Jaki jest Międzyrzecz… jaka
jest Polska...?
Jaki jest
Międzyrzecz, jaka jest Polska z perspektywy 1000 km przebytych przez Polaków
wracających z tzw. „zachodu”? Jaki jest człowiek z Polski, Polak, (Polka), jak on (ona) się
zmienia, kiedy powraca. Po tylko (aż) dwóch tygodniach słuchania jedynie
holenderskich wiadomości. Pojechałam (na zaproszenie), żeby nie mieć polskich
kompleksów, żeby zrozumieć (czytaj: polubić odmienność, żeby cenić swoje,
Synczyznę.
Oglądam
wiatraki. Holenderskie, Sancho Pansy, metaforyczne o nowoczesne (kilka procent
wkładu w sieć energetyczną), piękne, jak śmigła samolotowe. Są do oglądania
zewnetrznego. Przepływają przez nas, istota nasza, polskość, (te uniwersalne
wartości kulturowe, dorobek cywilizacyjny naszego regionu w Europie), jest w
nas, dokądkolwiek pojedziemy. Niech zostaną wtedy nasze oczy, Europejczyka
narodowości polskiej, organ do poznania
ekskursywnego.
Miało być o
Polakach, będzie o ludziach. Powrót – najtańsza linia autokarowa. Polacy
wracający „ze szparagów”, tacy polscy, tzn. inni od Holendrów, tych bladoskórych i ciemniejszych,
że aż nienawistni, tacy, żeby ich objąć i uściskać. Po dwóch (zaledwie)
tygodniach bez wiadomości z kraju
łapczywie czytam „Gazetę Wyborczą”, mówię – jak rządzi Lepper, to ja nie
wracam (czy tak myśleli Polacy w czasach Żelaznej Kurtyny?). Kierowca – „czy włączyć polską stacje
radiową?” – tak, tak... Panowie w busie – „tu zjemy, po polskiej
stronie”. Dziewięcioletnia dziewczynka – generacja Polski wyzwolonej – do Lidla ona nie
chodzi, bywała z rodzicami i w Egipcie, i w Kairze, i jeszcze gdzieś, w Belgii
jadła ślimaki, teraz zje dewolaja, nic
innego nie chce... Starszy pan w wiatrówce odwraca się w jej kierunku, rzuca
przez ramię – „A my „wolajem” golonkę”. Jakże go lubię (golonkę mniej).
Po co tam
pojechałam. Na zaproszenie osoby, którą lubię. Żeby sprawdzić swoje widzenie
Polski i świata. Przywitał mnie po powrocie kraj nasz koleinami swych dróg.
Obraz znany kierowcom, Europa Wschodnia... I odrapanymi tynkami przydrożnych
posesji. Ale te w głębi, z dala od głównych dróg są zadbane, wystrzyżone,
niczym nie różniące się od tych z holenderskich wsi, może jedynie większe. A w
Międzyrzeczu, w domu, na całej długości ulicy Krasińskiego – specjalnie po to,
by po powrocie poprawić mi humor, brukują chodniki. Nie jest źle w tej Polsce,
w tym Międzyrzeczu. Pierwsza wycieczka w miasto. Przed budynkiem Opieki
Społecznej kolejka ludzi, przeważnie kobiet z dziećmi (w Holandii też są
ośrodki dla ubogich). Krzepki jegomość patrzy w moim kierunku, pyta mnie –
retorycznie, przecież zna odpowiedź – „szefowa...po co oni stoją tam, pół
Polski stoi. Jak na to można patrzeć”. Mówię – „no to trzeba zamknąć
oczy”. Zły jest, rzuca w przestrzeń – „powiesić by ze dwóch Żydów”.
Nie pozostaję dłużna – (ale rozglądam się, są wokół ludzie, może mnie nie pobije...) –
„i jednego głupiego Polaka”.
A jak tam
integracja w Holandii, gdzie tak wiele kolorowych twarzy widzi się na ulicy,
owego niechcianego spadku epoki kolonialnej. Półtora roku temu jakiś Holender
zamordował pewnego zbyt gorliwego orędownika rzeczywistego równouprawnienia
obywateli wielorasowego społeczeństwa. Mimo już przysłowiowej holenderskiej
tolerancji, otwarcia.
Jesteśmy
więc w Europie, z naszymi fobiami, tylko pieniędzy mamy mniej. Ale w końcu mamy
za sobą kilkadziesiąt lat wyniszczającego komunizmu i żadnego bogatego wujka –
zapominamy o tym często.
Co
zapamiętałam z Holandii? Piękne krowy, ale te podmiejskie, bo na wsi są
chudsze. Czyściejsze ulice, chociaż metro w Rotterdamie było brudne. Widziałam
też kilkadziesiąt metrów złej drogi pod Amsterdamem (niestety nie mam zdjęcia).
Meczety przy drogach i muezzin wżywający do modlitwy na tureckim targu, muzułmanki w
chustach i kolorowe turbany hindusów. Kwiaty, całe pola kwiatów na wielkich
targach i olbrzymie statki wypływające z Rotterdamu. Bandery wszystkich kolorów
i kanały weneckie zamiast ulic w Amsterdamie. Urok starych hanzeatyckich
kamienic kupieckich, piękno krytych strzechą domów na wsi (bardzo modne i
bardzo drogie) z wystawionymi przed drzwi klompami (typowo holenderskie
drewniane chodaki). Nie zapomnę ludzi, których poznałam, z inną od naszej
protestancką mentalnością, żałowałam, że nie dość wiem o kulturze i historii
Holandii, by ich zrozumieć (czytaj: polubić) tak, jak powinnam. Osobistą ich
kulturę, otwartość, sprawiającą wrażenie jakby normy obyczajowej. Może
przesadzam? Ja chciałam ich tylko poznać, ten wielonarodowy tygiel,
porozmawiać, słuchać i patrzeć, poszukać wspólnych korzeni. Będąc Polką, nie rezygnując z niczego, co swoje. Z naszego
chleba, nie metaforycznego, zwyczajnego, który jest pyszny, cztery razy tańszy
od holenderskiego tzw. „biologicznego”,
a o niebo lepszy. Naszych wędlin i warzyw, pysznych, słodkich, które już
podbijają ich rynki (oni się chyba trochę boją naszej konkurencyjności).
Holenderskie wyroby spożywcze są wizualnie zbyt piękne, zbyt intensywnie
soczyście kolorowe, by im ufać. Nie musimy iść tą drogą. Możemy za to,
powinniśmy, skorzystać z ich doświadczeń, nie popełniać ich błędów. I nie mieć
kompleksów.
Iwona Wróblak
październik 2004
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz