Biesiada u hrabiny Kotłubaj
Teatr
amatorski nie jest - z zasady - mniej wartościowy od tak zwanego zawodowego
teatru. Jednym z kryterium zawodowstwa jest, moim zdaniem, przejrzystość
intencji reżysera – i dobre wykonanie przestawienia. Powtórnie więc zajrzałam
do oryginału, opowiadania Witolda Gombrowicza pt. „Biesiada u hrabiny
Kotłubaj”.
Jest duch
Gombrowicza, klimat jego utworów, w spektaklu Teatru „Pchła” w spotkaniu wieczornym z Gombrowiczem w
naszym Klubie Garnizonowym. W scenariuszu pani Jolanta Glura wypreparowała z tkanki powieściowej wszystko to, co
powinno być w rasowym spektaklu teatralnym na motywach utworów Gombrowicza.
Równorzędne ze sobą elementy jak ruch sceniczny, muzyka, oszczędny w słowa
scenariusz, dekoracje i kostiumy, wszystko to miało posłużyć wydobyciu z tekstu
socjologiczno – filozoficznego uniwersalizmu myśli wybitnego dramaturga i
pisarza. W absolutnie doskonały, jak na warunki teatru amatorskiego, sposób
udało się to zrobić pani Jolancie. Nie tylko ja, widzowie również, zachwyceni
byli aktorskimi (zasługują na tę nazwę) kreacjami Basi Przywoźnej i Marka Jury. Powiem więcej, słuchacze jeszcze
nie obeznani z geniuszem twórczości W. Gombrowicza
edukację w tym kierunku mogą – z powodzeniem – zacząć od oglądania spektakli
pani Jolanty Glury.
Gombrowicz
jest od szablonów, jako pisarz z gruntu uczciwy zaczyna od swojego podwórka, od
wiwisekcji arystokratyczno - mieszczańskiej mentalności swojego pokolenia. Do
bólu przenikliwy, obnaża schematy, puste formy wielkopańskich manier, które nic
już nie znaczą, a najmniej zaświadczają o jakiejś szlachecko – arystokratycznej
„lepszości”. Zimna biel kostiumów aktorów, ich mocny lalkowaty makijaż,
symbolizujących białe cienie wspaniałej
przeszłości, zastygłych duchów, które pod tiulem zdają się za chwilę rozwiać i
zniknąć, jak zdałoby się, powinny, jak wszystko, co już się zdarzyło – w czasie w zupełności
dokonanym... Jednak nie. Muzyka (Rafała
Gojdki – bardzo dobra) stosownie do kontekstu odrealniona, ożywia
ich, odwijają się z białego tiulu jak z
kokonu i jak z przeszłości romansowo dziewiętnastowiecznej przemawia panicz –
poeta, czyli trzcina wiotka, acz myśląca... (tak mu się wydaje). Jego
zażyłość z hrabiną Kotłubaj jest... właśnie, jakiego rodzaju?... Gombrowicz nad
tym się zastanawia, co jest kuszącego,
zniewalającego w degrengoladzie zapatrzonej w swoje ego kliki nazywającej
siebie arystokracją? Dążącej do wywyższenia (może z powodu kompleksów), nie
wahającej się niszczyć każdego, kto obnaży ich intelektualną małość i
wulgarność. Budują sobie własne kody znaczeń, szyfry, by ich małe kółko wtajemniczonych było absolutnie nie
przekraczalne dla profanów a w ich światek nie wkradła się żadna doza życia,
rozwoju, ewolucji. Są manekinami, jak
słusznie kazała im wyglądać w spektaklu pani Glura, zastygłymi formami
obyczajowości polskiej, narodowo – katolickiej, tradycyjno – kościelnej, dalekiej od prawdziwej duchowości
i patriotyzmu. To parawan, za którą kryje się zaściankowość, obskurantyzm i
nieuctwo – ukryte często za fasadą
wtrącania do swych niby uczonych tyrad - przy byle okazji - słów obco
brzmiących. Nie ma tu nic z dojrzałości, subtelności otwartego stosunku do świata i ludzi, wynikającej z wielusetletniej
tradycji kształcenia i wychowania patriotycznego i światowego, duchowego
rozwoju, którego efektem powinno być chociażby wyzbycie się z ograniczeń
płaskiego egoizmu klasowego.
Biały tiul
okrywający aktorów pokrywa teraz stół, symbol zasiedzenia stanu
szlacheckiego, upartego trzymania się jedynego miejsca, które znają (innych
swoich potencjalnych ról w społeczeństwie może się... po prostu boją). Ta gęsta
biała pajęcza sieć kurzu wieków pozostanie na nim do końca spektaklu. Ubogie
horyzonty, ubogie dyskusje – kulinarne. Zebrali się, żeby zjeść Kalafiora,
warzywo wegetariańskie (w tekście oryginalnym Kalafior to także nazwisko wiejskiego chłopca, który
umiera z zimna pod oknem biesiadujących). Bogata tytulatura uczestników
biesiady, przerost formy nad treścią, baronowie, markizy, hrabiny - i maleńcy
pogardzani służący oraz intelektualista poeta, którego chętnie druzgoczą
pogardliwym uśmieszkiem, kiedy nie dość
błyskotliwie chwyta reguły ich gry. Posłuszeństwo wobec zasad musi być
całkowite, inaczej zagraża ich światu, martwy świat nie znosi ruchu,
najmniejszych zmian, bowiem wtedy kod znaczeń może się rozpaść...
Po
rozmowach o zupie z dyni litościwe ubolewania nad biednymi chudymi
nauczycielkami, chorymi dziećmi i nieszczęśliwymi więźniami, to także część
hipokryzji. Prawdziwym powodem zainteresowania bogatych biednymi bywa
zadowolenie, że nie jest się na ich miejscu... Główny aktor Biesiady, kalafior
ogromnych rozmiarów, zostaje nareszcie wniesiony (jest również szczelnie
zawinięty w biały tiul). Zostaje pożarty ( muzyka – dźwięki żucia, mlaskania)
przez mięsożernych (to ich ofiara na rzecz arystokratycznego Smaku). W
spektaklu jest to zgrabnie pokazane w postaci piłki, z której powoli uchodzi
powietrze). Pożarcie kalafiora uczestnicy biesiady tłumaczą brakiem (?)
konwenansów, mówi Hrabina – lubię taplać się w błocku... Widzimy
prawdziwy obraz zepsutego światka – luzactwo, rozprzężenie, brak norm dobrego
wychowania, wulgarność, obojętność i okrucieństwo. Bóg, Piękno, Miłość
poprzednio deklarowane są niczym, nikogo z obecnych naprawdę nie obchodzą,
liczy się używanie życia, płytkie zadowolenie z chwili obecnej. Jakie to
aktualne też i dzisiaj... Spektakl kończy się próbą (bardzo realistycznie to
wygląda) zadźgania na stole widelcami nieszczęsnego poety intelektualisty.
W spektaklu
brali udział: Magdalena Ślusarek, Anna
Lorenz, Michalina Ślusarek, Marek Jura, Kacper Wesołowski, Wiesława Murawska,
Dominika Nestorowska, Basia Przywoźna, Jola Kaczorkowska, Maja Osińska i Magda
Jędrzejczak.
Iwona Wróblak
maj 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz