sobota, 29 kwietnia 2017

Alicja Matysiak opowiada…

            Przyjechałam jednym z ostatnich transportów z Telechan koło Baranowicz w maju 1945 r. Dostaliśmy wagon. Jechaliśmy w wagonach towarowo – bydlęcych. Dużą część miejsca w naszym wagonie zajmowały kostki siana, bo jechały z nami dwie krowy, koza, kot, babcia, ja i mama, i szafka kuchenna. Miałam kilka lat, nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. Moja mama skaleczyła się w nogę, było zakażenie. Pociąg zatrzymał się na dworcu w Międzyrzeczu. Dużo było wolnych domów, na Sienkiewicza ludzi z naszego transportu osiedliło się najwięcej. Ludzie wysiedli, zaczęli gotować zupy, a myśmy siedzieli dalej w tym wagonie. Babcia była osobą niezaradną, umiała grać na skrzypcach, wiersze pisać i lubiła koty. Była Rosjanką, nauczycielką języka rosyjskiego, dziadek był Polakiem. Przychodziła do nas na te tory pani Janina Zygmuntowa, już mieszkała na ulicy Sienkiewicza. Co ugotowała, to nam przynosiła. Nie wiem, jak długo tam byliśmy, tydzień, nie dłużej. Któregoś dnia siedzę na tych torach, bawię się kamykami, idzie pani Janina z kanką z zupą, a z drugiej strony idzie jakiś taki wojskowy. Naraz ona krzyczy - Ala – wujek! Oglądam się i on mnie chwycił i wziął na ręce, tak mnie przytulił. Wrócił z frontu. Ja pamiętam - mnie to nic nie obchodziło, że to jest jakiś krewny, zaczęłam mu po kieszeniach szukać, wyciągnęłam cukierka. Tak mi się od razu spodobał ten stryjek. Kilka dni potem znowu idzie pani Zygmuntowa z zupą, ja siedzę na tych torach, pasłam tam kozę, a ona – Ala! Twój tata! Ja patrzę,  następny wojskowy idzie. Nie pamiętałam taty w ogóle. On mnie wziął na ręce, ściskał i całował. Ja szukałam cukierków, ale on ich nie miał.
            Naszą kozę mama kazała mi trzymać na sznurku. Któregoś dnia już były wystawione z wagonu meble - kuchenna szafka dwudrzwiowa i stołowy kredens, sznurek od kozy zaczepiłam o tę szafkę i ta koza wszystko wywróciła. Mamę zawieźli do szpitala a ojciec zajął jeden z ostatnich pustych domów na Poznańskiej 51. W jednej jego połowie już mieszkali państwo Maciejewscy. W drugiej części były powybijane okna i nie było drzwi. Ludzie, którzy przed nami tu byli, pewnie drzwi porąbali na opał. Pieca nie było, był rozebrany, kafle pozabierali. Tak się zaczęły nasze pierwsze dni na ulicy Poznańskiej. Pamiętam, wystawialiśmy na podwórko trójnóg żeliwny, rozpalało się ognisko na środku podwórka, rósł tam orzech włoski, i gotowało się w garnku zupę dla nas i dla sąsiadów, którzy mieszkali w domu obok. Ludzie byli razem, pomagali sobie.
            Przez nasz ogród  przechodził wykop. W jednym z pokoi było bardzo dużo książek niemieckich, część z nich była podpisana, dokumenty, zdjęcia. Oglądaliśmy książki, ale nikt z nas nie znał niemieckiego. Wydawało nam się, że to książki medyczne i z tego wywnioskowaliśmy, że mieszkał tu lekarz, który pracował w Obrzycach. Krauze się nazywał. Nawiązaliśmy potem  kontakt z tą niemiecką rodziną. Oddaliśmy część książek do Obrzyc, bo szpital już działał, natomiast niektóre dokumenty i zdjęcia zachowaliśmy. Ja już byłam dorosłą osobą, kiedy któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Przed domem stał niemiecki samochód. Wysiadli z niego ludzie i przedstawili się właśnie jako Krauze. Mieszkali w Brandenburgii. Oddaliśmy im zdjęcia  i resztki dokumentów, byli bardzo wdzięczni. Zaprosili nas do siebie.
            Mama bardzo ciężko pracowała. Zachorowała, kiedy wyszła ze szpitala, zaczęła budować piec - ale tata zachorował na ischias. W piecu piekliśmy chleb. Mieliśmy dwie krowy, było mleko, masło i ser.. Niedaleko od nas w lasku była poniemiecka leśniczówka. Zostały z niej gruzy i piec chlebowy. Było oczko, staw malusieńki, brązowe pałki rosły, trzcina. Jesienią szliśmy rozpalić ten piec.  Było mnóstwo grzybów, ojciec zdejmował na nie bluzę i zawiązywał rękawy tej bluzie. Kiedy w piecu wszystko było wypalone wygarniało się popiół i do tego gorącego pieca wrzucało grzyby. Na drugi dzień wyjmowaliśmy je i przed zimą mama w walizkach wiozła do Warszawy, by sprzedać, bo tam  były najdroższe. Tak jak i tam, za Bugiem, wszyscy tu mieli działki, były kartofle, buraki dla zwierzaków, trochę zboża. Mleko odstawialiśmy do mleczarni, były z tego pieniądze. Krowy mieliśmy rasy czerwonej, dawały niedużo mleka, ale było bardzo tłuste. Bardzo dużą psychiczną pomoc otrzymaliśmy od baptystów. Pan Podgórny przychodzić do ojca, kiedy ten leżał parę miesięcy w łóżku. Mieliśmy obowiązki, krowy trzeba było paść, ale nie było biedy. Wszyscy tak żyli. W każdym domu była krowa i po kolei każdy je pasł. W Święta, po Wigilii, wszyscy przebieraliśmy się w brudne ciuchy, ja szorowałam kuchnię. Miałam 5, 6 lat, musiałam krowom uszykować jedzenie, pasłam i doiłam kozy. Kiedyś poszłam  paść te kozy, rozebrałam się, było gorąco, powiesiłam sukienkę na krzaku, i koza zjadła tę sukienkę, tylko guziki zostały. Po wojnie koza była świętym stworzeniem, tak bardzo była potrzebna.
            Nie było rzeczy, której by mama nie zrobiła, jak się za to wzięła, była bardzo zaradna. Moja mama była półsierotą, jej ojciec pracował w zarządzie dróg wodnych. Wychowaliśmy się razem z dziećmi Maciejewskich, naszych sąsiadów, tylko plot nas dzielił. Międzyrzecz nie był tak zniszczony, najwięcej samo centrum. Przedszkole było tam, gdzie teraz jest szkoła muzyczna. Było prowadzone przez siostry zakonne. Jak byłam trochę starsza szyło się piłki ze szmatek.
            Dni były pełne zdarzeń, ciągle coś się działo. Doby były za krótkie, nie było czasu na rozmyślanie. Pierwszy płaszcz, jaki w ogóle miałam uszyty, dostałam kiedy chodziłam do jedenastej klasy. Mama przerabiała stare ubrania. Nawet buty mama mi szyła. Ale nigdy nie byłam gorzej ubrana od innych, wszyscy tak chodzili. 
            Jak przyjechałam do Międzyrzecza z barku witamin byłam prawie ślepa. Nie podnosiły mi się powieki.  Bardzo długo byłam leczona. Jak za radą jednego lekarza zaczęłam jeść surowe buraki, marchew, owoce, naturalne witaminy, powoli zaczęło mi się poprawiać.
            Nie było tak, żeby trzeba było zapraszać kogoś na imieniny. W ogrodzie zrywało się na prezent kwiaty. Jako dziecko bawiłam się z dziećmi ludzi z naszego transportu. Do innych ludzi niechęci nie było, ale też i nie było kontaktu jako takiego. Świnie biliśmy dwa razy do roku.
            Ci z poznańskiego wrócili po wojnie na swoje tereny. W nas było dużo lęku, wszyscy myśleli, że jesteśmy tu tymczasowo, że tu Niemcy przyjdą, a my z powrotem wrócimy na Kresy. Ludzie nie bardzo dbali o swoje domostwa, nie było mowy o remontach. To długo trwało dziesiątki lat, stąd w Międzyrzeczu mało prywatnie inwestowano.
            Jako dziecko tego być może nie zauważałam, ale już jako dorosła, pamiętam, czułam się, dlatego że byłam ze wschodu - kimś gorszym, takim o którym mówiono, że jest brudasem, niechlujem i dzikusem. My trzymaliśmy się swojaków. Nie pamiętam, żeby ktoś z poznańskiego nas odwiedzał, nie pamiętam powiązań rodzinnych z nimi. Myśmy tu przyjechali gromadą, nie mieliśmy wyboru.


Opracowała Iwona Wróblak
lipiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz