek. Atrament, kałamarze, obsadki dostawaliśmy w  szkole. Pamiętam, było to w 1947r., jak wyrwałam kartkę z zeszytu, mama mnie ukarała.
            Nauczyciele byli przedwojenni. W szkole trzeba było być grzecznym. Byłam postawiona do kąta, też na grochu się klęczało, albo dostawało linijką w łapę. Groch był nasypany w naczynie, jak się na nim uklękło, nie rozsypywał się. 10 - 15 minut się klęczało. Pani Zalewska nie szczędziła kar. W szkole wszystkie dzieci dostawały tran, było dożywianie, bułka z masłem, kawa, kakao. Były paczki z UNRRAy, pomoc amerykańska (lata 47 - 50). Na początku były klasy 1 -7, po kilku latach organizowano nauczanie w systemie klas 1 -3. Dzieci chodziły pieszo nawet 6 km, ale było bezpieczne. Szabrownicy jeździli do miast.
             Szkoła była miejscem propagowania kultury. Nauczyciel miał autorytet. Organizowano przedstawienia, jasełka, przychodzili na nie rodzice i społeczność wiejska. Pamiętam harcerzy z Poznania. Harcerstwo jeszcze przedwojenne, myślę. Rozbijali sobie obóz. Pięknie umundurowani, wyglądali jak spod igły, mieli czapki, berety, chusty, młodzież 14 - 16 letnia. Oni organizowali latem kolonie dla nas, wiejskich dzieci,  bardzo to było dla nas atrakcyjne  Braliśmy z domu kanapki, na polanie siadało się z nimi. Uczyli nas wierszy Konopnickiej. Obok swoich zajęć mieli za zadanie zająć się dziećmi wiejskimi. Co roku w lipcu i sierpniu czekaliśmy na nich. Moje szkolne przyjaciółki były raczej z moich stron, z poznańskiego, kieleckiego. Te ze wschodu wydawały mi się zamknięte, wynoszące się. Trudniej było do nich dotrzeć, chociaż były sympatyczne. W liceum, pamiętam, mówiłam swoim starszym o siedem lat koleżankom na "pani". W internacie dużo się czytało, słuchało radia przez głośniki. W domu był duży odbiornik  radiowy w 1952 r. Ja wspominam ten czas pogodnie, było lepiej niż w czasie wojny. Mama piekła chleb, ciasto drożdżowe. Nikt po wojnie głodu nie cierpiał. We wsi był sklepik, olejarnia, szewc. Ziemi do uprawy było dużo, nikomu z rolników jej nie zabierali.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz