środa, 12 sierpnia 2015

„Dolna Wilda” Edwarda Pasewicza

            Zadzwoniłam wtedy do Poznania: Edek, jak tam książka? Kiedy będzie? W słuchawce – wiesz, Iwona, jak wydawcy mówią, że ukaże się za trzy tygodnie, to należy rozumieć, że to potrwa tak... ze dwa miesiące... Trwało krócej.
            „Dolna Wilda”. Równie dobrze mogła się nazywać „Krótka” czy „Długa”. Tam zaczął pisać tę książkę, bo tam mieszkał, na tej ulicy.
Pisał od zawsze, zawsze chciał to robić. Najpierw wielosetstronicowe dzienniki. Pisał systematycznie, prawie codziennie, świadomie ćwicząc swój warsztat pisarski. Kiedyś rozmawialiśmy o pomyśle na nowelę, w której autobiografista nosi ze sobą, na własnych plecach, ciężką maszynę do pisania. Każdy pisarz ma w sobie coś ze śmieszności – i z wielkości dramy autobiografii. Edek bezsprzecznie stąpa wzdłuż tej granicy, a trakt jest na tyle szeroki, że artystycznie nie grozi mu upadek w potencjalną skrajność. To jedna z przyczyn sporego zainteresowania jego debiutem ze strony krytyków (Andrzeja Sosnowskiego, Piotra Sommera, Tadeusza Pióro, Zdzisława Jaskóły, Piotra Śliwińskiego), którzy w jednym są zgodni – jest to poezja unikalna na tle  dzisiejszej panoramy młodej twórczości.
            W słowie zapisanym splata się naszymi oczami postrzegana rzeczywistość – z tym obrazem, w jaki chcemy ją, poprzez twórczość, zmieniać. Notować zdarzenia, też i te na wpół wymyślone. W tych kawałkach prozy były fragmenty lepsze i wprawki literackie. I stosy wierszy. Niedebilne – mówiłam mu o najlepszych. Czytałam wiele z nich. Nazywały rzeczy, dotykały przedmioty, przeczucia, skojarzenia. Cieszyły mnie słowa, że się znalazły, poszczególne wersety, lubiłam wielogodzinne z Edkiem rozmowy. Starałam się znaleźć w nich nie tyle braki techniczne (chociaż już wtedy Edek pisał na  tak wysokim poziomie, że można było mu o nich powiedzieć bez obawy, że przyjmie to jako atak na własną osobę), ile same tematy – przyczyny zaistnienia tekstu na papierze. Były ważne i ciekawe, otwierały dla mnie nowy świat drugiego człowieka. Niektóre wiersze wydały mi się bardzo dobre, potem ku swojej uciesze dowiedziałam się, że zdobywały nagrody na konkursach (nagrodę główną VII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina – Łódź 2001, w postaci omawianej edycji wydawniczej).
            Jaki jest Edek. To poeta. Czytając poetę, słuchając człowieka warto, trzeba, dojść do spokojnej, pełnej zaufania akceptacji Edka całego, takiego, jaki jest. Jego poezja jest tego warta, on w niej istniejący i ten świat, który w niej stwarza. Z tej przyczyny np., że taka przygoda z człowiekiem drugim, innym od nas, nam się zwyczajnie, w dłuższej perspektywie, opłaci... Edek – poeta to taki, zmagający się z rzeczywistością i swoją prawdą o niej, człowiek – gdy tylu innych pasuje w tych zapasach... rzeczywisty. Jako człowiek, jako mężczyzna. Nie zawsze wygrywający dla siebie.
             Kiedyś, drocząc się z nim, napisałam: Wczoraj spotkałam poetę, miał wielki łeb i łatwość formułowania zbitek słownych. Twórczość może nam  pomóc odkryć, że... trzeba lubić człowieka, i że my sami... jesteśmy tymi ludźmi dla nas samych, których należy darzyć sympatią. Bez afektacji. To trudna filozofia. Lubię szukać w poezji Edka jej śladów, tego braku małostkowej pamiętliwości, zawziętości i mimo wszystko – ciągłej gotowości do uczuć. Zbieram słowa po kilka, wersety, żeby nie wymknęło mi się ich znaczenie, potem jeszcze raz czytam, cały wiersz. Mówił mi nieraz – czy ty musisz to tak  wałkować? Odpowiadałam może nie całkiem na temat: lubię, owszem. A potem dodawałam – tu w tych trzech linijkach jest ciekawie, bo pueta zostawiona dla czytelnika, i zupełnie nie ma tendencji. Teraz słuchamy się z nim rzadziej. Od dłuższego czasu mieszkał w Poznaniu, teraz w Krakowie. Ale jest książka, kilkadziesiąt wierszy. Zapis krajobrazu sfery mitycznej, przestrzeni słowo–myśli wspólnej z autorem, którą ja osobiście lubię. Gdzie czuję się  intelektualnie usatysfakcjonowana i wiem, że świat poetycki Edka będzie podlegał dalszej ewolucji. Równy, wysoki poziom tych wierszy sprawia, że  moje zaufanie do Edka – poety, niezależnie od tego, o czym będzie pisał, jest coraz większe. Sądzę, że również inni – koneserzy dobrej poezji znajdą tam  swoich „bogów”, światy przyległe do własnej wyobraźni, u Edka wydobywanej z głębi dźwiękami słów, nimi urzeczywistnionej.
            Często mówiłam mu (niekiedy się o to złościł), że te wiersze są klasyczne. Miałam na myśli ich stronę logiczną, wewnętrznie spójną, przy odrobinie dobrej woli czytającego – semantycznie przejrzystą. Klasyczne, jak może być antyk taki dla wyznawców, biorców tej samej kultury nad brzegiem morza. I  tworzących jej pokłosie. Oczywiście Edek bywa awangardowy, poszukujący nowych środków wyrazu (niepotrzebnie się złościł…). Awangarda może polega na nieustannych dostawach dla siebie porcji wolności wewnętrznych i odwagi, z jaką oferujemy sobie tę wolność. Edek nie chce dać się zamknąć w ramach ani tych stworzonych przez siebie, ani narzuconych przez innych. Wolność ta jest człowiekowi, poecie, mężczyźnie, niezbędna, i on nie prosi – nikogo, nie ma zamiaru, o pozwolenie  bycia wolnym. Jest dojrzały jako pisarz, jako poeta. Ma przy tym doskonały warsztat, giętkie, bogate słownictwo, nie musi udziwniać, epatować poetycznością.
            Jednym z kluczy do zrozumienia tej książki jest filozofia buddyzmu. I nie chodzi o używanie słów „Budda”, „Amitabha”. Buddyzm, potężne źródło wielkiej rzeki dorobku myśli wschodniej przesącza się weń powoli, osiada, skłaniając do dystansu, oswaja z pytaniami zasadniczymi, proponuje na  nie odpowiedzi. Wzbogaca. Przeciera dalszy szlak, jakim Edek jako człowiek i pisarz będzie szedł.
            Dobór wierszy. Tom składa się z prywatnych wierszy... On jest w ogóle prywatny. Świadomie apolityczny, nie rości pretensji do wszechwiedzy. Wiersze są ciepłe, trochę smutne, ale nie za bardzo. Pełne dobrej, wobec ludzi, woli okazywania uczuć. Ta poezja to tkanka żywa, delikatna, miękka i  sprężysta.
Kilka notatek o poszczególnych utworach:
            W utworze „Malta” jak prawdziwa mantra, tyle że w fabułę wpleciona, brzmi spostrzeżenie: jest tylko rzeczywistość i właśnie jej nie ma. Mantra to  zespół ważnych dźwięków, to credo, to przestroga, to wskazówka. I potęga detali tej rzeczywistości, naczynia – jakimi jesteśmy i z których korzystamy, bogactwo dostrzeganych przez Edka rzeczy i uważność, z jaką się im przygląda. Pisze gdzie indziej: („Małe liturgie”) Nie kojarzę tych cieni z niczym, są  własne. Kursywą zauważa w sobie, komunikuje innym: Jestem człowiekiem do tego stopnia żywym, że doskonałym. Może być ta gromada nasza człowiecza – jak wredne stworki, które tworzą czarną plamę i dokładają do ognia, żeby czerń była jeszcze czarniejsza. Edek – obserwator unosi się nad  tym nie za wysoko, tylko w celu nabrania dystansu, nie zrywając kontaktu ze stworkami, bowiem sam też poczuwa się do pokrewieństwa…
            Jest w książce kilka „muzycznych” wierszy. Autor sam trochę komponował, słucha każdej muzyki, od klasyki po hip hop (próbował też sił jako wokalista). W wierszu „Opera” mówi na temat rytmu, że: prosty zbiór dźwięków jest powtarzany bez końca, tak pięknie.
            Najciekawsze chwile w życiu bywają, kiedy: czas zdaje się lekko utykać. („Kantyczka pana Sommera”). Nie musi być on – ten czas – linearny, miarowy. Ścieżka nie musi być własna (są własne inne rzeczy i wartości...), powoli przestaje się potrzebować wielkiego Odniesienia. Może to być  przyczyna, a być może skutek (nie jest to tak ważne) tego, że człowiek się nie boi unicestwienia, śmierci, nie ma w nim przed nią lęku, tego podstawowego atawizmu rodzaju ludzkiego. Chodzi o to, by swoje życie uczynić rzeczywistym, uświęcić poprzez doświadczanie sacrum, osiągnięcie doskonałego opanowania samego siebie, które jest pierwszym krokiem ku magicznemu ogarnięciu świata. Pozwala to bardziej świadomie przeżyć własne życie, z mniejszą ilością złudzeń, zaciemnień, mieć większy wpływ na jakość tego życia. Nie ma strachu przed Opłatą za brak opieki, jest świadom, że  warto w ten sposób żyć. To nie znaczy, że cena go nie interesuje, ze spokojem pyta w wierszu „Estella” – czy myślisz (filozofie, kruszyno światła), że  któregoś snu utknę na zawsze, jarząc się przez chwilę jak brutalnie zalane ognisko(...) czy może zostanę jak popiół. Edek jest jak ocean, jak morze kropel, każda inna, mieniąca się, i taka ich ogromność, i tyle w czytaniu obfitości. Pisze: mógłbym stać się rybą, wazonem, sentencją (...) mógłbym powplatać się  w gobelin.
            To poezja wszystkoistna, obznajomiona z wszechtworzywem, nie boi się być również człowiekiem, nazywając tą właściwość, sposób spotykania się z rzeczami: ludzie lubią okrągłe, boją się płaskiego, no i szczelin. Edek jako ciekawe dziecko ochoczo zawsze wkładał tam głowę. Intensywność doznawania, przeżywania cząstek czasu. Wielkie święto każdego roku – jest dla Edka co dzień, jest religią – życie, sekundy w nim, ich waga, dostrzegane codzienne znaczenie. Nie są one jedynie tyknięciami wskazówek na zegarku ręcznym. Sacrum jest stale obecne „Dowód” – a w końcu gdzie dąży to  drgnienie, gdy wyjdzie już z ciała. Że dąży, Edek nie ma wątpliwości. O to – chodzi w końcu, żeby trafić na biel – w znaczeniu – jasnego sprzężenia w  świecie. Konotacje tego koloru są oczywiste. I drobiazgi, imponderabilia. Ulice, miejsca, mieszkania, ich znaczenie jako znaki, które czytamy, rozpoznajemy. To nasz język, porozumiewamy się w nim.  
            Wiersz „Mała medytacja” ma nie przypadkowy tytuł. Jest w nim zawarta mądra, urocza w swej prostocie teza: samego środka świata i wiedzy o  świecie. W świecie tym uważność, świadomość rzeczy i zjawisk towarzyszy nam przy każdej czynności. Mówi: idę wynieść to na dwór. Zużyta woda jest  pretekstem do powiedzenia o rzeczach, które nas otaczają. – coś, co nie żyło, choć może nie do końca (dlaczego coś żyje lub nie żyje?) i dalej: to mnie onieśmiela i delikatnie ją (materię – tu wodę) kładę. Onieśmiela, bo mogło być częścią czyjegoś ciała. Jesteśmy z wybuchu supernowych. Sprawa polega na doświadczeniu jednocześnie teorii i praktyki, połączeniu ich, byciu częścią i całością na raz, wiedzy o bólu i współczuciu, byciu tymi innymi (też  rzeczami) i współczuciu temu, które odczuwa ból.
            Jeszcze autotematyczny nurt w poezji Edka. „Drukarnia głodu” – pisze się głębokie, czarne litery – niczego nie oczekując. To jest wielka medytacja Mahajany – nie próbować niczego złapać. Nie próbować robić rzeczy niepotrzebnych. To wielka aktywność, kiedy się chce rozumieć (swoje ego), lubić go  i równocześnie wpływać na proces poznania własnego umysłu. Osiadając w sobie – przestać biec. Poeta posługuje się literami, są jak bruzdy. Samemu się  jest rozciągniętym, rozmazanym na obrzeżach, jest się ziemią zaoraną znakami graficznymi. Ani chwytać, ani złapać – pisze dalej – połowa mnie jest w  tobie, a druga odchodzi – ani pięknie, dodam, odchodzi, obryzgana błotem, to błoto jest ważniejsze od innych obrazów. To druga bliźniacza strona nirwany.
            Dzieje się czas, gęsta skondensowana rzeczywistość w wierszach Edka. Ma ona szczególny smak, kolor... to „Edkowy czas”, bajecznie mityczny, pełen znaczeń, kontekstów, wymiarów...

Iwona Wróblak
wrzesień 2002


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz