„Dolna Wilda”
Edwarda Pasewicza
Zadzwoniłam
wtedy do Poznania: Edek, jak tam książka? Kiedy będzie? W słuchawce – wiesz,
Iwona, jak wydawcy mówią, że ukaże się za trzy tygodnie, to należy rozumieć, że
to potrwa tak... ze dwa miesiące... Trwało krócej.
„Dolna
Wilda”. Równie dobrze mogła się nazywać „Krótka” czy „Długa”. Tam
zaczął pisać tę książkę, bo tam mieszkał, na tej ulicy.
Pisał od zawsze, zawsze chciał to robić. Najpierw
wielosetstronicowe dzienniki. Pisał systematycznie, prawie codziennie,
świadomie ćwicząc swój warsztat pisarski. Kiedyś rozmawialiśmy o pomyśle na
nowelę, w której autobiografista nosi ze sobą, na własnych plecach, ciężką
maszynę do pisania. Każdy pisarz ma w sobie coś ze śmieszności – i z wielkości
dramy autobiografii. Edek bezsprzecznie stąpa wzdłuż tej granicy, a trakt jest
na tyle szeroki, że artystycznie nie grozi mu upadek w potencjalną skrajność.
To jedna z przyczyn sporego zainteresowania jego debiutem ze strony krytyków
(Andrzeja Sosnowskiego, Piotra Sommera, Tadeusza Pióro, Zdzisława Jaskóły,
Piotra Śliwińskiego), którzy w jednym są zgodni – jest to poezja unikalna na
tle dzisiejszej panoramy młodej
twórczości.
W słowie
zapisanym splata się naszymi oczami postrzegana rzeczywistość – z tym obrazem,
w jaki chcemy ją, poprzez twórczość, zmieniać. Notować zdarzenia, też i te na
wpół wymyślone. W tych kawałkach prozy były fragmenty lepsze i wprawki
literackie. I stosy wierszy. Niedebilne –
mówiłam mu o najlepszych. Czytałam wiele z nich. Nazywały rzeczy, dotykały
przedmioty, przeczucia, skojarzenia. Cieszyły mnie słowa, że się znalazły,
poszczególne wersety, lubiłam wielogodzinne z Edkiem rozmowy. Starałam się
znaleźć w nich nie tyle braki techniczne (chociaż już wtedy Edek pisał na tak wysokim poziomie, że można było mu o nich
powiedzieć bez obawy, że przyjmie to jako atak na własną osobę), ile same
tematy – przyczyny zaistnienia tekstu na papierze. Były ważne i ciekawe,
otwierały dla mnie nowy świat drugiego człowieka. Niektóre wiersze wydały mi
się bardzo dobre, potem ku swojej uciesze dowiedziałam się, że zdobywały
nagrody na konkursach (nagrodę główną VII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego
im. Jacka Bierezina – Łódź 2001, w postaci omawianej edycji wydawniczej).
Jaki jest
Edek. To poeta. Czytając poetę, słuchając człowieka warto, trzeba, dojść do
spokojnej, pełnej zaufania akceptacji Edka całego, takiego, jaki jest. Jego
poezja jest tego warta, on w niej istniejący i ten świat, który w niej stwarza.
Z tej przyczyny np., że taka przygoda z człowiekiem drugim, innym od nas, nam
się zwyczajnie, w dłuższej perspektywie, opłaci... Edek – poeta to taki,
zmagający się z rzeczywistością i swoją prawdą o niej, człowiek – gdy tylu
innych pasuje w tych zapasach... rzeczywisty. Jako człowiek, jako mężczyzna.
Nie zawsze wygrywający dla siebie.
Kiedyś, drocząc się z nim, napisałam: Wczoraj spotkałam poetę, miał wielki łeb i
łatwość formułowania zbitek słownych. Twórczość może nam pomóc odkryć, że... trzeba lubić człowieka, i
że my sami... jesteśmy tymi ludźmi dla nas samych, których należy darzyć sympatią.
Bez afektacji. To trudna filozofia. Lubię szukać w poezji Edka jej śladów, tego
braku małostkowej pamiętliwości, zawziętości i mimo wszystko – ciągłej
gotowości do uczuć. Zbieram słowa po kilka, wersety, żeby nie wymknęło mi się
ich znaczenie, potem jeszcze raz czytam, cały wiersz. Mówił mi nieraz – czy
ty musisz to tak wałkować?
Odpowiadałam może nie całkiem na temat: lubię, owszem. A potem dodawałam – tu w tych trzech linijkach jest ciekawie,
bo pueta zostawiona dla czytelnika, i zupełnie nie ma tendencji. Teraz
słuchamy się z nim rzadziej. Od dłuższego czasu mieszkał w Poznaniu, teraz w
Krakowie. Ale jest książka, kilkadziesiąt wierszy. Zapis krajobrazu sfery
mitycznej, przestrzeni słowo–myśli wspólnej z autorem, którą ja osobiście
lubię. Gdzie czuję się intelektualnie
usatysfakcjonowana i wiem, że świat poetycki Edka będzie podlegał dalszej
ewolucji. Równy, wysoki poziom tych wierszy sprawia, że moje zaufanie do Edka – poety, niezależnie od
tego, o czym będzie pisał, jest coraz większe. Sądzę, że również inni –
koneserzy dobrej poezji znajdą tam swoich „bogów”, światy przyległe do własnej
wyobraźni, u Edka wydobywanej z głębi dźwiękami słów, nimi urzeczywistnionej.
Często
mówiłam mu (niekiedy się o to złościł), że te wiersze są klasyczne. Miałam na
myśli ich stronę logiczną, wewnętrznie spójną, przy odrobinie dobrej woli
czytającego – semantycznie przejrzystą. Klasyczne, jak może być antyk taki dla
wyznawców, biorców tej samej kultury nad brzegiem morza. I tworzących jej pokłosie. Oczywiście Edek bywa
awangardowy, poszukujący nowych środków wyrazu (niepotrzebnie się złościł…).
Awangarda może polega na nieustannych dostawach dla siebie porcji wolności
wewnętrznych i odwagi, z jaką oferujemy sobie tę wolność. Edek nie chce dać się
zamknąć w ramach ani tych stworzonych przez siebie, ani narzuconych przez
innych. Wolność ta jest człowiekowi, poecie, mężczyźnie, niezbędna, i on nie
prosi – nikogo, nie ma zamiaru, o pozwolenie
bycia wolnym. Jest dojrzały jako pisarz, jako poeta. Ma przy tym
doskonały warsztat, giętkie, bogate słownictwo, nie musi udziwniać, epatować
poetycznością.
Jednym z
kluczy do zrozumienia tej książki jest filozofia buddyzmu. I nie chodzi o
używanie słów „Budda”, „Amitabha”. Buddyzm, potężne źródło wielkiej rzeki
dorobku myśli wschodniej przesącza się weń powoli, osiada, skłaniając do
dystansu, oswaja z pytaniami zasadniczymi, proponuje na nie odpowiedzi. Wzbogaca. Przeciera dalszy
szlak, jakim Edek jako człowiek i pisarz będzie szedł.
Dobór
wierszy. Tom składa się z prywatnych
wierszy... On jest w ogóle prywatny. Świadomie apolityczny, nie rości pretensji
do wszechwiedzy. Wiersze są ciepłe, trochę smutne, ale nie za bardzo. Pełne
dobrej, wobec ludzi, woli okazywania uczuć. Ta poezja to tkanka żywa,
delikatna, miękka i sprężysta.
Kilka notatek o poszczególnych utworach:
W utworze
„Malta” jak prawdziwa mantra, tyle że w fabułę wpleciona, brzmi spostrzeżenie: jest
tylko rzeczywistość i właśnie jej nie ma. Mantra to zespół ważnych dźwięków, to credo, to
przestroga, to wskazówka. I potęga detali tej rzeczywistości, naczynia –
jakimi jesteśmy i z których korzystamy, bogactwo dostrzeganych przez Edka
rzeczy i uważność, z jaką się im przygląda. Pisze gdzie indziej: („Małe
liturgie”) Nie kojarzę tych cieni z niczym, są własne. Kursywą zauważa w sobie,
komunikuje innym: Jestem człowiekiem do tego stopnia żywym, że doskonałym.
Może być ta gromada nasza człowiecza – jak wredne stworki, które tworzą
czarną plamę i dokładają do ognia, żeby czerń była jeszcze czarniejsza.
Edek – obserwator unosi się nad tym nie
za wysoko, tylko w celu nabrania dystansu, nie zrywając kontaktu ze stworkami,
bowiem sam też poczuwa się do pokrewieństwa…
Jest w
książce kilka „muzycznych” wierszy. Autor sam trochę komponował, słucha każdej
muzyki, od klasyki po hip hop (próbował też sił jako wokalista). W wierszu
„Opera” mówi na temat rytmu, że: prosty zbiór dźwięków jest powtarzany bez
końca, tak pięknie.
Najciekawsze
chwile w życiu bywają, kiedy: czas zdaje się lekko utykać. („Kantyczka
pana Sommera”). Nie musi być on – ten czas – linearny, miarowy. Ścieżka nie
musi być własna (są własne inne rzeczy i wartości...), powoli przestaje się
potrzebować wielkiego Odniesienia. Może to być przyczyna, a być może skutek (nie jest to tak
ważne) tego, że człowiek się nie boi unicestwienia, śmierci, nie ma w nim przed
nią lęku, tego podstawowego atawizmu rodzaju ludzkiego. Chodzi o to, by swoje
życie uczynić rzeczywistym, uświęcić poprzez doświadczanie sacrum, osiągnięcie
doskonałego opanowania samego siebie, które jest pierwszym krokiem ku
magicznemu ogarnięciu świata. Pozwala to bardziej świadomie przeżyć własne
życie, z mniejszą ilością złudzeń, zaciemnień, mieć większy wpływ na jakość
tego życia. Nie ma strachu przed Opłatą za brak opieki, jest świadom, że warto w ten sposób żyć. To nie znaczy, że cena
go nie interesuje, ze spokojem pyta w wierszu „Estella” – czy myślisz (filozofie,
kruszyno światła), że któregoś snu
utknę na zawsze, jarząc się przez chwilę jak brutalnie zalane ognisko(...) czy
może zostanę jak popiół. Edek jest jak ocean, jak morze kropel, każda inna,
mieniąca się, i taka ich ogromność, i tyle w czytaniu obfitości. Pisze: mógłbym
stać się rybą, wazonem, sentencją (...) mógłbym powplatać się w gobelin.
To poezja
wszystkoistna, obznajomiona z wszechtworzywem, nie boi się być również człowiekiem,
nazywając tą właściwość, sposób spotykania się z rzeczami: ludzie lubią
okrągłe, boją się płaskiego, no i szczelin. Edek jako ciekawe dziecko
ochoczo zawsze wkładał tam głowę. Intensywność doznawania, przeżywania cząstek
czasu. Wielkie święto każdego roku – jest dla Edka co dzień, jest religią –
życie, sekundy w nim, ich waga, dostrzegane codzienne znaczenie. Nie są one
jedynie tyknięciami wskazówek na zegarku ręcznym. Sacrum jest stale obecne
„Dowód” – a w końcu gdzie dąży to drgnienie, gdy wyjdzie już z ciała. Że
dąży, Edek nie ma wątpliwości. O to – chodzi w końcu, żeby trafić na biel –
w znaczeniu – jasnego sprzężenia w
świecie. Konotacje tego koloru są
oczywiste. I drobiazgi, imponderabilia. Ulice, miejsca, mieszkania, ich
znaczenie jako znaki, które czytamy, rozpoznajemy. To nasz język, porozumiewamy
się w nim.
Wiersz
„Mała medytacja” ma nie przypadkowy tytuł. Jest w nim zawarta mądra, urocza w
swej prostocie teza: samego środka świata i wiedzy o świecie. W świecie tym uważność,
świadomość rzeczy i zjawisk towarzyszy nam przy każdej czynności. Mówi: idę
wynieść to na dwór. Zużyta woda jest pretekstem do powiedzenia o rzeczach, które
nas otaczają. – coś, co nie żyło, choć może nie do końca (dlaczego coś
żyje lub nie żyje?) i dalej: to mnie onieśmiela i delikatnie ją (materię
– tu wodę) kładę. Onieśmiela, bo mogło być częścią czyjegoś ciała.
Jesteśmy z wybuchu supernowych. Sprawa polega na doświadczeniu jednocześnie
teorii i praktyki, połączeniu ich, byciu częścią i całością na raz, wiedzy o
bólu i współczuciu, byciu tymi innymi (też rzeczami) i współczuciu temu, które odczuwa
ból.
Jeszcze
autotematyczny nurt w poezji Edka. „Drukarnia głodu” – pisze się głębokie,
czarne litery – niczego nie oczekując. To jest wielka medytacja Mahajany –
nie próbować niczego złapać. Nie próbować robić rzeczy niepotrzebnych. To
wielka aktywność, kiedy się chce rozumieć (swoje ego), lubić go i równocześnie wpływać na proces poznania
własnego umysłu. Osiadając w sobie – przestać biec. Poeta posługuje się
literami, są jak bruzdy. Samemu się jest
rozciągniętym, rozmazanym na obrzeżach, jest się ziemią zaoraną znakami
graficznymi. Ani chwytać, ani złapać – pisze dalej – połowa mnie jest w tobie, a druga odchodzi – ani pięknie,
dodam, odchodzi, obryzgana błotem, to błoto jest ważniejsze od innych obrazów.
To druga bliźniacza strona nirwany.
Dzieje się
czas, gęsta skondensowana rzeczywistość w wierszach Edka. Ma ona szczególny
smak, kolor... to „Edkowy czas”, bajecznie mityczny, pełen znaczeń, kontekstów,
wymiarów...
Iwona Wróblak
wrzesień 2002
wrzesień 2002
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz