Adela Górgurewicz opowiada…
Smutne to
było, wyprowadzić się ze swojego domu. Mieszkaliśmy we wsi Tarasówka, powiat
Zbaraż, w województwie tarnopolskim. Mieliśmy tam rzekę i piękny sad. W 1938 r.
pobudowaliśmy się, a w 1939 r. wybuchła wojna. Wszystko tam zostało, nic nie
mogliśmy ze sobą zabrać. Niemcy dali Ukraińcom samostejną Ukrainę, dali
też bron i później specjalnie tej broni nie zabrali, kazali zabijać Polaków i
Żydów. W Zbarażu było żydowskie getto. Do wybijania Żydów wzięli Ukraińców i ci
to robili. Dali im mundury SS, dobrze zapłacili. W ciągu 2 godzin zabili 450
ludzi. Działo się to w piękny słoneczny dzień. Dochodził do nas stamtąd jęk,
krzyk okrutny. Później Ukraińcy zaczęli zabijać Polaków. Nas ojciec wywiózł do
Zbaraża, bo w miastach mordów nie było. Ojciec z mamą zostali na gospodarce,
trzeba było bydło oporządzić. W Tarasówce żyło nas pół na pół – tyle samo Ukraińców
co Polaków, ale do 1943 r. dobrze nam
się mieszkało. Z domu wyjechaliśmy 10.maja, jak tylko skończyła się wojna.
Dostaliśmy wagony bydlęce i wyruszyliśmy.
Jechaliśmy 5 tygodni. W transporcie jechało dużo ludzi.
Przystanek
mieliśmy w Koźlu Opolskim. Tamtejsi Niemcy krzyczeli na nas, zaczęli rzucać
kamieniami. Ojciec powiedział - nie zabili nas banderowcy, zabiją Niemcy. Przyjechaliśmy
w 1945 r. w połowie czerwca. Miałam 15 lat. Dowieźli nas do Zbąszynia, granica
polsko - niemiecka do Zbąszynka była
zamknięta – pomyśleliśmy - nie
dojedziemy... Chodziliśmy pieszo do miasteczka kupić chleb.
W Kęszycy
mieszkali jeszcze Niemcy, nie było żadnych urzędów, władz. Jakiś komisarz
powiedział ojcu, żeby sam szukał dla nas miejsca. W sześciu domach mieszkali Niemcy, w pozostałych
- ruskie wojsko. Nie było elektryczności, mówiliśmy - my tu nie zostaniemy!
Sołtysem wsi był Wybudowski, ojciec spytał go, czy możemy zamieszkać w Nietoperku,
bo spodobała mu się wieś.
Było nas
cztery rodziny. Po wyjeździe Niemców każda z rodzin miała sobie wziąć po nich dom.
Pomimo, że była wojna i nie było mężczyzn, niemieckie kobiety obsiały pola,
jeździły na łąki i grabiły siano. Ojciec przywiózł nas do Nietoperka wołami. Z
Niemcami po sąsiedzku mieszkaliśmy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pamiętam ten
dzień, kiedy wyjeżdżali. Na św. Jana był odpust. Pełno Niemców szło do
spowiedzi i do komunii. Mszę odprawiał niemiecki ksiądz. Wiedzieli, że wyjadą.
Przyjechało polskie wojsko i spędzili ich na plac. Kazali wziąć ręczne wózki.
Mieli takie w domach, na czterech kółkach.
Tylko 25 kg bagażu mogli wziąć ze sobą. O godz.12. mieli wszyscy być na placu.
Spędzili ich, nawet obiadu nie dali zjeść. Patrzyłam na to z mojego ogródka.
Najbardziej
zapamiętałam tych staruszków. Wiem, jak moja matka płakała, że my zostawiamy cały
dobytek, więc żal mi było tych Niemców. Bo przecież nie wszyscy Niemcy byli źli. Po tylu
latach jeszcze ich widzę, to małżeństwo staruszków. Oni płakali, blisko był
cmentarz ich ojców i dziadów, i oni na ten cmentarz patrzyli. Na wyznaczone
miejsce musieli iść trochę pod górkę i ten staruszek Niemiec nie mógł poradzić
sobie z wózkiem. Polski żołnierz zaczął okładać go pałką. Ja mówię - co pan
robi, jak można! Weź pomóż temu człowiekowi. Odpowiedział -
smarkula, a z tobą to co oni robili? Ja mówię - tych, co ze mną robili, już nie ma.
A ci staruszkowie, co oni winni? My też zostawiliśmy dom i dobytek. On
wziął wózek za rączkę i zaciągnął pod górkę.
Pędzili ich pieszo drogą na Świebodzin.
Bardzo
dobrzy byli nasi sąsiedzi, Niemcy. Jak jedna starsza pani skaleczyła sobie
nogę, dwie jej sąsiadki, Niemki, pielęgniarki, zaraz przybiegły, pomogły.
Niemcy nie
mieli pretensji, że zajmujemy ich dom. Zanim wyjechaliśmy z naszego domu, przez
dwa miesiące mieszkali z nami Ukraińcy z Łańcuta, bardzo dobrzy ludzie, po
naszym wyjeździe zostali na naszym gospodarstwie. Przesiedlenia objęły
wszystkie mieszkania, to była wymiana: my na ziemie zachodnie a oni na
wschodnie, na polskie Kresy. To było okropne doświadczenie. Strasznie to
przeżyłam. Tam na Wołyniu zostawiliśmy wszystko nowe, mieliśmy duże gospodarstwo,
piękny sad. A jaka ziemia u nas była, rodziła pszenicę i buraki. Tu tylko same
kamienie i piach. W Nietoperku nie było dużo zasobnych gospodarstw, może je już
posprzedawali. Były zaniedbane domki dla pracowników. Nasz dom wyglądał bardzo
źle. Był nieotynkowany.
Przed wojną
nasz ojciec pracował w Ameryce, zarobił, wrócił, kupił plac, pobudowaliśmy
jeden raz, potem drugi raz. Nie do porównania z tym, co dostaliśmy w zamian tutaj. Mieliśmy tam 3
krowy i cielną jałówkę, krowę podarowaliśmy, a resztę zostawiliśmy tym
Ukraińcom, którym przydzielono nasze mieszkanie - jedną parę koni i źrebaka.
Oni też przywieźli ze sobą trochę dobytku. Mówiło się – wrócicie, to oddamy.
Niemcy nie
zostawili tutaj żadnych maszyn, tylko woły. Była elektryczność, kanalizacji
nie. Studnia była na prawie każdym podwórku. Jak zobaczyłam tu stare budynki, bez zajazdu,
gdzie gnieździliśmy na kupie, myślałam, że mama tego nie zwycięży. Całymi
dniami płakała. Tyle lat tam pracowała i trzeba było wszystko zostawić i
wyjechać. A to było przymusowe; przynieśli nam kartę ewakuacyjną.
Przez
pierwsze lata trzeba się było dorabiać od nowa. Z domu przywieźliśmy tylko 10
kur. Z UNRRy dawali konie, ale tylko tym, co byli w wojsku. Nasz ojciec z powodu wieku nie był,
więc nie dostał zwierząt. Od jednej rodziny kupił prosiaki. Po czasie
dostaliśmy krowę, ale dawała mało mleka, musieliśmy ją sprzedać na rzeź.
Jedna
siostra była już zamężna, wyprowadziła się z domu, druga wyszła za mąż w 1945
r. W domu zostałam ja, ojciec i mama. Chciałam się uczyć, ale ojciec był
strasznie przywiązany do gospodarstwa. W 1948 r. w wieku 18 lat wyszłam za mąż,
zostaliśmy z mężem na gospodarce razem z rodzicami.
Tam, gdzie
teraz są lasy, rosło za Niemców zboże. Na początku było nas mało, dziesięć
rodzin, przez dwa miesiące wołami kosiliśmy to poniemieckie zboże. Jak Ruskie pędzili przez
wieś stada zarekwirowanych koni, za wódkę kupiliśmy od nich jednego. Do wsi
przyjeżdżali ludzie z centralnej Polski,
spod Łodzi, bo myśleli, że za darmo dadzą im gospodarstwa, ale tak nie było.
Repatrianci nie płacili za gospodarstwa, bo to było państwowe przesiedlenie, na
karcie mieli spisane, co przymusowo zostawili. Przyjeżdżali też z Niemiec, z
przymusowych robót. Ci nie mieli w Polsce nic, a przydzielone gospodarstwa musieli spłacać.
Oni byli przesiedleńcami, my repatriantami.
Do 1948 r.
bardzo dobrze się mieszkało w Nietoperku. Ludzie byli uczynni, pomagali sobie.
Było tak do utworzenia Spółdzielni Produkcyjnej. Jak to na państwowej robocie, jedni
pracowali mniej, inni więcej. Trzeba było oddać krowę, konia, sprzęt i iść
pracować ma etacie. Mąż był z zawodu murarzem, ojciec poszedł do pracy do
Międzyrzecza. Ja też poszłam pracować, bo nie było z czego żyć. Miałam dwoje
małych dzieci, mama je pilnowała. Ja byłam przyzwyczajona do pracy na wsi.
Trzeba było wyrobić dniówkę, nie miałam z tym problemów, nieraz trzy dniówki
zrobiłam w jeden dzień. W związku z tym
posądzali mnie o kombinacje, że ktoś mi dopisuje niewykonaną robotę. Tak było,
jak rozrzucałyśmy z sąsiadką obornik. Brygadzista powiedział, że pracujemy
lepiej niż mężczyźni, i że to niemożliwe - tyle zrobić. Ja się nie bałam pracy,
byłam młoda, zdrowa.
Później,
jak dzielili zbożem - trochę pieniędzy, trochę zboża - też robili to
niesprawiedliwie. Ludzie strasznie się ze sobą poróżnili. Zaczęli też nam dogadywać, że my Ukraińcy. W jakiejś złości –
nienawiści, tak się mówiło. Mówili tak ci, co przyjechali z centralnej Polski.
Oni nie wiedzieli, czym się różnią
Ukraińcy od nas. Ja im tłumaczyłam, że jesteśmy takimi samymi Polakami jak oni,
tylko mieszkaliśmy na Kresach. My mieszkaliśmy z Ukraińcami - mówiłam im
- jak wy z autochtonami w Dąbrówce. Tam też było pomieszane, ludzie
mieli korzenie niemieckie. Ja nie mam korzeni ukraińskich. W Spółdzielni taka się nienawiść zrobiła, o byle
co, że ta więcej zarabiała, a ta jest – nasza...
Tak jak u Ruskich, nie ma to, jak każdy człowiek pracuje indywidualnie, dla
siebie gospodarzy. Jeszcze gorzej się stało, jak trzeba było oddać zboże na
kontyngent, w ramach obowiązkowych dostaw w 1960 r. Przychodzili, szukali zboża, robili rewizje,
każdy był zdenerwowany. Tyle w czasie wojny przeżyliśmy, tak daleko jechaliśmy
a tutaj jest to samo.
Ja mieszkam w Nietoperku od 1945 r. i wrogów tu nie mam.
Byłam sołtysem 32 lata. Sołtys to najgorszy zawód, każdy ma coś do gadania na
temat jego pracy i osoby.
Ubrania
kupowaliśmy we wsi, w sali przy szosie był sklep. W Nietoperku przed wojną było
bardzo dużo zakładów rzemieślniczych, był malarz, rzeźnik, rymarz, piekarz. To
mała wioska, ale szkołę otworzono już w 1911 r. Po wyzwoleniu w 1945 r. uczył w
niej pan Kwela z Wileńszczyzny. Kończyłam u niego kursy wieczorowe.
Do
Międzyrzecza chodziliśmy pieszo, do kościoła, na rynek. Nie było czym jechać,
pociąg relacji Międzyrzecz – Toporów uruchomili później. W Kęszycy był piękny kościół ewangelicki,
zburzyli go, by zrobić poligon wojskowy. Drugi katolicki też mieli zburzyć. W
Nietoperku były na cmentarzu piękne nagrobki, nocami te marmurowe wywozili. Tak
jak na cmentarzu ewangelickim w Międzyrzeczu, jak tak można niszczyć cmentarze,
to jest tragedia. Czyj by nie był ten
cmentarz, jest miejscem świętym, ale czy zatrzyma się ludzi? Teraz przyjeżdża
jedna rodzina niemiecka do nas, opiekuje się swoim grobem.
Na
początku, wystraszeni tym, co działo się tam, w tarnopolskim, trochę baliśmy
się wychodzić z domu. Z przyzwyczajenia nasłuchiwaliśmy, czy nie idą nas zabić. Jako 15. letnia dziewczynka
prowadziłam krowy ze Zbąszynka do Kęszycy. Pamiętam Niemkę staruszkę. Taka
malutka była. Wyszła do nas z budynku i
wola – komm! komm! Pokazuje nam, żebyśmy jej przynieśli wody i drzewa.
Przynieśliśmy, ona podziękowała i zamknęła drzwi za sobą. Może przez miesiąc
przychodziliśmy do niej. Jednego razu przychodzimy – jej nie ma. Wszystko było
otwarte a ona leżała uduszona na stosie drzewa, które jej nanieśliśmy. Na szyi
miała sińce. Mogli to zrobić Ruskie, mieszkała w domku przy szosie.
Pochowaliśmy ją na naszym cmentarzu. Poza tym nie zdarzały się akty przemocy.
W
Nietoperku jest zbieranina różnych ludzi, z Wileńszczyzny, z Łodzi, z Kutna, z
Kresów, ale do czasów powstania Spółdzielni bardzo dobrze żyliśmy ze sobą. Co
sobotę robiliśmy pograjki, pan Orlik
z Kaławy grał na akordeonie. Tańczyliśmy, dużo było młodych dziewczyn,
przychodzili polscy żołnierze. U Kołodziejskiego była kawiarnia. Było wesoło.
Wywiad przeprowadzony 23.07.2010 r. przez Iwonę Wróblak z
Adelą Górgurewicz urodzoną w 1930 r. zamieszkałą w Nietoperku koło Międzyrzecza
(woj. lubuskie).
Opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz