poniedziałek, 29 maja 2017

Stefan Mazurek opowiada


Do Międzyrzecza przyjechałem jako poborowy do wojska, z powiatu trzebnickiego, z okolic Wrocławia. Pochodzę z Kalisza, sto km od Poznania, mieliśmy gospodarstwo poniemieckie. Nie miałem rodziny, wszyscy bliscy - dwóch braci i siostra, umarli czasie wojny. Przywieźli nas transportem cywilnym, 300 osób. W niedzielę 22. siepnia 1945 r. o godz. 12.00 przekraczaliśmy bramę koszar z tamtej strony, od ul. Świerczewskiego, bo budynek sztabu od ul. Wojska Polskiego był zniszczony, nie miał dachu. Poborowi byli z różnych stron, ale jako koledzy w wojsku dogadywaliśmy się. Pobór w moich stronach trwał dwa tygodnie. Wyglądało to tak - przyjeżdżało wojsko i pod przymusem zbierali ludzi. Ci często nie chcieli iść do wojska, ukrywali się po lasach, mówili, że chcą odzyskać, wyzwolić Polskę. Mówili, że nie jest to wojsko polskie, tylko ruskie i że będą nas mordować. Wielu tak mówiło. Ja myślałem tak, razem z trzema kolegami: zobaczymy, gdzie nas zawiozą – na wojnę nie, bo wojna się skończyła.
Wysiedliśmy na stacji w Międzyrzeczu. Pierwsze wrażenie – dużo gruzów. Międzyrzecz bardzo był zniszczony, a najbardziej koło Ratusza po prawej stronie.
Trochę nas przeszkolili i zajęliśmy się odgruzowywaniem miasta, w czynie społecznym. Do 1947 r. odgruzowaliśmy miasto. Pracowaliśmy razem z cywilami, rozmawialiśmy z nimi, pytaliśmy, skąd pochodzą. Cegły oczyszczaliśmy, ładowaliśmy na wozy, szły na wagony i na stację, do Warszawy, na odbudowę stolicy. Wszystkie cegły tam brali. Chodziliśmy też na patrole. W Bukowcu w okolicznych lasach walczyliśmy z bandami. To byli cywile, Polacy, okradali podróżnych. Poza miastem było niespokojnie, w mieście porządek zrobili zaraz na początku, bo ludzie okradali i niszczyli domy. Też wojsko radzieckie paliło domy, byłem tego świadkiem.
I moi koledzy, i ludzie w mieście mówili, że tu długo nie pobędziemy, że wrócą Niemcy. Jak się tu czułem jak u siebie, myślałem sobie, czego się będę bał. Ja chciałem służyć w wojsku, mundur mi się podobał. Po przyjeździe mieszkałem w koszarach w jednostce. Przedtem stacjonowało w nich wojsko radzieckie. Budynki były poniszczone. Łóżka szykowaliśmy sobie sami, dostałem dwa koce i prześcieradło, siennik wypchałem słomą. Dali mi buty, jeden wielki, drugi mniejszy, spodnie sięgające mi do pach. 2 lata byłem tu w wojsku. W 1947 roku, jak Świerczewski zginął, zawieźli nas w okolice Jasła, szliśmy oczyszczać te tereny. Jechaliśmy przez miasta, dali nam ostrą amunicję i granaty. Tam były ciężkie walki. Przez Przemyśl szliśmy w nocy pieszo. Spaliśmy w marszu.
W 1946 r. z Niemcami, jak przyjechałem, kontaktu nie miałem. Oni, jak widzieli wojsko, to się chowali. Przed nami było tu ruskie wojsko. Nasze polskie mundury Niemców nie przekonywały, uciekali, tylko przez okna patrzyli. Jeszcze trochę ich było, nie w centrum, ale na obrzeżach. Kiedy stąd wyjeżdżali, to zawsze wcześnie rano, nie wiem dlaczego. Sami uciekali. Łemkowie do nas żołnierzy mieli stosunek dobry. Mieszkali w Wojciechówku, wybierali sobie gospodarstwa i domy w mieście. Przeważnie siedzieliśmy w koszarach, pamiętam ze cztery akcje przeciw grupom cywilów w lasach, jechaliśmy, jak wezwała nas milicja.
Na przepustki chodziliśmy do miasta, do kawiarni. Pamiętam, jak w Kaławie albo w Bukowcu, kiedy chcieliśmy na zabawie tańczyć z tamtejszymi dziewczynami, wybiegali do nas z siekierami, piłami, rodzice tych dziewczyn, starsi ludzie!. Była nieraz wojna. Nie wiem, dlaczego. Nienawidzili polskiego wojska, bo kiedy byliśmy w mundurach, wtedy nas atakowali, po cywilnemu nie. Bez munduru, ani oficerowi ani żołnierzowi, nie wolno było chodzić. W Bukowcu, jak się skręca do Zbąszyna, jest taki biały dom, tam te zabawy się odbywały. W kinie, jak chodziłem na filmy, więcej na widowni było żołnierzy niż cywilów. Do Kasyna nie chodziliśmy, to wolno było tylko zawodowym. Gdzie teraz jest dom towarowy (ul. Świerczewskiego), była wtedy knajpa, prowadziła ją pani Szymańska. Inna knajpa -„Pod Józiem” była na ul. Konstytucji 3. Maja. 14 knajp było zaraz po wojnie, wszystkie prywatne. Chodziliśmy na zabawy, dziewczyn było dużo, było w czym wybierać, przeważnie pochodziły ze wschodu, bardzo patrzyły za wojskowymi. Ja jako podoficer zarabiałem w 1949 r. ponad 12 milionów, dużo to było, 6 milionów płaciłem za całodzienne wyżywienie w Kasynie. Oficerowie mieli jeszcze więcej.
 Ludzie mieli pieniądze, ale samochodu nie wolno było kupić, bo zaraz pytania, skąd ma się pieniądze. Własne mieszkanie miałem dopiero w 1950 roku, jak się ożeniłem. Przy drodze do Sulęcina po lewej stronie były ładne gospodarstwa poniemieckie, w 1948 r. ktoś je podpalił, 12 stodół. Byliśmy wtedy na poligonie, zobaczyliśmy dym i przyjechaliśmy gasić pożar. Nigdy nie odkryli, kto to zrobił. Ja myślę, że Niemcy. Budynek więzienia długo nie był używany, poczta też. Budynek poczty był bardzo zniszczony. Przed Kasynem (ul. Świerczewskiego), jak się idzie do miasta, był bank, w środku wielkie masywne sejfy. Dzisiaj nie ma po nim śladu. Na ul. Konstytucji 3. Maja była duża szkoła, tylko trochę zniszczona. Nie została odbudowana, Sowieci ją rozebrali i budulec zabrali do Kęszycy. W 1950 r. Sowieci robili, co chcieli, my nic nie mieliśmy do gadania. Mówili, że to oni wyzwolili Międzyrzecz, nie my, Polacy.

opracowała Iwona Wóblak

czerwiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz