Stefan Mazurek opowiada
Do Międzyrzecza przyjechałem jako
poborowy do wojska, z powiatu trzebnickiego, z okolic Wrocławia. Pochodzę z
Kalisza, sto km od Poznania, mieliśmy gospodarstwo poniemieckie. Nie miałem
rodziny, wszyscy bliscy - dwóch braci i siostra, umarli czasie wojny. Przywieźli
nas transportem cywilnym, 300 osób. W niedzielę 22. siepnia 1945 r. o godz.
12.00 przekraczaliśmy bramę koszar z tamtej strony, od ul. Świerczewskiego, bo
budynek sztabu od ul. Wojska Polskiego był zniszczony, nie miał dachu. Poborowi
byli z różnych stron, ale jako koledzy w wojsku dogadywaliśmy się. Pobór w
moich stronach trwał dwa tygodnie. Wyglądało to tak - przyjeżdżało wojsko i pod
przymusem zbierali ludzi. Ci często nie chcieli iść do wojska, ukrywali się po
lasach, mówili, że chcą odzyskać, wyzwolić Polskę. Mówili, że nie jest to
wojsko polskie, tylko ruskie i że będą nas mordować. Wielu tak mówiło. Ja
myślałem tak, razem z trzema kolegami: zobaczymy, gdzie nas zawiozą – na wojnę
nie, bo wojna się skończyła.
Wysiedliśmy na stacji w
Międzyrzeczu. Pierwsze wrażenie – dużo gruzów. Międzyrzecz bardzo był
zniszczony, a najbardziej koło Ratusza po prawej stronie.
Trochę nas przeszkolili i
zajęliśmy się odgruzowywaniem miasta, w czynie społecznym. Do 1947 r.
odgruzowaliśmy miasto. Pracowaliśmy razem z cywilami, rozmawialiśmy z nimi, pytaliśmy,
skąd pochodzą. Cegły oczyszczaliśmy, ładowaliśmy na wozy, szły na wagony i na
stację, do Warszawy, na odbudowę stolicy. Wszystkie cegły tam brali. Chodziliśmy
też na patrole. W Bukowcu w okolicznych lasach walczyliśmy z bandami. To byli
cywile, Polacy, okradali podróżnych. Poza miastem było niespokojnie, w mieście
porządek zrobili zaraz na początku, bo ludzie okradali i niszczyli domy. Też
wojsko radzieckie paliło domy, byłem tego świadkiem.
I moi koledzy, i ludzie w mieście
mówili, że tu długo nie pobędziemy, że wrócą Niemcy. Jak się tu czułem jak u
siebie, myślałem sobie, czego się będę bał. Ja chciałem służyć w wojsku, mundur
mi się podobał. Po przyjeździe mieszkałem w koszarach w jednostce. Przedtem stacjonowało
w nich wojsko radzieckie. Budynki były poniszczone. Łóżka szykowaliśmy sobie
sami, dostałem dwa koce i prześcieradło, siennik wypchałem słomą. Dali mi buty,
jeden wielki, drugi mniejszy, spodnie sięgające mi do pach. 2 lata byłem tu w
wojsku. W 1947 roku, jak Świerczewski zginął, zawieźli nas w okolice Jasła,
szliśmy oczyszczać te tereny. Jechaliśmy przez miasta, dali nam ostrą amunicję
i granaty. Tam były ciężkie walki. Przez Przemyśl szliśmy w nocy pieszo. Spaliśmy
w marszu.
W 1946 r. z Niemcami, jak
przyjechałem, kontaktu nie miałem. Oni, jak widzieli wojsko, to się chowali. Przed
nami było tu ruskie wojsko. Nasze polskie mundury Niemców nie przekonywały,
uciekali, tylko przez okna patrzyli. Jeszcze trochę ich było, nie w centrum, ale
na obrzeżach. Kiedy stąd wyjeżdżali, to zawsze wcześnie rano, nie wiem dlaczego.
Sami uciekali. Łemkowie do nas żołnierzy mieli stosunek dobry. Mieszkali w Wojciechówku,
wybierali sobie gospodarstwa i domy w mieście. Przeważnie siedzieliśmy w
koszarach, pamiętam ze cztery akcje przeciw grupom cywilów w lasach, jechaliśmy,
jak wezwała nas milicja.
Na przepustki chodziliśmy do
miasta, do kawiarni. Pamiętam, jak w Kaławie albo w Bukowcu, kiedy chcieliśmy
na zabawie tańczyć z tamtejszymi dziewczynami, wybiegali do nas z siekierami, piłami,
rodzice tych dziewczyn, starsi ludzie!. Była nieraz wojna. Nie wiem, dlaczego.
Nienawidzili polskiego wojska, bo kiedy byliśmy w mundurach, wtedy nas
atakowali, po cywilnemu nie. Bez munduru, ani oficerowi ani żołnierzowi, nie
wolno było chodzić. W Bukowcu, jak się skręca do Zbąszyna, jest taki biały dom,
tam te zabawy się odbywały. W kinie, jak chodziłem na filmy, więcej na widowni
było żołnierzy niż cywilów. Do Kasyna nie chodziliśmy, to wolno było tylko
zawodowym. Gdzie teraz jest dom towarowy (ul. Świerczewskiego), była wtedy knajpa,
prowadziła ją pani Szymańska. Inna knajpa -„Pod
Józiem” była na ul. Konstytucji 3. Maja. 14 knajp było zaraz po wojnie, wszystkie
prywatne. Chodziliśmy na zabawy, dziewczyn było dużo, było w czym wybierać,
przeważnie pochodziły ze wschodu, bardzo patrzyły za wojskowymi. Ja jako
podoficer zarabiałem w 1949 r. ponad 12 milionów, dużo to było, 6 milionów płaciłem
za całodzienne wyżywienie w Kasynie. Oficerowie mieli jeszcze więcej.
Ludzie mieli pieniądze, ale samochodu nie
wolno było kupić, bo zaraz pytania, skąd ma się pieniądze. Własne mieszkanie
miałem dopiero w 1950 roku, jak się ożeniłem. Przy drodze do Sulęcina po lewej
stronie były ładne gospodarstwa poniemieckie, w 1948 r. ktoś je podpalił, 12 stodół.
Byliśmy wtedy na poligonie, zobaczyliśmy dym i przyjechaliśmy gasić pożar.
Nigdy nie odkryli, kto to zrobił. Ja myślę, że Niemcy. Budynek więzienia długo
nie był używany, poczta też. Budynek poczty był bardzo zniszczony. Przed Kasynem
(ul. Świerczewskiego), jak się idzie do miasta, był bank, w środku wielkie
masywne sejfy. Dzisiaj nie ma po nim śladu. Na ul. Konstytucji 3. Maja była
duża szkoła, tylko trochę zniszczona. Nie została odbudowana, Sowieci ją rozebrali
i budulec zabrali do Kęszycy. W 1950 r. Sowieci robili, co chcieli, my nic nie
mieliśmy do gadania. Mówili, że to oni wyzwolili Międzyrzecz, nie my, Polacy.
opracowała Iwona Wóblak
czerwiec
2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz