sobota, 27 maja 2017

Mirosława Toczyńska opowiada



              W rzeszowskim była bieda. Ja byłam głodna, płakałam, mama poszła Ukrainki, prosiła o trochę jedzenia dla mnie. Ukrainka dała mi podsmażone ziemniaki, najadłam się i poszliśmy do domu, 7 km.
W rzeszowskim byli Kozacy, Ukraińcy, nie chodziliśmy spać, nasłuchiwaliśmy, czy nie idą. Na to, gdzie jechaliśmy, nie mieliśmy wpływu. Czekaliśmy na swoją kolej wyjazdu. 1943 r. na wiosnę wyjechaliśmy z Kamionki we wsi Różanka koło Lwowa w Tarnopolskim. Jeszcze wtedy z mamą sadziliśmy ziemniaki, żegnaliśmy nasz dom. Jechaliśmy odkrytym wagonem, jakim się przewozi krowy. Nie miał dachu. Ciotka urodziła dziecko w wagonie, dach, żeby nie padało jej na głowę, zrobiliśmy ze szmat. Krowa razem z nami jechała. Była najważniejsza, mleka się człowiek napił. Jak transport stawał, braliśmy płachtę i rwaliśmy trawę na karmę. Mówili nam, pojedziecie do Rzeszowa i wrócicie, ale nigdy nie wróciliśmy.
Przez ponad rok byliśmy na poniewierce. Ja jeszcze byłam malutka, ale już byłam na służbie. Brata też zostawiliśmy na służbie, mieszkał 100 km od nas. Brata coś w środku bolało i był cały w brodawkach. Przywieźliśmy go za rok zawiniętego w prześcieradło, bo miał strup na strupie, w strupach wszy. Tata robił z masła maść i smarowaliśmy nią brata. On na tej służbie był przez cały rok. Spał razem ze starszym człowiekiem, w jego rodzinie pokłócili się o miedzę i odcięto mu przyrodzenie. Do lekarza go nie zawieźli, rana źle się zrosła i chodził na czworakach. Mój brat razem z tym kaleką spali w żłobie.
W Legnicy nie było dla nas rolników miejsca, pojechaliśmy dalej do Międzychodu, potem 22. lipca 1945 r do Skwierzyny i furmankami do Stryszek. Schtrych Hauland - to były napisy, niemieckie tablice w naszej miejscowości. Zobaczyliśmy budynek (Dom Celny Zöllamt), który wyglądał jak koszary. Granica niemiecko - polska, z kolczastymi kopcami, drutami. Wszędzie były tabliczki Achtung!Achtung!, a myśmy sobie żartowali "Achtung banditen". Trzy rodziny osiedliły się w Stryszkach. Rolnicze tereny, dawali przeważnie 12 ha do każdej posesji, z reszty zrobili PGRy. Tato dostał pracę jako księgowy w Spółdzielni Produkcyjnej. Został wybrany sołtysem, był nim trzy kadencje.
Jak przyjechaliśmy do naszego nowego domu, w pokoju stała jeszcze choinka. Nie było drzwi, wyrwali je Ruscy. Ruscy mieszkali niedaleko nas, dwa domy dalej. Tata dawał im wódkę. W zamian za to mieliśmy cukier, dla nas dzieci czasami cukierki. Jak znaleźli w jakimś domu coś ładnego, to nam przynosili. Dali nam rower. To byli szeregowi żołnierze, ze dwudziestu ich tam było, pilnowali granicy. Do Bożego Narodzenia mieszkaliśmy obok nich.
            7 lat chodziłam do szkoły w Krobielewie. 3 km szliśmy piechotą do szkoły, w zimie i w lecie. Mieliśmy nauczyciela Szawłowskiego, jak spóźniliśmy się do szkoły, bił nas, mnie samej z nosa krew ciekła. Jak się przychodziło ze szkoły, trzeba było krowy paść. Jak tata zaczynał orkę, ja wiedziałam, że trzeba iść za koniem. Na zimę grabiłam całe połaty siana, mając osiem lat swetry robiłam, chociaż nie umiałam drutów unieść. Tata mi opowiadał historie z książek.
            W naszym nowym domu w szafach były śliczne ręczniki, jeszcze nie wyszabrowane. To był duży dom, siedem pokoi, dwie kuchnie, dwa korytarze. Inne domy były jeszcze lepsze, takie dworki z ogrodami. W pobliżu była górka, na której kogoś Niemcy pochowali. Na niemieckim cmentarzu zbieraliśmy trzęsiawkę, takie drobne kwiatki. Między grobami były najlepsze grzyby.
            Po 1945 r. nie było mydła ani proszku. Mieliśmy wszy duże jak broszki. Tata sam robił mydło z ługu i tłuszczu. Z fasoli zdejmowało się łupinki, gotowało, dodawało trochę drożdży i pół wsi miało drożdże. Wszystkie 15 domów w Krobielewie było zasiedlone. W pobliżu domów i na miedzach wykopywaliśmy dużo zagotowanego w słoikach mięsa i fasoli szparagowych, Niemcy je zakopali, myśleli, że wrócą. Potem po dwudziestu latach przyjechali, żeby wykopać w pobliżu psiej budy złoto. W pierwszych latach tata jadł mięso ze słoików, ale nam nie dawał, bo mogło być zepsute. Ruskie nas nauczyli, jak szukać tych słoików. Ziemię wokół domu kłuli szpilami. Dwa czy trzy lata wykopywaliśmy te słoiki. W szopie, gdzie była wozownia, znaleźliśmy wiele rzeczy, widelce, noże, talerze, też były tam słoiki, trochę kaszy, w bańce po mleku niemieckie papiery, pewnie nieważne. Tata trzy lata je trzymał i spalił. W domu wisiały portrety, jeden od komunii i jeszcze jeden, na którym był jakiś pan. Kiedyś, miałam 7 lat, śniło mi się, że ci z tych portretów przyszli do mnie, krzyczałam w nocy ze strachu.
            Dostawaliśmy paczki z UNRRy dosyć często. Nawet konia mieliśmy z UNRRy, pięknego siwka. W paczkach było mleko w proszku, puszki, suchary, szyte z różnych kawałków materiału kapy. Jak przyjechaliśmy, na polu rosło żyto, tylko je kosić. Sierpem kosiliśmy. Wujek dostał konia z UNRRy, sprzęgliśmy go z naszym i do zimy je zwoziliśmy, było tego 2 ha. Czynny młyn był w Muchocinku. Ludzie wymieniali się, jak ktoś miał pszenicę, to się zamieniał na żyto.
            W domu była elektryczność. Polacy, którzy tu byli wcześniej, maszyny rolnicze wyrabowali. Powyciągali z domów, co najlepsze.
            Nasza rodzina usadowiła się w trójkącie Stryszki - Strychno i Stryszewo (Stryhyheiland). Przyjechało tam dużo ludzi z Lublina, z Krakowa. Mieliśmy sąsiadów Rejnichów, przyjaźniliśmy się, razem piekliśmy chleb, robiliśmy masło. Rejnichowa miała 5 synów i córkę. Pamiętam Kuliszy, oni pochodzili z Rosji. Zęby im się wszystkie ruszały, dwa lata żyli w ziemlankach. Jedli kłosy, korzenie drzew, kory, patrzyli, żeby coś upolować, coś zjeść. Ukrywali się przed Ukraińcami, tak jaki mój mąż.
            W Krobielewie tata był sołtysem, organizował dożynki. Jak byłyśmy starsze, chodziłyśmy na zabawy do Goraja. Przez pierwszych pięć lat każdy siedział w domu i myślał, jak przeżyć. Tata zaraz po przyjeździe chciał zdobyć żarna, to było najważniejsze po wojnie. Cepy tata sam robił, potem miał kierat. W 1948 r. były już maszyny. Miał je Pospiech, oni przyjechali tu wcześniej, miał wszystkie maszyny, pożyczał je ludziom.

opracowała Iwona Wróblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz