niedziela, 29 stycznia 2017

Jaki jest Międzyrzecz… jaka jest Polska...?

            Jaki jest Międzyrzecz, jaka jest Polska z perspektywy 1000 km przebytych przez Polaków wracających z tzw. „zachodu”? Jaki jest człowiek z  Polski, Polak, (Polka), jak on (ona) się zmienia, kiedy powraca. Po tylko (aż) dwóch tygodniach słuchania jedynie holenderskich wiadomości. Pojechałam (na zaproszenie), żeby nie mieć polskich kompleksów, żeby zrozumieć (czytaj: polubić odmienność, żeby cenić swoje, Synczyznę.
            Oglądam wiatraki. Holenderskie, Sancho Pansy, metaforyczne o nowoczesne (kilka procent wkładu w sieć energetyczną), piękne, jak śmigła samolotowe. Są do oglądania zewnetrznego. Przepływają przez nas, istota nasza, polskość, (te uniwersalne wartości kulturowe, dorobek cywilizacyjny naszego regionu w Europie), jest w nas, dokądkolwiek pojedziemy. Niech zostaną wtedy nasze oczy, Europejczyka narodowości polskiej, organ do  poznania ekskursywnego.
            Miało być o Polakach, będzie o ludziach. Powrót – najtańsza linia autokarowa. Polacy wracający „ze szparagów”, tacy polscy, tzn. inni od  Holendrów, tych bladoskórych i ciemniejszych, że aż nienawistni, tacy, żeby ich objąć i uściskać. Po dwóch (zaledwie) tygodniach bez wiadomości z  kraju łapczywie czytam „Gazetę Wyborczą”, mówię – jak rządzi Lepper, to ja nie wracam (czy tak myśleli Polacy w czasach Żelaznej Kurtyny?).  Kierowca – „czy włączyć polską stacje radiową?” – tak, tak... Panowie w busie – „tu zjemy, po polskiej stronie”. Dziewięcioletnia dziewczynka –  generacja Polski wyzwolonej – do Lidla ona nie chodzi, bywała z rodzicami i w Egipcie, i w Kairze, i jeszcze gdzieś, w Belgii jadła ślimaki, teraz zje  dewolaja, nic innego nie chce... Starszy pan w wiatrówce odwraca się w jej kierunku, rzuca przez ramię – „A my „wolajem” golonkę”. Jakże go lubię (golonkę mniej).
            Po co tam pojechałam. Na zaproszenie osoby, którą lubię. Żeby sprawdzić swoje widzenie Polski i świata. Przywitał mnie po powrocie kraj nasz koleinami swych dróg. Obraz znany kierowcom, Europa Wschodnia... I odrapanymi tynkami przydrożnych posesji. Ale te w głębi, z dala od głównych dróg są zadbane, wystrzyżone, niczym nie różniące się od tych z holenderskich wsi, może jedynie większe. A w Międzyrzeczu, w domu, na całej długości ulicy Krasińskiego – specjalnie po to, by po powrocie poprawić mi humor, brukują chodniki. Nie jest źle w tej Polsce, w tym Międzyrzeczu. Pierwsza wycieczka w miasto. Przed budynkiem Opieki Społecznej kolejka ludzi, przeważnie kobiet z dziećmi (w Holandii też są ośrodki dla ubogich). Krzepki jegomość patrzy w moim kierunku, pyta mnie – retorycznie, przecież zna odpowiedź – „szefowa...po co oni stoją tam, pół Polski stoi. Jak na to można patrzeć”. Mówię – „no to trzeba zamknąć oczy”. Zły jest, rzuca w przestrzeń – „powiesić by ze dwóch Żydów”. Nie pozostaję dłużna – (ale rozglądam się,  są wokół ludzie, może mnie nie pobije...) – „i jednego głupiego Polaka”.
            A jak tam integracja w Holandii, gdzie tak wiele kolorowych twarzy widzi się na ulicy, owego niechcianego spadku epoki kolonialnej. Półtora roku temu jakiś Holender zamordował pewnego zbyt gorliwego orędownika rzeczywistego równouprawnienia obywateli wielorasowego społeczeństwa. Mimo już przysłowiowej holenderskiej tolerancji, otwarcia.
            Jesteśmy więc w Europie, z naszymi fobiami, tylko pieniędzy mamy mniej. Ale w końcu mamy za sobą kilkadziesiąt lat wyniszczającego komunizmu i żadnego bogatego wujka – zapominamy o tym często.
            Co zapamiętałam z Holandii? Piękne krowy, ale te podmiejskie, bo na wsi są chudsze. Czyściejsze ulice, chociaż metro w Rotterdamie było brudne. Widziałam też kilkadziesiąt metrów złej drogi pod Amsterdamem (niestety nie mam zdjęcia). Meczety przy drogach i muezzin wżywający do  modlitwy na tureckim targu, muzułmanki w chustach i kolorowe turbany hindusów. Kwiaty, całe pola kwiatów na wielkich targach i olbrzymie statki wypływające z Rotterdamu. Bandery wszystkich kolorów i kanały weneckie zamiast ulic w Amsterdamie. Urok starych hanzeatyckich kamienic kupieckich, piękno krytych strzechą domów na wsi (bardzo modne i bardzo drogie) z wystawionymi przed drzwi klompami (typowo holenderskie drewniane chodaki). Nie zapomnę ludzi, których poznałam, z inną od naszej protestancką mentalnością, żałowałam, że nie dość wiem o kulturze i historii Holandii, by ich zrozumieć (czytaj: polubić) tak, jak powinnam. Osobistą ich kulturę, otwartość, sprawiającą wrażenie jakby normy obyczajowej. Może przesadzam? Ja chciałam ich tylko poznać, ten wielonarodowy tygiel, porozmawiać, słuchać i patrzeć, poszukać wspólnych korzeni. Będąc Polką, nie  rezygnując z niczego, co swoje. Z naszego chleba, nie metaforycznego, zwyczajnego, który jest pyszny, cztery razy tańszy od holenderskiego tzw.  „biologicznego”, a o niebo lepszy. Naszych wędlin i warzyw, pysznych, słodkich, które już podbijają ich rynki (oni się chyba trochę boją naszej konkurencyjności). Holenderskie wyroby spożywcze są wizualnie zbyt piękne, zbyt intensywnie soczyście kolorowe, by im ufać. Nie musimy iść tą drogą. Możemy za to, powinniśmy, skorzystać z ich doświadczeń, nie popełniać ich błędów. I nie mieć kompleksów.


Iwona Wróblak
październik 2004

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz