Mirosława Toczyńska opowiada
W rzeszowskim była bieda. Ja byłam głodna,
płakałam, mama poszła Ukrainki, prosiła o trochę jedzenia dla mnie. Ukrainka
dała mi podsmażone ziemniaki, najadłam się i poszliśmy do domu, 7 km.
W rzeszowskim byli Kozacy,
Ukraińcy, nie chodziliśmy spać, nasłuchiwaliśmy, czy nie idą. Na to, gdzie
jechaliśmy, nie mieliśmy wpływu. Czekaliśmy na swoją kolej wyjazdu. 1943 r. na
wiosnę wyjechaliśmy z Kamionki we wsi Różanka koło Lwowa w Tarnopolskim. Jeszcze
wtedy z mamą sadziliśmy ziemniaki, żegnaliśmy nasz dom. Jechaliśmy odkrytym
wagonem, jakim się przewozi krowy. Nie miał dachu. Ciotka urodziła dziecko w
wagonie, dach, żeby nie padało jej na głowę, zrobiliśmy ze szmat. Krowa razem z
nami jechała. Była najważniejsza, mleka się człowiek napił. Jak transport
stawał, braliśmy płachtę i rwaliśmy trawę na karmę. Mówili nam, pojedziecie do Rzeszowa
i wrócicie, ale nigdy nie wróciliśmy.
Przez ponad rok byliśmy na
poniewierce. Ja jeszcze byłam malutka, ale już byłam na służbie. Brata też
zostawiliśmy na służbie, mieszkał 100 km od nas. Brata coś w środku bolało i
był cały w brodawkach. Przywieźliśmy go za rok zawiniętego w prześcieradło, bo
miał strup na strupie, w strupach wszy. Tata robił z masła maść i smarowaliśmy
nią brata. On na tej służbie był przez cały rok. Spał razem ze starszym
człowiekiem, w jego rodzinie pokłócili się o miedzę i odcięto mu przyrodzenie.
Do lekarza go nie zawieźli, rana źle się zrosła i chodził na czworakach. Mój
brat razem z tym kaleką spali w żłobie.
W Legnicy nie było dla nas
rolników miejsca, pojechaliśmy dalej do Międzychodu, potem 22. lipca 1945 r do
Skwierzyny i furmankami do Stryszek. Schtrych Hauland - to były napisy, niemieckie
tablice w naszej miejscowości. Zobaczyliśmy budynek (Dom Celny Zöllamt), który wyglądał jak koszary.
Granica niemiecko - polska, z kolczastymi kopcami, drutami. Wszędzie były
tabliczki Achtung!Achtung!, a myśmy sobie żartowali "Achtung banditen".
Trzy rodziny osiedliły się w Stryszkach. Rolnicze tereny, dawali przeważnie 12
ha do każdej posesji, z reszty zrobili PGRy. Tato dostał pracę jako księgowy w
Spółdzielni Produkcyjnej. Został wybrany sołtysem, był nim trzy kadencje.
Jak przyjechaliśmy do naszego
nowego domu, w pokoju stała jeszcze choinka. Nie było drzwi, wyrwali je Ruscy.
Ruscy mieszkali niedaleko nas, dwa domy dalej. Tata dawał im wódkę. W zamian za
to mieliśmy cukier, dla nas dzieci czasami cukierki. Jak znaleźli w jakimś domu
coś ładnego, to nam przynosili. Dali nam rower. To byli szeregowi żołnierze, ze
dwudziestu ich tam było, pilnowali granicy. Do Bożego Narodzenia mieszkaliśmy
obok nich.
7 lat
chodziłam do szkoły w Krobielewie. 3 km szliśmy piechotą do szkoły, w zimie i w
lecie. Mieliśmy nauczyciela Szawłowskiego, jak spóźniliśmy się do szkoły, bił
nas, mnie samej z nosa krew ciekła. Jak się przychodziło ze szkoły, trzeba było
krowy paść. Jak tata zaczynał orkę, ja wiedziałam, że trzeba iść za koniem. Na
zimę grabiłam całe połaty siana,
mając osiem lat swetry robiłam, chociaż nie umiałam drutów unieść. Tata mi opowiadał
historie z książek.
W naszym
nowym domu w szafach były śliczne ręczniki, jeszcze nie wyszabrowane. To był
duży dom, siedem pokoi, dwie kuchnie, dwa korytarze. Inne domy były jeszcze
lepsze, takie dworki z ogrodami. W pobliżu była górka, na której kogoś Niemcy
pochowali. Na niemieckim cmentarzu zbieraliśmy trzęsiawkę, takie drobne kwiatki. Między grobami były najlepsze
grzyby.
Po 1945 r.
nie było mydła ani proszku. Mieliśmy wszy duże jak broszki. Tata sam robił
mydło z ługu i tłuszczu. Z fasoli zdejmowało się łupinki, gotowało, dodawało
trochę drożdży i pół wsi miało drożdże. Wszystkie 15 domów w Krobielewie było
zasiedlone. W pobliżu domów i na miedzach wykopywaliśmy dużo zagotowanego w
słoikach mięsa i fasoli szparagowych, Niemcy je zakopali, myśleli, że wrócą. Potem
po dwudziestu latach przyjechali, żeby wykopać w pobliżu psiej budy złoto. W
pierwszych latach tata jadł mięso ze słoików, ale nam nie dawał, bo mogło być
zepsute. Ruskie nas nauczyli, jak szukać tych słoików. Ziemię wokół domu kłuli
szpilami. Dwa czy trzy lata wykopywaliśmy te słoiki. W szopie, gdzie była
wozownia, znaleźliśmy wiele rzeczy, widelce, noże, talerze, też były tam
słoiki, trochę kaszy, w bańce po mleku niemieckie papiery, pewnie nieważne.
Tata trzy lata je trzymał i spalił. W domu wisiały portrety, jeden od komunii i
jeszcze jeden, na którym był jakiś pan. Kiedyś, miałam 7 lat, śniło mi się, że
ci z tych portretów przyszli do mnie, krzyczałam w nocy ze strachu.
Dostawaliśmy
paczki z UNRRy dosyć często. Nawet konia mieliśmy z UNRRy, pięknego siwka. W
paczkach było mleko w proszku, puszki, suchary, szyte z różnych kawałków
materiału kapy. Jak przyjechaliśmy, na polu rosło żyto, tylko je kosić. Sierpem
kosiliśmy. Wujek dostał konia z UNRRy, sprzęgliśmy go z naszym i do zimy je zwoziliśmy,
było tego 2 ha. Czynny młyn był w Muchocinku. Ludzie wymieniali się, jak ktoś
miał pszenicę, to się zamieniał na żyto.
W domu była
elektryczność. Polacy, którzy tu byli wcześniej, maszyny rolnicze wyrabowali. Powyciągali
z domów, co najlepsze.
Nasza
rodzina usadowiła się w trójkącie Stryszki - Strychno i Stryszewo
(Stryhyheiland). Przyjechało tam dużo ludzi z Lublina, z Krakowa. Mieliśmy
sąsiadów Rejnichów, przyjaźniliśmy się, razem piekliśmy chleb, robiliśmy masło.
Rejnichowa miała 5 synów i córkę. Pamiętam Kuliszy, oni pochodzili z Rosji.
Zęby im się wszystkie ruszały, dwa lata żyli w ziemlankach. Jedli kłosy, korzenie drzew, kory, patrzyli, żeby coś
upolować, coś zjeść. Ukrywali się przed Ukraińcami, tak jaki mój mąż.
W
Krobielewie tata był sołtysem, organizował dożynki. Jak byłyśmy starsze,
chodziłyśmy na zabawy do Goraja. Przez pierwszych pięć lat każdy siedział w
domu i myślał, jak przeżyć. Tata zaraz po przyjeździe chciał zdobyć żarna, to
było najważniejsze po wojnie. Cepy tata sam robił, potem miał kierat. W 1948 r.
były już maszyny. Miał je Pospiech, oni przyjechali tu wcześniej, miał
wszystkie maszyny, pożyczał je ludziom.
opracowała Iwona Wróblak
czerwiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz