piątek, 26 maja 2017

 Maria Kaczmarek opowiada 

Urodziłam się w Równem na Wołyniu w rodzinie mieszanej. Równe to duże piękne miasteczko powiatowe. Przed wojną ojciec był piekarzem, mama nie pracowała. W 1939 r., jak wybuchła wojna, ojca zmobilizowano.
 Mama jest Czeszką. Czesi przyjechali na Wołyń jako koloniści w 1863 r. Mieszkali zwartymi grupami w 15. wioskach. Żenili się z Żydówkami, z Polkami. Mieszkało też dużo Niemców. Jedna z czeskich wiosek nazywała się Kwasiłów. Czesi bardzo dobrze żyli i z Polakami i z Żydami, nie było między nami żadnych różnic. Na Wołyniu bandy ukraińskie po wioskach strasznie mordowały, w miastach mniej. Czechów Ukraińcy też mordowali. Ukraińcy jako narodowość chcieli być sami na Ukrainie, chcieli mieć Ją „samostainą”. Mieli różne, zdobyczne po zabitych przez nich żołnierzach, mundury. Mówili po czesku, po polsku, po niemiecku, jak pukali do domów, nikt nie wiedział, kto przychodzi. Mordowali całą rodzinę, potem palili wioski. 16 osób z mamy rodziny zostało zamordowanych przez nich. Nas los miałby być podobny tylko dlatego, że mama była Czeszką i wyszła za mąż za Polaka. U Ukraińców jest wiele nienawiści do innych. Ta nienawiść narastała do 1943 r.
W Równem Sowieci po wkroczeniu założyli polską szkołę. Wszyscy się cieszyli, że będziemy się uczyli języka polskiego. To był z ich strony taki gest, chcieli pokazać, że nie są okupantami. Uważali, że będziemy ich republiką. Ale Polacy wyjechali, nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia, bo wiedzieli, co są warci.
W domu było nas troje. Siostra zmarła, mama z czteroletnim synkiem i ze mną, 9. letnią, zapisała się na listę chętnych na wyjazd do Polski. Ogromnym, drugim czy trzecim, transportem z całym dobytkiem wyjechało ponad 30 rodzin, z miasta i okolic. Wozili nas jak małpy, w odkrytych wagonach węglarkach. W Białymstoku nas nie przyjęli, we Wrocławiu, w Strzelcach Opolskich też nie. Wysadzili nas tam na rampę, bo natychmiast były potrzebne wagony dla wojska, staliśmy przez tydzień, z krowami, świniami. Donosili nam zupy. Potem przyjechał amerykański Czerwony Krzyż, zrobił zdjęcia, że mamy wszy. Nie było się gdzie wykąpać. Kazali nam dać wagony osobowe i przywieźli do Skwierzyny.
W Międzyrzeczu niektóre domy były już zajęte. Było dużo kolejowej policji, pomagali milicjantom. W naszym nowym domu ściany były brudne, okna powybijane, tapety pozrywane, drzwi się nie zamykały, po ścianach chodziły czarne robale. W walających się słoikach było nasrane. Spaliśmy w jednym pokoju.
             Skończyłam 9 lat. Umiałam czytać i pisać, dali mnie do 2. klasy. Moją pierwszą wychowawczynią była Ania Pietrasz. Tam, gdzie jest teraz ogólniak, u góry, była 11.letnia szkoła stopnia podstawowego. Po ukończeniu szkoły dostałam nakaz pracy do Sulęcina.
            Jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, tu na ulicy Sienkiewicza nie było z tym żadnego problemu, ludzie się znali. Spotykaliśmy się z sąsiadami. Żeby wykarmić świnię i kozę, które mama kupiła od sąsiadek, szliśmy na pola kraść nać. Uprawialiśmy ogród. Ojciec na kolei niewiele zarabiał, ale głodu po wojnie u nas nie było, nie wiem, jak w innych rodzinach. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Kiedy miałam 10 lat, od jednej pani z Pniew nauczyłam się robić na drutach. Nie było nigdzie wełny, wieczorami i nocami prułyśmy poniemieckie worki, wyciągałyśmy bawełniane nitki. Zrobiłam sobie sweter, gryzł jak jasna cholera, co chwilę się drapałam. Działki na ul. Sienkiewicza były w tym miejscu, co teraz. Należały do właścicieli budynków. Ojciec dostał dom jako osadnik wojskowy, płacił ileś tam procent jego wartości przez kilka lat. Można było, oprócz ogrodu przy domu, dzierżawić jeszcze działkę. Sadziliśmy tam kartofle, sialiśmy zboże.
            Jak przyjechaliśmy, w okolicy nie było zboża poniemieckiego, tylko trawa i syf, domy strasznie poniszczone. Rozmawiałam z Niemką, mówiła, że jak oni stąd odchodzili, budynki były w porządnym stanie. W czasie wojny tylko jeden dom był zburzony. Nie chcieliśmy tu być, bo to ziemia poniemiecka i Niemcy, jak uważaliśmy, mogą tu wrócić, granica była blisko. Myśleliśmy, że lada dzień nas zapakują do wagonów i zawiozą z powrotem.. Jak mój ojciec podpisywał umowę w Poznaniu na wykup naszego domu, sąsiadki śmiały się z niego, że zwariował - po co mu ta chata, i tak Niemcy wrócą, tak uważały.
            Było dużo poznaniaków. Chodzili ze mną do szkoły. Nie było miłości ani sympatii między nami, nie lubili nas. Oni zawsze uważali się za lepszych. Mówili - jesteście zabugole, ciemni analfabeci. Myśleli o sobie, że są kulturalni i to się nie zmieniło. Moja mama zawsze uważała, że oni zrobili te dwa kroki z Międzychodu czy z Pniew, przyjechali tu, żeby szabrować
Była masa ludzi niewykształconych. Ojciec miał osiem lat, jak stracił dwóch braci i rodziców. Sierota, włóczył się po sąsiadach, po znajomych, pasł krowy, uczył się gdzieś w kącie. On miał faktycznie trzy klasy podstawówki. Resztę sobie dorobił kursami. Ale to był dobry człowiek. Proszę sobie wyobrazić kobietę po wojnie, dwoje małych dzieci w pustej chacie. Nie ma czym palić, co ugotować dzieciom. Co taka kobieta miała zrobić? Mama mówiła - ja pójdę do tych pustych domów, a oni powiedzą, że nakradłam, na cholerę mi to.         
Rodzice mamy w 1947 r. wyjechali do Czechosłowacji. Oni nie chcieli jechać do nowej Polski. Na Wołyniu przed wojną byli Czechami, żyli w swoich wioskach, rozmawiali po czesku, mieli czeskich nauczycieli. Kiedy okupacja niemiecka na Wołyniu się skończyła, Ukraińcy powiedzieli, że to ich ziemie, że tu już nigdy Polski nie będzie. Czechom postawili warunek: przyjmiecie wiarę prawosławną i obywatelstwo ukraińskie, u nas nie ma Czechów, są Ukraińcy. Ci się zbuntowali i zaczęli uciekać do Czechosłowacji.
            Łemkowie są zupełnie inni niż Ukraińcy. Ukraińcy to mieszany naród, Kozacy i Tatarzy. Łemkowie po wojnie kryli się z tym, kim są, pewnie dlatego że mylili ich z Ukraińcami. Być może u Łemków była pewna nienawiść do nas. Jak na rynek chodzili sprzedawać jabłka, rozmawiali tylko po swojemu, nie umieli dobrze po polsku. To kupę lat się ciągnęło.
Jest hańbą, że nam, zabugolom, jak przyjechaliśmy do Międzyrzecza, w dowodach osobistych zapisali ZSRR jako miejsce urodzenia. To było polecenie Sowietów. Ja się urodziłam w Polsce. Byliśmy pod całkowitą okupacją 50 lat. Jacy my Ukraińcy, jacy my Sowieci?
Poznaniacy tak bez przerwy nas wyzywali, bo urodziliśmy się na Ukrainie. Oni nas nienawidzili, a my ich, to było wzajemne.
            W mieście po wojnie czułam się bezpieczna. Dojeżdżałam do pracy do Sulęcina. Nie słyszałam o żadnych bandach. Nie brałam też udziału w działaniach opozycji po wojnie. W drugiej, trzeciej klasie w szkolnej gazetce "Błyskawica" ktoś narysował trzy szubieniczki i napisał: "Stalin, Bierut i Kostusia (Konstanty Rokossowski) tańczą polkę rusia husia". Rokossowski, śmiali się, to jedyny sowiecki Polak, który zdobył dwa złote medale: pierwszy - za skok z Moskwy do Warszawy, drugi z Warszawy do Moskwy. Inny dowcip: Co Polaków trzyma przy życiu? Bóg i pochodzenie: żeby nie Bóg (Bug), to byśmy mieli granicę na Wiśle (chodzi o Boga na niebie i o Bug rzekę), a pochodzenie, żeby byle gówno załatwić, to trzeba dużo pochodzić. Następny dowcip: Dlaczego Stalin umarł 5. marca 1953 r. a nie 5. kwietnia 1953 r? Bo w tym roku 5. kwietnia była Wielkanoc i cała Polska by śpiewała: wesoły dziś dzień nam nastał.
            Ja jestem osobą dosyć ciepłą, takie mają zdanie o mnie znajomi, kontaktową, i z nikim się tutaj nie pokłóciłam, nikogo nie wyzwałam. To zależy od charakteru, myślę, integracja. Ludzi traktuję, jak to mówię, bardzo po bożemu. Jeden ma taki charakter, drugi inny.
            W szkole nie byłam prymusem. Pamiętam pana Cyraniaka, Popowa, panią Popow, Makarewiczową, Wirgiliusz Szubę, który był moim wychowawcą i szefem harcerstwa w szkole. Był wspaniałym człowiekiem. Cholernie wymagający, dokładny. W tych czasach, kiedy mnie uczył, nigdy nie wracał do przedwojennych harcerskich czasów, pod tym względem była konspiracja. Wtedy harcerstwo było czerwone, zabrali krzyże, zostały czuwajki. W podstawówce naszymi drużynowymi były panie Garniewiczowa i Srokowa, w komitecie rodzicielskim był pan Józef Borkowski. W każdą niedzielę była zbiórka przy szkole, w mundurkach, z proporczykami, wszyscy szliśmy czwórkami na harcerską mszę św. do garnizonowego kościoła p.w. św. Wojciecha. Śpiewaliśmy pieśni kościelne i harcerskie, i inne. Przed lekcjami w szkole była modlitwa, po zakończeniu lekcji także. Przed Wielkanocą harcerze i żołnierze czuwali przez noc przy Grobie Chrystusa. Potem zabronili nam chodzić na msze, zaczęli oddzielać państwo od kościoła. W szkole był zwyczaj mówienia do nauczyciela: panie profesorze. W podstawówce naszymi drużynowymi były Władka Paluszkiewicz, Dzitka Pochalska, ja byłam drużynową w szkole średniej w Sulęcinie.
            Pamiętam takie zdarzenie: Do domku na końcu ulicy Sienkiewicza, którego nikt jeszcze nie zajął, poszliśmy kiedyś gromadą jako dzieci, szukać zabawek. Drzwi były otwarte. Idziemy po schodach na górę, raptem słyszymy: ktoś gwiżdże. Uciekliśmy. Opowiedzieliśmy o tym rodzicom. Tam w piwnicy byli Niemcy. Nie wiedzieli, że się wojna skończyła. Milicja ich wyprowadziła. Mieli co żreć, po nocy sobie chodzili po osiedlu, w mundurach.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz