piątek, 28 kwietnia 2017

Adela Górgurewicz opowiada…


            Smutne to było, wyprowadzić się ze swojego domu. Mieszkaliśmy we wsi Tarasówka, powiat Zbaraż, w województwie tarnopolskim. Mieliśmy tam rzekę i piękny sad. W 1938 r. pobudowaliśmy się, a w 1939 r. wybuchła wojna. Wszystko tam zostało, nic nie mogliśmy ze sobą zabrać. Niemcy dali Ukraińcom samostejną Ukrainę, dali też bron i później specjalnie tej broni nie zabrali, kazali zabijać Polaków i Żydów. W Zbarażu było żydowskie getto. Do wybijania Żydów wzięli Ukraińców i ci to robili. Dali im mundury SS, dobrze zapłacili. W ciągu 2 godzin zabili 450 ludzi. Działo się to w piękny słoneczny dzień. Dochodził do nas stamtąd jęk, krzyk okrutny. Później Ukraińcy zaczęli zabijać Polaków. Nas ojciec wywiózł do Zbaraża, bo w miastach mordów nie było. Ojciec z mamą zostali na gospodarce, trzeba było bydło oporządzić. W Tarasówce żyło nas pół na pół – tyle samo Ukraińców co  Polaków, ale do 1943 r. dobrze nam się mieszkało. Z domu wyjechaliśmy 10.maja, jak tylko skończyła się wojna. Dostaliśmy wagony bydlęce i  wyruszyliśmy. Jechaliśmy 5 tygodni. W transporcie jechało dużo ludzi.
            Przystanek mieliśmy w Koźlu Opolskim. Tamtejsi Niemcy krzyczeli na nas, zaczęli rzucać kamieniami. Ojciec powiedział - nie zabili nas  banderowcy, zabiją Niemcy. Przyjechaliśmy w 1945 r. w połowie czerwca. Miałam 15 lat. Dowieźli nas do Zbąszynia, granica polsko - niemiecka do  Zbąszynka była zamknięta – pomyśleliśmy - nie dojedziemy... Chodziliśmy pieszo do miasteczka kupić chleb.
            W Kęszycy mieszkali jeszcze Niemcy, nie było żadnych urzędów, władz. Jakiś komisarz powiedział ojcu, żeby sam szukał dla nas miejsca. W  sześciu domach mieszkali Niemcy, w pozostałych - ruskie wojsko. Nie było elektryczności, mówiliśmy - my tu nie zostaniemy! Sołtysem wsi był Wybudowski, ojciec spytał go, czy możemy zamieszkać w Nietoperku, bo spodobała mu się wieś.
            Było nas cztery rodziny. Po wyjeździe Niemców każda z rodzin miała sobie wziąć po nich dom. Pomimo, że była wojna i nie było mężczyzn, niemieckie kobiety obsiały pola, jeździły na łąki i grabiły siano. Ojciec przywiózł nas do Nietoperka wołami. Z Niemcami po sąsiedzku mieszkaliśmy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżali. Na św. Jana był odpust. Pełno Niemców szło do spowiedzi i do komunii. Mszę odprawiał niemiecki ksiądz. Wiedzieli, że wyjadą. Przyjechało polskie wojsko i spędzili ich na plac. Kazali wziąć ręczne wózki. Mieli takie w domach, na  czterech kółkach. Tylko 25 kg bagażu mogli wziąć ze sobą. O godz.12. mieli wszyscy być na placu. Spędzili ich, nawet obiadu nie dali zjeść. Patrzyłam na  to z mojego ogródka.
            Najbardziej zapamiętałam tych staruszków. Wiem, jak moja matka płakała, że my zostawiamy cały dobytek, więc żal mi było tych Niemców. Bo  przecież nie wszyscy Niemcy byli źli. Po tylu latach jeszcze ich widzę, to małżeństwo staruszków. Oni płakali, blisko był cmentarz ich ojców i dziadów,  i  oni na ten cmentarz patrzyli. Na wyznaczone miejsce musieli iść trochę pod górkę i ten staruszek Niemiec nie mógł poradzić sobie z wózkiem. Polski żołnierz zaczął okładać go pałką. Ja mówię - co pan robi, jak można! Weź pomóż temu człowiekowi. Odpowiedział - smarkula, a z tobą to co oni robili? Ja  mówię - tych, co ze mną robili, już nie ma. A ci staruszkowie, co oni winni? My też zostawiliśmy dom i dobytek. On wziął wózek za rączkę i zaciągnął pod  górkę. Pędzili ich pieszo drogą na Świebodzin.
            Bardzo dobrzy byli nasi sąsiedzi, Niemcy. Jak jedna starsza pani skaleczyła sobie nogę, dwie jej sąsiadki, Niemki, pielęgniarki, zaraz przybiegły, pomogły.
            Niemcy nie mieli pretensji, że zajmujemy ich dom. Zanim wyjechaliśmy z naszego domu, przez dwa miesiące mieszkali z nami Ukraińcy z Łańcuta, bardzo dobrzy ludzie, po naszym wyjeździe zostali na naszym gospodarstwie. Przesiedlenia objęły wszystkie mieszkania, to była wymiana: my na ziemie zachodnie a oni na wschodnie, na polskie Kresy. To było okropne doświadczenie. Strasznie to przeżyłam. Tam na Wołyniu zostawiliśmy wszystko nowe, mieliśmy duże gospodarstwo, piękny sad. A jaka ziemia u nas była, rodziła pszenicę i buraki. Tu tylko same kamienie i piach. W Nietoperku nie było dużo zasobnych gospodarstw, może je już posprzedawali. Były zaniedbane domki dla pracowników. Nasz dom wyglądał bardzo źle. Był nieotynkowany.
            Przed wojną nasz ojciec pracował w Ameryce, zarobił, wrócił, kupił plac, pobudowaliśmy jeden raz, potem drugi raz. Nie do porównania z tym, co  dostaliśmy w zamian tutaj. Mieliśmy tam 3 krowy i cielną jałówkę, krowę podarowaliśmy, a resztę zostawiliśmy tym Ukraińcom, którym przydzielono nasze mieszkanie - jedną parę koni i źrebaka. Oni też przywieźli ze sobą trochę dobytku. Mówiło się – wrócicie, to oddamy.
            Niemcy nie zostawili tutaj żadnych maszyn, tylko woły. Była elektryczność, kanalizacji nie. Studnia była na prawie każdym podwórku. Jak  zobaczyłam tu stare budynki, bez zajazdu, gdzie gnieździliśmy na kupie, myślałam, że mama tego nie zwycięży. Całymi dniami płakała. Tyle lat tam pracowała i trzeba było wszystko zostawić i wyjechać. A to było przymusowe; przynieśli nam kartę ewakuacyjną.
            Przez pierwsze lata trzeba się było dorabiać od nowa. Z domu przywieźliśmy tylko 10 kur. Z UNRRy dawali konie, ale tylko tym, co byli w  wojsku. Nasz ojciec z powodu wieku nie był, więc nie dostał zwierząt. Od jednej rodziny kupił prosiaki. Po czasie dostaliśmy krowę, ale dawała mało mleka, musieliśmy ją sprzedać na rzeź.
            Jedna siostra była już zamężna, wyprowadziła się z domu, druga wyszła za mąż w 1945 r. W domu zostałam ja, ojciec i mama. Chciałam się uczyć, ale ojciec był strasznie przywiązany do gospodarstwa. W 1948 r. w wieku 18 lat wyszłam za mąż, zostaliśmy z mężem na gospodarce razem z rodzicami.
            Tam, gdzie teraz są lasy, rosło za Niemców zboże. Na początku było nas mało, dziesięć rodzin, przez dwa miesiące wołami kosiliśmy to  poniemieckie zboże. Jak Ruskie pędzili przez wieś stada zarekwirowanych koni, za wódkę kupiliśmy od nich jednego. Do wsi przyjeżdżali ludzie z  centralnej Polski, spod Łodzi, bo myśleli, że za darmo dadzą im gospodarstwa, ale tak nie było. Repatrianci nie płacili za gospodarstwa, bo to było państwowe przesiedlenie, na karcie mieli spisane, co przymusowo zostawili. Przyjeżdżali też z Niemiec, z przymusowych robót. Ci nie mieli w Polsce nic,  a przydzielone gospodarstwa musieli spłacać. Oni byli przesiedleńcami, my repatriantami.
            Do 1948 r. bardzo dobrze się mieszkało w Nietoperku. Ludzie byli uczynni, pomagali sobie. Było tak do utworzenia Spółdzielni Produkcyjnej. Jak to na państwowej robocie, jedni pracowali mniej, inni więcej. Trzeba było oddać krowę, konia, sprzęt i iść pracować ma etacie. Mąż był z zawodu murarzem, ojciec poszedł do pracy do Międzyrzecza. Ja też poszłam pracować, bo nie było z czego żyć. Miałam dwoje małych dzieci, mama je pilnowała. Ja byłam przyzwyczajona do pracy na wsi. Trzeba było wyrobić dniówkę, nie miałam z tym problemów, nieraz trzy dniówki zrobiłam w jeden dzień. W  związku z tym posądzali mnie o kombinacje, że ktoś mi dopisuje niewykonaną robotę. Tak było, jak rozrzucałyśmy z sąsiadką obornik. Brygadzista powiedział, że pracujemy lepiej niż mężczyźni, i że to niemożliwe - tyle zrobić. Ja się nie bałam pracy, byłam młoda, zdrowa.
            Później, jak dzielili zbożem - trochę pieniędzy, trochę zboża - też robili to niesprawiedliwie. Ludzie strasznie się ze sobą poróżnili. Zaczęli też nam  dogadywać, że my Ukraińcy. W jakiejś złości – nienawiści, tak się mówiło. Mówili tak ci, co przyjechali z centralnej Polski. Oni nie wiedzieli, czym się  różnią Ukraińcy od nas. Ja im tłumaczyłam, że jesteśmy takimi samymi Polakami jak oni, tylko mieszkaliśmy na Kresach. My mieszkaliśmy z Ukraińcami - mówiłam im - jak wy z autochtonami w Dąbrówce. Tam też było pomieszane, ludzie mieli korzenie niemieckie. Ja nie mam korzeni ukraińskich. W  Spółdzielni taka się nienawiść zrobiła, o byle co, że ta więcej zarabiała, a ta jest – nasza... Tak jak u Ruskich, nie ma to, jak każdy człowiek pracuje indywidualnie, dla siebie gospodarzy. Jeszcze gorzej się stało, jak trzeba było oddać zboże na kontyngent, w ramach obowiązkowych dostaw w 1960 r.  Przychodzili, szukali zboża, robili rewizje, każdy był zdenerwowany. Tyle w czasie wojny przeżyliśmy, tak daleko jechaliśmy a tutaj jest to samo.
Ja mieszkam w Nietoperku od 1945 r. i wrogów tu nie mam. Byłam sołtysem 32 lata. Sołtys to najgorszy zawód, każdy ma coś do gadania na temat jego pracy i osoby.
            Ubrania kupowaliśmy we wsi, w sali przy szosie był sklep. W Nietoperku przed wojną było bardzo dużo zakładów rzemieślniczych, był malarz, rzeźnik, rymarz, piekarz. To mała wioska, ale szkołę otworzono już w 1911 r. Po wyzwoleniu w 1945 r. uczył w niej pan Kwela z Wileńszczyzny. Kończyłam u niego kursy wieczorowe. 
            Do Międzyrzecza chodziliśmy pieszo, do kościoła, na rynek. Nie było czym jechać, pociąg relacji Międzyrzecz – Toporów uruchomili później. W  Kęszycy był piękny kościół ewangelicki, zburzyli go, by zrobić poligon wojskowy. Drugi katolicki też mieli zburzyć. W Nietoperku były na cmentarzu piękne nagrobki, nocami te marmurowe wywozili. Tak jak na cmentarzu ewangelickim w Międzyrzeczu, jak tak można niszczyć cmentarze, to jest  tragedia. Czyj by nie był ten cmentarz, jest miejscem świętym, ale czy zatrzyma się ludzi? Teraz przyjeżdża jedna rodzina niemiecka do nas, opiekuje się  swoim grobem.
            Na początku, wystraszeni tym, co działo się tam, w tarnopolskim, trochę baliśmy się wychodzić z domu. Z przyzwyczajenia nasłuchiwaliśmy, czy  nie idą nas zabić. Jako 15. letnia dziewczynka prowadziłam krowy ze Zbąszynka do Kęszycy. Pamiętam Niemkę staruszkę. Taka malutka była. Wyszła do  nas z budynku i wola – komm! komm! Pokazuje nam, żebyśmy jej przynieśli wody i drzewa. Przynieśliśmy, ona podziękowała i zamknęła drzwi za sobą. Może przez miesiąc przychodziliśmy do niej. Jednego razu przychodzimy – jej nie ma. Wszystko było otwarte a ona leżała uduszona na stosie drzewa, które jej nanieśliśmy. Na szyi miała sińce. Mogli to zrobić Ruskie, mieszkała w domku przy szosie. Pochowaliśmy ją na naszym cmentarzu. Poza tym nie  zdarzały się akty przemocy.
            W Nietoperku jest zbieranina różnych ludzi, z Wileńszczyzny, z Łodzi, z Kutna, z Kresów, ale do czasów powstania Spółdzielni bardzo dobrze żyliśmy ze sobą. Co sobotę robiliśmy pograjki, pan Orlik z Kaławy grał na akordeonie. Tańczyliśmy, dużo było młodych dziewczyn, przychodzili polscy żołnierze. U Kołodziejskiego była kawiarnia. Było wesoło.

Wywiad przeprowadzony 23.07.2010 r. przez Iwonę Wróblak z Adelą Górgurewicz urodzoną w 1930 r. zamieszkałą w Nietoperku koło Międzyrzecza (woj. lubuskie).

Opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz